Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lucy

Wjechaliśmy czarną limuzyną na piękny, przestronny dziedziniec. O wiele ładniejszy niż w mojej dawnej szkole, pomyślałam, od razu, gdy go zobaczyłam. Zgadywałam, że znaczyło to o wiele więcej brudnych sekretów, syfu i tajemnic, od tych, których jak dotąd doświadczyłam. Trafiłam z deszczu pod rynnę, a nikt nie zamierzał spróbować wyprowadzić mnie z błędu.

Naprzeciwko mnie siedziała Sofía oraz uważnie przyglądała się mojej twarzy. Starałam się ukrywać przed nią emocje, lecz nie opanowałam tej umiejętności po mistrzowsku, jak kobieta. W rezultacie stawała się ona świadkiem grymasów, pojawiających się od czasu do czasu na mojej twarzy. Nie doszłam do płaczu, ale i tak, ganiłam siebie nawet za te chwile słabości. Za przypominanie sobie feralnej nocy. Jeśli chciałam przetrwać, musiałam być silna, nie mogłam rozpamiętywać przeszłości.

Samochód zaparkował, a kierowca otworzył specjalne okienko, oddzielające go od pasażerów, a następnie poinformował nas, że czas wychodzić. Nie znałam tego mężczyzny, jednak nie spodobał mi się ton jego głosu.

Specjalnie się ociągając, wysiadłam, a następnie leniwie objęłam wzrokiem otoczenie. Polubiłam je, bardziej pasowało do zagadek niż moja słoneczna szkoła w pobliżu Aten. Tam, na pierwszy rzut oka, wszystko wydawało się wesołe i beztroskie, a w Akademii Róż, rzeczywistość jawiła się mniej kolorowo. Spostrzegawcza osoba, od razu potrafiła zauważyć ponurą atmosferę. Ewentualnie mogła to być sprawa paskudnej, angielskiej pogody w środku jesieni. Powinnam była się jej przecież spodziewać.

Sofía podeszła do bagażnika, stukając wysokimi obcasami o granitowy podjazd. Wyciągnęła z niego jedną, całkiem dużą walizkę. Bez problemu uniosła ją prawą ręką, podczas gdy drugą poprawiła swojego blond koka. Nie próbowała się kryć z nienaturalną, jak na takie smukłe ciało, siłą.

Podała mi granatowy bagaż, a ja z trudem go utrzymałam. Zapakowałam w nim cały swój dobytek, ważył prawdopodobnie z dwadzieścia kilogramów. O ile nie więcej. Sama przy metrze sześćdziesiąt pięć miałam jedynie dwa i pół raza tyle, dlatego też nie trudziłam się, aby zapewnić wszystkich dookoła o mojej krzepkości. Odstawiłam torbę podróżną na ziemię.

Spojrzałam na najbliższy mi, wiekowy budynek. Jak na znak, drzwi frontowe otworzyły się szeroko, a w nich pojawił się pozornie miły staruszek. Miejscowa gruba ryba, uznałam. Pod sztucznym uśmiechem, kryło się pewnie rozbawienie moją osobą, ewentualnie niechęć do kolejnego nudnego ucznia.

Nie śpieszył się on z dotarciem do nas, kroczył powoli niczym żółw w bardzo gęstym błocie. Idą przy okazji pod wiatr podczas wichury. Może lekko przesadziłam z porównaniem, jednak dość dobrze oddawało ono tempo jego chodu.

Minęły wieki, zanim stanął przy nas. Pierwszym co zrobił, było serdeczne uściśnięcie Sofíi. Kobieta, wbrew moim przypuszczeniom, nie odpowiedziała na jego gest, przyjęła go z chłodną obojętnością.

– Ile już lat minęło od naszego ostatniego spotkania, moja droga?! – zapytał radośnie.

– Dużo – powiedziała niecierpliwie. – Darujmy sobie może tę grzeczność i przejdźmy do ważniejszych spraw.

Nadszedł mój czas, wywnioskowałam. Wyszłam z cienia, rzucanego przez samochód, i stanęłam obok Sofíi. Starałam się wyglądać na przestraszoną i zdezorientowaną, tak jak mi radziła. Na szczęście staruszek nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem. Kontynuował rozmowę z moją byłą nauczycielką.

– Muszę przyznać, że twoja prośba jest niecodzienna. Rzadko przyjmujemy nowych uczniów w ciągu roku, ale uznamy ten przypadek za... jednostronną wymianę międzyszkolną. – Czy tak zamierzał przedstawić moją obecność innym?

– Według twojego uznania. W naszej szkole dziewczyna – Naprawdę świetne uczucie, gdy rozmawiają o tobie, tak jakby ciebie nie było w pobliżu, kiedy stoisz tuż obok. – kształciła się w kierunku medycznym. U was macie jakiś odpowiednik, o ile pamiętam, dlatego też nie musicie jej robić dodatkowych testów.

– Oczywiście. Trafi do Białej Róży, tam mieszkają uczniowie o zainteresowaniach przyrodniczych, więc na pewno się odnajdzie. – Mężczyzna wreszcie na mnie spojrzał. – Zaraz poproszę panią Martin, żeby ci przydzieliła jakiegoś przewodnika. My, dorośli, musimy załatwić formalności.

Sofía przytaknęła lekceważąco, po czym obróciła się w moją stronę. Położyła mi z pozoru delikatną dłoń na ramieniu i posłała porozumiewawcze spojrzenie. Westchnęłam ze zmęczeniem i potwierdzająco kiwnęłam głową.

– Poradzisz sobie Lucy – szepnęła. – Jestem tego pewna.

Pożegnałyśmy się bez większych czułości, a chwilę później podeszła do mnie inna jasna blondynka o rysach nieco ostrzejszych niż Sofíi. Mimo to była równie ładna, dla niektórych może nawet ładniejsza. Miała też bardziej zaokrągloną sylwetką, pozostając przy tym dość chuda. Przy takich kobietach przeciętna dziewczyna jak ja mogła szybko nałapać kompleksów. Na szczęścia wolałabym pozostać sobą, niż stać się pięknym potworem.

– Lucy, tak? Chodź, zaprowadzę cię do Białej Róży. Tam poprosimy jakiegoś ucznia, żeby ci wszystko pokazał. Ile masz lat? – mówiła z przyjaznym uśmiechem, a ja zastanawiałam się na ile jest on prawdziwy.

– Szesnaście. – Nie patrzyłam na moją rozmówczynię, tylko rozglądałam się wokół.
Zgadywałam, że wybijała szósta rano, więc nie zdziwił mnie brak młodzieży wokół. Chociaż wciąż łudziłam się, że zobaczę kogokolwiek normalnego, przebywanie samej z tymi potworami nie znajdywało się na szczycie listy moich marzeń.

Staruszek przekazał coś jeszcze pani Martin, a następnie kobieta skinęła na mnie głową i ruszyła przed siebie. Podążyłam posłusznie, wykorzystując ciszę pomiędzy nami, by popodziwiać otoczenie. Budynki, nazywane przez tutejszych nauczycieli Różami, wyglądały dość ładnie, nowo pomalowane, z zadbanymi ogródkami wokół nich. Szkoła mniej mi się podobała, chociaż bardziej wpasowywała się we wszechobecną zieleń oraz, ku mojemu zdziwieniu, położone nieco dalej ogromne drzewa. Nie przypuszczałam, że w Anglii rośnie coś wyższego niż krzewy. Kraj ten kojarzyłam głównie z pastwiskami, owieczkami oraz wrzosowiskami. A nagle trafiłam w sam środek jakiegoś boru.

Droga mi się dłużyła, ciężka torba dawała o sobie znać przy każdym kroku, przyprawiając mnie o nasilający się ból mięśni. Po paru minutach kobieta zauważyła wreszcie moje cierpienie i zaproponowała poniesienie bagażu. Oddałam jej go bez wyrzutów sumienia. Dla niej musiał być lekki jak piórko.

Przeszłyśmy obok budynku mniejszego niż poprzednie, lecz także w miarę ładnego. Pani Martin napomknęła, że jest to Różowa Róża i mieszkają w niej osoby zainteresowane, w wielkim skrócie, urodą. Najczęściej lądowali w przyszłości jako makijażyści, fryzjerzy czy styliści. Podobno niektórym udawało się także w modelingu.

Jakoś szczególnie mnie nie zaciekawiła ta informacja. Dawniej lubiłam od czasu do czasu, jak typowa dziewczyna, pomalować paznokcie, zrobić sobie odważniejszy makijaż, zmienić kolor włosów i je kreatywnie wymodelować. Niestety od czasu rzezi, którą widziałam, nie potrafiłam się cieszyć z takich bzdetów. Chyba w ogóle przestałam czerpać przyjemność z czegokolwiek, co wcześniej mi ją tak szybko dawało.

Szłyśmy dalej, teren stawał się coraz bardziej zalesiony, a mnie ogarniały coraz większe obawy względem mego nowego miejsca zamieszkania. Nie uśmiechał mi się domek w środku lasu. W sumie nawet rezydencja by do mnie nie przemówiła.

Wśród drzew prościej dokonać cichej zbrodni oraz doskonale ją ukryć. Ta myśl przemknęła w moim umyśle, powodując gęsią skórkę. Zastanawiałam się, czy jako nowa uczennica mogłam trafić na ich celownik. Według Sofíi nie, chociaż z nimi nigdy nie wiadomo. Kobieta poradziła mi na początku wybadać grunt. Twierdziła, że wśród rówieśników znajdę sojuszników, a część kadry nam pomoże. Nie dodała nic więcej, żadnych imion, nazwisk czy choćby wieku. Mimo to nie wątpiłam, że w jakiś sposób mi ułatwi ich znalezienie, inaczej poszukiwania zajęłyby mi sporo cennego czasu.

Niespodziewanie skręciłyśmy w prawo, w kierunku lasu, a na horyzoncie pojawił się mały, w porównaniu z innymi, dom, nieco gorzej zadbany, lecz posiadający specyficzny urok. Urok, który nie każdy potrafił docenić.

Ściany prawdopodobnie pierwotnie pomalowane na biały kolor, zszarzały. Na oknach dostrzegłam wiele smug oraz rys, ale żadne na szczęście nie zostało wybite. Wokół budynku rosło kilka rzędów białych róż, posadzonych w idealnych od siebie odległościach.

Pani Martin ruszyła w kierunku drzwi, jednak ja ją zignorowałam i uklękłam przy jednym z kwiatów. Delikatnie dotknęłam opuszkami palców jego śnieżne płatki. Ogarnęło mnie przyjemne ciepło. Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się smutny uśmiech.

– Kim byłaś? – zapytałam cicho, a moje słowa usłyszała jedynie róża. Jej listkami delikatnie zakołysał wiatr, jakby w odpowiedzi. Jakby naprawdę mnie zrozumiała i chciała coś przekazać.

Po krótkiej chwili wstałam i spojrzałam na panią Martin. Kobieta czekała na mnie w milczeniu. Dołączyłam do niej, a ona otworzyła mi drzwi.

Weszłyśmy do średniej wielkości holu. W środku budynek wyglądał o niebo lepiej niż na zewnątrz. Perłowa tapeta w białe róże wydawała się nowa, tak samo, jak kremowe kanapy czy szarawy dywan. Zaciekawiło mnie, dlaczego starali się dopasować wystrój domów do ich nazw oraz skąd pomysł, że kolor biały pasuje do osób zainteresowanych kierunkiem przyrodniczym. Już bardziej kojarzyłby mi się zielony.

Pani Martin podeszła do jasnego biurka. Dopiero wtedy dostrzegłam siedzącego przy nim mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat, o rzadkich, brązowych włosach.

– Wasza nowa podopieczna panie Stuart. Przydzielcie jej kogoś, kto ją oprowadzi. Ja muszę iść pomóc dyrektorowi z robotą papierkową.

– Oczywiście pani Martin – powiedział, skupiając się na dokumentach, które wyciągnął chwilę wcześniej z jednej z szuflad biurka.

Kobieta pokręciła głową, podała mi moją walizkę i wyszła, zostawiając mnie sam na sam z mężczyzną. On nie zwracał na mnie uwagi, sunął jedynie długopisem po kartce, tylkotylko aby po chwili ją odłożyć i wziąć się za następną. Przygotowałam się mentalnie na stanie godzinami.
Niespodziewanie jednak z korytarza wyłonił się młody mężczyzna o czarnych włosach. Na początku uznałam go za ucznia, lecz szybko zrozumiałam, że raczej był jednym z nich. Uczniowie, zarówno Akademii Róż, jak i innych podobnych, musieli nosić mundurki, a ów mężczyzna miał na sobie ciemną koszulkę z krótkim rękawem oraz jeansy. Poza tym, dodatkowo postarzał go kilkudniowy zarost.

Mimo to odróżniał się od tych jego pokroju. Może przez zaciśniętą szczękę, nieułożone włosy czy ewidentna nerwowość, z jaką się poruszał. Dotychczas ich wszystkich kojarzyłam głównie z gracją i opanowaniem, a on nie okazywał tych cech. Sprawiał wrażenie... złego? poddenerwowanego? roztrzęsionego? A może wszystkiego naraz.

Poruszał się szybkim krokiem, zatrzymał dopiero przed biurkiem tego Stuarta. Oparł na nim obie swoje ręce, chyba wbijał przydługie paznokcie w jasne drewno. Stał do mnie tyłem, ale dałabym głowę, że wwiercał się wzrokiem w drugiego mężczyznę. Tamten nawet nie uniósł głowy.
Żaden z nich nie przejmował się moją obecnością, więc ze zrezygnowaniem opadłam na jedną z kanap, zostawiając bagaż na środku holu i licząc, że ktoś się o niego potknie. Wreszcie coś by się wydarzyło.

Po jakiejś minucie niezręcznej ciszy młodszy mężczyzna chrząknął głośno, wreszcie zwracając na siebie uwagę Stuarta.

– Czego chcesz Adrienie? – zapytał nieprzyjemnym tonem, a ja doznałam mini szoku. Oni nigdy nie odnosili się do siebie z wrogością, na pewno nie przy uczniach. Aż się nachyliłam, żeby lepiej słyszeć konwersację.

– Powinieneś wyznaczyć kogoś, aby ją oprowadził – stwierdził Adrien, chociaż powinnam go raczej nazywać panem Adrienem, jako że nie znałam jeszcze jego nazwiska. Zdziwił mnie jego niemelodyjny, ochrypły głos. Może był tylko normalnym człowiekiem jak nauczyciele języków w mojej dawnej szkole? Z drugiej strony, intuicja podpowiadała mi, że to nieprawda. Przynajmniej, jak się okazało, wiedział o moim istnieniu. I się przejął!

– Mhm, później to zrobię. – Stuart wrócił do wypełniania dokumentów.

– Niech Shrewsbury się tym zajmie. – Pan Adrien nie dawał za wygraną. – Może pomoże mu to... oczyścić myśli.

Mężczyzna mocno zaakcentował ostatnie dwa słowa. Stuart gwałtownie uniósł głowę, posyłając Adrienowi ponure spojrzenie. Zawahał się przez kilka chwil, lecz ostatecznie się zgodził.

– Pójdę po niego – zaoferował łaskawie. – A ty Adrienie wróć do Czarnej Róży i odpocznij. Musimy ogłosić dzisiaj samobójstwo.

Adrien wyglądał, jakby miał rzucić się na Stuarta. Zdziwiło mnie to, nawet jeśli nie pochwalał ich działań, nie spodziewałabym się okazywania tego. Moja zaszokowana twarz idealnie wpasowała się w sytuację, dzięki temu mogli pomyśleć, że powodem była wiadomość o zabiciu się jakiejś nieznanej mi osoby. Według Sofíi byli pewni, że nic nie pamiętam, dlatego też musiałam spróbować sprawiać takie wrażenie.

Pan Adrien zgodnie z radą wyszedł, trzaskając głośno drzwiami frontowymi. Pan Stuart za to wstał od biurka i popatrzył się na mnie leniwie.

– Nie rób takiej miny, wszystkiego się dowiesz po południu tak jak inni uczniowie. A teraz chodź, najpierw pokażę ci twój pokój, a potem Shrewsbury'ego.

Miałam mieszkać na pierwszym piętrze. Dostałam pokój dwuosobowy, jednak Stuart poinformował mnie, że na razie będę mieszkać sama. Po całym dzieciństwie dzielenia pokoi z dwoma współlokatorkami nie spodobał mi się ten pomysł, lecz nie mogłam narzekać. Normalny człowiek pewnie by się cieszył.

Nauczyciel zaprowadził mnie przed jasne drzwi, a następnie wręczył klucz.

Weszłam do środka i rozejrzałam się po niewielkim, schludnym pomieszczeniu. Podobnie jak w holu, dominowały w nim jasne barwy. Nie pozostało mi nic, tylko się do nich przyzwyczaić.
Zostawiłam tam walizkę, którą musiałam notabene sama wnosić po stromych schodach, i ruszyłam za zniecierpliwionym panem Stuartem, do pokoju Shrewsbury'ego.

Mieszkał piętro wyżej, za równie jasnymi drzwiami, jak z mojego pokoju. Pan Stuart zapukał w nie mocno i zdecydowanie. Odpowiedziała nam cisza, więc powtórzył działanie. Tym razem skutecznie.

Otworzył nam umięśniony brunet o lekko azjatyckich rysach, ubrany w granatową, dwuczęściową piżamę. Nie wiedziałam dlaczego, lecz trochę się zawiodłam. Jakoś inaczej sobie wyobrażałam Shrewsbury'ego.

Chłopak przeciągnął się ospale i ziewnął, a potem zobaczył minę pana Stuarta, więc natychmiast doprowadził się do porządku.

– Coś się stało? – zapytał ze zdezorientowaniem.

– Zack, poproś swojego współlokatora. Mam do niego sprawę – poinformował mężczyzna.

– Pan Merchant też dzisiaj do niego przyszedł. Jeszcze nie wybiła ósma, a już odwiedziło go dwóch nauczycieli. Co on takiego nawyczyniał? – mruknął, podczas otwierania drzwi na całą szerokość. Wtedy mnie zauważył i posłał mi uroczy uśmiech, unosząc brwi. Olałam go.

Wyszukałam wzrokiem drugiego chłopaka, wyższego, o blond włosach. Siedział na łóżku i czytał grubą książkę z ludzkim szkieletem na okładce. A przynajmniej udawał, gdyż nie sprawiał wrażenia skupionego na tekście, raczej pogrążonego we własnych myślach.

Stanęłam parę kroków od niego. Z takiej odległości mogłam dokładnie przyjrzeć się ogromnym sińcom pod oczami. Sama jego twarz, którą można byłoby uznać za przystojną, wyrażała ospałość i zmarnowanie.

– Edwardzie, zostałeś wyznaczony do oprowadzenia nowej koleżanki – wyrecytował Stuart.

Zack jęknął w sprzeciwie, a blondyn popatrzył się na nas nieprzytomnie. Powoli kiwnął głową, co wystarczyło nauczycielowi. Pan Stuart wyszedł sobie, nic nie mówiąc.

Przyglądałam się z wyczekiwaniem Edwardowi, nie zamierzając sama przerywać niezręcznej ciszy, kiedy odezwał się jego współlokator.

– Zazwyczaj zachowuje się inaczej, tylko od wczorajszej imprezy jest jakiś taki zmarkotniały – spróbował go usprawiedliwić. – Ja cię mogę odprowadzić, jeśli chcesz...

– Nie dzięki, poradzimy sobie – wtrącił Edward. Miał przyjemny głos, chociaż chłód z niego bijący bynajmniej nie zachęcał do jego osoby.

– No dobra... wpadnę w takim razie do Cody'ego, może już się obudził... – Podszedł do drzwi, a na pożegnanie jeszcze do mnie rzucił. – Powodzenia z nim.

W ten oto sposób zostałam sama ze słynnym Edwardem Shrewsburym, który jako nie pierwszy tego dnia, całkowicie mnie ignorował.

Oparłam ręce na biodrach oraz odchrząknęłam, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.

– Jeśli mam cię oprowadzić po terenie szkoły, powinnaś przebrać się w mundurek. Znając życie, parę kompletów wisi w twojej szafie.

Spojrzałam na swoje ubranie. Szara bluza z kapturem i bordowe sztruksy rzeczywiście nie pozwoliłyby mi się wtopić w otoczenie.

Wywróciłam oczami i skierowałam się do drzwi. Przypomniałam sobie w myślach, żaby zapamiętać ich numer, inaczej pewnie nie trafiłabym do niego z powrotem. Moja orientacja w terenie nie należała do najlepszych.

Zanim zdążyłam to zrobić, Edward zawołał za mną, że będzie czekał przed budynkiem. Jeden problem rozwiązany.

Położenie własnego pokoju zapamiętałam jedynie dlatego, że był ostatnim po prawej w korytarzu. Wkroczyłam do niego, ponownie się rozglądając. Mogłam się przyzwyczaić.

Zajrzałam do szafy, a w niej moim oczom ukazało się pięć białych marynarek, niebędących zarazem tak idealnie białymi jak koszule, wiszące pod nimi. Znalazłam również tyle samo spódniczek, o barwie najbardziej zbliżonej do barwy marynarek, dwie pary, o zgrozo kremowych trampek, a także skarpetki. Koloru tych ostatnich, chyba nie trudno się domyślić. W całym zestawieniu nie znalazłam tylko staników i majtek.

Przyzwyczajona do granatowych bluzek, które musiały przywdziewać wszystkie dziewczyny w mojej poprzedniej szkole, nosiłam głównie czarną bieliznę. Konsekwentnie, właśnie taką posiadałam, gdy pakowałam się na ten rok szkolny, nie przyszło mi do głowy, że tyle się zmieni.

Pocieszała mnie lekko myśl, że potrafiłam przejmować się jeszcze prześwitującymi stanikami, mogło to oznaczać, że moja psychika nie rozleciała się całkowicie (Choć Sofía zapewniała, że zdumiewająco dobrze się trzymam, tak czy inaczej, ).

Koniec końców olałam problem, lepiej byłoby się co prawda wtapiać w tłum, lecz w tamtym momencie nie potrafiłam nic na niego poradzić.

Przebrałam się szybko, rozrzucając ubrania po podłodze. Nie zawracałam sobie głowy posprzątaniem ich, postanowiłam je poukładać, gdy wrócę. Nie musiałam martwić się żadnym współlokatorem, więc skoro w pokoju nikt nie miał przebywać, nikomu bałagan nie mógł przeszkadzać.

Opuściłam pomieszczenie, zamknęłam drzwi oraz ruszyłam do schodów. Zbiegłam z nich, uważając, aby się nie wywalić, a potem została mi do przebycia jedynie prosta droga do wyjścia. Tam czekał Shrewsbury.

Nie wiedziałam, co o nim myśleć, zachowywał się dziwnie. Sposób przydzielenia mi go też nie należał do normalnych. Nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków, ale coś mi mówiło, że nauczyciel Adrien nie wskazał go przypadkowo. Moje przypuszczenia potwierdziło wahanie pana Stuarta, jakby coś podejrzewał. A zgodził się jedynie, żeby utrzymać pozory.

Wracając do Shrewsbury'ego, Edward nie przypominał dupka, którego każde słowo przepełniała gorycz. Zresztą jego współlokator przyznał, że zachowuje się tak od poprzedniego dnia. Od imprezy. A niedawno, zgadywałam, że także poprzedniego dnia, skoro tego zamierzali to ogłosić, jakaś dziewczyna „popełniła samobójstwo".

Moi przyjaciele podobno popełnili zbiorowe, kult szatana i takie tam. Mogliby wykazać się jakąś kreatywnością w sprawie swoich morderstw.

Według mnie istniały dwa rozwiązania. Pierwsze, chyba bardziej pozytywne – na tej imprezie rzuciła go dziewczyna, przyłapał dziewczynę na zdradzie, pokłócił się z kumplem lub coś w ten deseń. I drugie, którego mu nie życzyłam, znał zmarłą oraz wiedział o jej śmierci, a może nawet powodzie i sposobie.

Nie dążyłam do bycia postrzeganą jako bezuczuciowy potwór, lecz z niektórymi wydarzeniami powinno się obchodzić jak ze zrywaniem plastra. Boleśnie, owszem, lecz szybko i skutecznie.
Otworzyłam drzwi frontowe, a on stał parę kroków od nich. Od razu mnie zauważył, więc do niego podeszłam.

– O co chodzi z samobójstwem tej dziewczyny – wystrzeliłam raptownie.

Zareagował właśnie tak, jak człowiek z dobrze oderwanym plastrem. Podczas samego oddzielania go od naszej skóry, informacje o bólu nie docierają jeszcze do mózgu. Dopiero kilka centysekund później orientujemy się, że zabiegowi towarzyszy nieprzyjemne uczucie.

Gdy wypowiadałam słowa, mina Edwarda nie wyrażała absolutnie żadnych emocji, lecz kiedy moje usta się zamknęły, skrzywił się, a w jego oczach zobaczyłam coś na kształt rozpaczy, w łagodnej formie.

– Nie wiem, o czym mówisz – niemal wycedził przez zaciśnięte zęby.

– Powinieneś popracować nad kłamaniem – westchnęłam. – Byliście blisko?

– Nie powinno cię to obchodzić – warknął, jednak po chwili się uspokoił. Spojrzał na moje założone na piersiach ręce oraz poważną minę i odpowiedział. – Przyjaźniliśmy się.

– Rozumiem...

– Na pewno – mruknął nieprzyjemnie. Nie uwierzył mi, co mnie nie zbytnio nie zdziwiło.

– Znasz jakieś miejsce, w którym można spokojnie porozmawiać. Bez... podsłuchu, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

Rzucił mi podejrzliwe spojrzenie, zawahał się przez moment, ale ostatecznie skinął powoli głową.

Bez słowa zaprowadził mnie do ogromnego dębu w lesie, znajdującym się niedaleko Białej Róży. Około siedmiu minut drogi szybkim krokiem.

Spodobała mi się okolica, a samo drzewo wytwarzało coś na kształt sinej energii. Każdy potrafiłby ją wyczuć, lecz większość osób nie zdawała sobie z tego sprawy. Ja również, jeszcze parę dni wcześniej nie wiedziałam o istnieniu takich „mocy". Dopiero zabójcze odkrycie oraz Sofía mnie uświadomiły.

Dotknęłam kory, wyobrażając sobie wodę i sole mineralne płynące przez drewno czy substancje organiczne transportowane łykiem. Może za dużo sterczałam nad biologią, lecz pozwalała mi ona odpocząć psychicznie.

– Myślisz, że można się na nie wspiąć? – zapytałam, przypominając sobie beztroskie dzieciństwo na farmie moich dziadków z Ameryki. Stare dobre czasy, kiedy ustanowiłam sobie za cel zdobyć szczyt każdego większego drzewa. Plany skończyły się złamaniem obu rąk oraz mnóstwem siniaków, co i tak nigdy nie zniechęciło mnie do wspinania. Wręcz przeciwnie, stało się ono dla mnie o wiele atrakcyjniejsze.

Kąciki ust mojego towarzysza nieznacznie się uniosły, odpowiadając tym samym na moje pytanie.

Bez zastanowienia podciągnęłam się na najniższą gałąź, a po chwili siedziałam na innej, w połowie drogi do czubka dębu. Opuściłam wzrok i zobaczyłam, że Edward poszedł w moje ślady.
Po chwili usiadł obok mnie i popatrzył wyczekująco.

– Ja... uważam, że doskonale cię rozumiem – wyznałam, po paru sekundach zbierania myśli. – Prawdopodobnie mamy dużo wspólnego. O ile się nie pomyliłam i nie jesteś tym, kogo miałam spotkać...

– Kim jesteś? – przerwał mi, kręcąc głową.

– Lucy. Mam na imię Lucy i trafiłam tu z greckiej Akademii Burz.

– Nie pochodzisz z Grecji. Imię za bardzo nie pasuje, a dodatkowo masz amerykański akcent – stwierdził.

– Racja, ale moja mama stamtąd pochodzi, więc płynnie posługuję się greckim. A szkoła wydawała się rodzicom elitarna, więc mnie do niej posłali, gdy miałam siedem lat. Są archeologami, dużo podróżują, dlatego na rękę było im zapisanie mnie do internatu.

– Też chodzę do Akademii Róż od pierwszej klasy podstawówki. – Oparł się o pień. On miał taką możliwość, ja musiałam polegać na sile swoich wątłych ramion.

– A od kiedy wiesz, że coś z twoją szkołą jest nie tak? – zaryzykowałam.

Zdobył się na smutny uśmiech.

– Podejrzewaliśmy z przyjaciółmi już od prawie dwóch miesięcy, że dzieje się coś złego. Jednak dopiero wczoraj... przekonałem się na własnej skórze.

Czyli widział jej śmierć. Ogarnęło mnie współczucie, byćmoże, ponieważ sama przeżyłam podobną sytuację. Tylko że straciłam więcej niż jedną osobę. Nie twierdziłam, że byłam bardziej poszkodowana, gdyby umarła jedynie moja najlepsza przyjaciółka, na pewno podobnie bym cierpiała.

– Ci z mojej szkoły parę dni temu zabili wszystkich moich przyjaciół. – Przygryzłam wargę i mocniej zacisnęłam trzęsące się dłonie na gałęzi.

Edward wbił we mnie szeroko otwarte oczy. Nie spodziewał się, że gdy oświadczyłam, że go rozumiem, naprawdę miałam to na myśli.

Na parę kolejnych minut zapanowała pomiędzy nami cisza.

– Przepraszam. – Przerwał ją chłopak. – Wiesz, dlaczego to robią?

– W ich przypadku? – zaśmiałam się gorzko. – Za dużo wiedzieli. Ja również powinnam wtedy zginąć, lecz jedna z nich postanowiła mi pomóc. A twoja przyjaciółka? Mogła być przypadkową ofiarą, zabijają uczniów co jakiś czas...

– Żeby się pożywić – dokończył. – Ona nie została wybrana losowo. Miała romans z jednym z nauczycieli.

– Tym czarnowłosym, przystojnym... Adrienem? – Mężczyzna od razu mi się nasunął.

– Dokładnie.

– I mu na niej zależało?

– Chyba. Zachowuje się, jakby przejął się jej śmiercią.

– I bije od niego niechęć do innych. Przynajmniej do pana Stuarta. – Pokiwałam głową.

– A pan Stuart uchodzi tu za fajnego nauczyciela. Poza tym, to on, Adrien Merchant, chciał, abym cię oprowadził.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Zaczynaliśmy odnajdywać wspólny język, pomimo nieszczęść, które nas spotkały. A raczej dzięki nim.

– Jak sobie radzisz? Ze śmiercią swoich przyjaciół? – Najwidoczniej wyglądałam, jakbym nieźle się trzymała.

– Sofía, znaczy moja dawna nauczycielka, w jakiś sposób przez te parę dni na mnie wpływała... ukoiła ból po stracie. I to, co mi robiła, pewnie się po prostu utrzymało.

– Pan Merchant mnie też chyba uspokaja. Na to przynajmniej wygląda. Jestem zły i smutny, ale... nie czuję rozpaczy. A powinienem. Znaliśmy się z Serą od dziecka. Bardziej ubolewałem po śmierci babci, z którą widziałem się parę razy w życiu, a byłem wtedy tylko o rok młodszy, niż jestem teraz.

– No, durne to, jednak... wolę być smutna, niż na skraju załamania.

– Pewnie masz rację. Twoja obecność tutaj ma jakiś cel, prawda?

– Niewątpliwie. Nie wiem wszystkiego, ale więcej niż wy, jak przypuszczam. Tyle że wy jesteście grupą.

– A grupa zdziała więcej. – Z każdym jego zdaniem, przekonywałam się, że nadawaliśmy na podobnych falach.

– I grupa ma większe szanse dokonać zemsty – skończyłam twardo.

– Zemsta – powtórzył. – Brzmi nieźle. Chodź, powinniśmy wrócić do pokoi po plecaki i twój plan lekcji. A potem przedstawię ci moich przyjaciół. Trzeba ich przy okazji poinformować o śmierci Serafiny.

Serafina. Wdała się w romans z nauczycielem, a zarazem z przyjaciółmi podejrzewała, że w szkole coś złego się dzieje. Ciekawiło mnie, kim była ta dziewczyna, czy przypominała któregoś z moich przyjaciół. Na pewno zginęła tą samą śmiercią co Helen, Andreas i Irene. Tyle powinno mi wystarczyć, by znienawidzić potwory z Akademii Róż.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro