Rozdział 30

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Max

Kiedy pan Merchant wymówił imię Lucy, po raz pierwszy odkąd wszedł on do klasy, podniosłem wzrok. Kolory odpłynęły z twarzy dziewczyny na moment, lecz kiedy wstała, jej mina wyrażała czystą determinację, pomieszaną z opanowaniem. Jakby spodziewała się wywołania na środek.

Stanęła obok nauczyciela i zapytała ze spokojem, o czym chciałby usłyszeć. Merchant spojrzał na nią i nagle rozszerzył powieki. Odchrząknął cicho, a następnie poprosił ją o wymienienie podstawowych bóstw. Zrobiła swoje bez zająknięcia i w mig wróciła na miejsce obok Edwarda.

Mój przyjaciel wydał mi się tak pogrążony w żałobie, że nie zwrócił nawet uwagi na zniknięcie dziewczyny czy jej krótkie wystąpienie przed całą klasą. Radził sobie zadziwiająco dobrze, nikt nie mógł zaprzeczyć, jednak zamykał się w sobie. Nie wiedziałem, czy się obwiniał, żałował czasu spędzonego na kłótnie, czy najzwyczajniej tęsknił. Chciał ją zobaczyć, chociażby ostatni raz.

Nie posiadałem w Akademii wielu kolegów płci męskiej, których mógłbym śmiało nazwać przyjaciółmi, ale Eddie zdecydowanie do nich należał. Dlatego też postawiłem sobie za punkt honoru, by jakoś polepszyć mu nastrój.

Podczas gdy pan Merchant zaczął gadać coś o greckim panteonie bóstw, ja planowałem zorganizowanie męskiego spotkania. Przydałoby nam się ono, rzadko widywaliśmy się bez dziewczyn.

Niecałe czterdzieści pięć minut wystarczyło mi, żeby stuprocentowo się nakręcić na nasze dwuosobowe, jeszcze bezterminowe spotkanie. Ciągle uśmiechałem się do siebie głupio, Lanette aż spytała, czy wszystko ze mną w porządku.

Dzień wcześniej zginęła dziewczyna, nasza przyjaciółka, więc nie wypadało mi się zbytnio śmiać i cieszyć, jednak nie potrafiłem powstrzymać ekscytacji. Trochę mnie przerażał mój nadmierny optymizm, Lanette, Edward, a nawet Izzy, stracili humor, niewiele się odzywali. Na dobrą sprawę skupili się głównie na Lucy, aby odwrócić swoją uwagę.

Ja również wykorzystywałem możliwość zawarcia nowej znajomości, ale robiłem też inne rzeczy, wciąż czerpałem z nich przyjemność.

Lekcja dobiegła końca, klasa opustoszała, ja także zamierzałem wyjść, lecz Lanette, idąca obok, nagle się zatrzymała i obróciła.

Powtórzyłem jej ruchy, a następnie podążyłem za czujnym wzrokiem blondynki. Okazało się, że Edward został w pomieszczeniu i podszedł do pana Merchanta, by o czymś z nim porozmawiać. Jako wierny przyjaciel, a zarazem ciekawska osoba, chciałem podejść i wziąć udział w konwersacji lub przynajmniej posłuchać, o czym mówią. Lanette jednak mnie powstrzymała, łapiąc mocno za ramię i odciągając w kierunku wyjścia. Później powiedziała mi, że muszę dać im obgadać tę sprawę na osobności, gdyż mnie ona bezpośrednio nie dotyczy. Nie chciała ze mną chodzić, a i tak zachowywała się, jakby była moją dziewczyną. Irytowało mnie to trochę, ale mogłem otrzymać przynajmniej namiastkę związku z nią, więc postanowiłem wytrwale czekać i nie narzekać.

Dogoniliśmy Izzy oraz Lucy, włączając się z nimi w niezobowiązującą rozmowę o wrażeniach z pierwszego dnia tej drugiej. Nie kwalifikowały się do zachwytu bądź chociaż zadowolenia, lecz czego można się spodziewać po placówce, w której uczniowie giną w niewyjaśnionych okolicznościach, a nauczyciele zdają się być sprawcami ich śmierci?

Skierowaliśmy się do szatni, a następnie, ubrani w kurtki, wyszliśmy na dwór. Przywitała nas nieprzyjemna mżawka oraz temperatura niższa niż poranna. Postanowiliśmy wrócić do środka i zaczekać na Edwarda przy wyjściu, a zarazem przeczekać niesprzyjającą pogodę. Mieliśmy nadzieję, że za niedługo minie.

Staliśmy we czwórkę z boku, nie chcąc zagradzać innym drzwi wyjściowych. Lucy nieprzychylnie skomentowała warunki klimatyczne, porównując je ze słoneczną Grecją. Rozumiałem jej krytykę, kto nie kocha cudownej pogody krajów śródziemnomorskich? Ja co roku jeździłem z rodzicami do południowych Włoch, czasem do Hiszpanii i zawsze po powrocie do szkoły tęskniłem za ukropem, morzem, jasnością nieba... wszystkim, czego zazwyczaj brakowało Anglii.

Omawialiśmy właśnie kwestię częstotliwości opadów, gdy nagle nieśmiało podeszła do nas jakaś dziewczyna o miodowych włosach.

– Hej – zagadała niepewnie. – Mam na imię Juliette... pewnie mnie nie kojarzycie, ale jestem współlokatorką Serafiny. – Z nieznanych przyczyn korciło mnie, by powiedzieć „byłaś", ale się powstrzymałem. Musiałem jakoś przejąć od moich przyjaciół rytm żałoby, żeby nie wyglądać, jakbym w ogóle nie przejmował się morderstwem Sery.

– Coś kiedyś o tobie wspominała – odpowiedziała Lanette, po krótkiej ciszy.

– No, a wy się z nią przyjaźnicie no i pomyślałam, że wiecie, gdzie ona może być. Nie wróciła na noc, więc się martwiłam, ale nie chciałam donosić opiekunom, bo wiem, że się z kimś spotyka i nie chciałam jej wsypać...

Każde z nas zastanawiało się, ile mogliśmy jej wyjawić. Czy może lepiej byłoby udawać, że nic nie wiemy? Postanowiłem pozostawić ten dylemat reszcie, a dokładniej Izzy i Lanete.

Niestety one również nie wiedziały, jak zareagować. Uratował nas Edward, który ni stąd, ni zowąd, pojawił się za Juliette.

– Nie widzieliśmy jej od wczorajszej imprezy – poinformował dziewczynę bez emocji.

Od rana jego głos wydawał mi się ponury i zimny, co nie pasowało do blondyna. Wywoływał podejrzenia swoim smętnym zachowaniem, ale nie mogłem go winić. Stwierdziłem, że później delikatnie mu zasugeruję udawanie nieco mniej apatycznego.

Juliette pokiwała głową bez przekonania, a następnie wzruszyła ramionami i wyszła ze szkoły.

– Powinniśmy przynajmniej chwilowo ustalić wspólną wersję. Za parę dni i tak wszyscy zapomną, ale oszczędzimy sobie kłopotliwych pytań – westchnął Edward.

Nie wyraziliśmy sprzeciwu. Edward przedstawił każdemu, pomijając oczywiście Lucy, co powinien powiedzieć. Nie różniło się to zbytnio od prawdy, jednak mieliśmy pominąć całą poranną konwersację oraz poszukiwania Serafiny z dnia poprzedniego. Niby nic trudnego.

Całą grupą wyszliśmy na zewnątrz, a tam nie zdążyliśmy przejść nawet kilku kroków, kiedy złapał nas pan Groove. Edward, idący obok mnie, wzdrygnął się delikatnie na widok mężczyzny.

Nauczyciel, nie zwracając uwagi na tę reakcję, przekazał, że musimy iść na dziedziniec, ponieważ zamierzają ogłosić ważną wiadomość. Nie musiałem się nawet zastanawiać, aby zorientować się, o którą ważną wiadomość chodzi.

Pan Groove odszedł, nic już nie dodając. Edward gapił się na jego plecy, nie ukrywając dłużej obrzydzenia, usta zacisnął w wąską linię.

– Nie musisz tam iść – Lucy niespodziewanie zabrała głos. Towarzyszyła nam wcześniej w ciszy, więc chwilami kompletnie zapominałem o jej obecności, co mnie samego zadziwiało.

Zanim poznałem Lanette, nagminnie zwracałem uwagę na ładne dziewczyny, a Lucy bezapelacyjnie zaliczała się do tego grona. Miała niemal idealny wzrost, ładną cerę, gęste włosy, aż proszące się o przejechanie po nich ręką, by sprawdzić, czy rzeczywiście są takie puszyste... Dawniej na pewno, chociaż spróbowałbym z nią poflirtować, ale przez Lanette przestałem czuć taką potrzebę. Z jednej strony tego nienawidziłem, ale czasami ułatwiało mi funkcjonowanie, mogłem bez przeszkód przyjaźnić się z dziewczynami.

Edward nieobecnie popatrzył się na Lucy, jednak po chwili pokiwał przecząco głową i ruszył w kierunku dziedzińca, który na dobrą sprawę znajdował się niezwykle blisko.

Zebrało się tam sporo uczniów, my stanęliśmy z tyłu, by nie przyciągać niechcianej uwagi. Woleliśmy się nie wyróżniać, nie ze względu na ciekawskie spojrzenia rówieśników, lecz czujne oczy nauczycieli.

Musieliśmy przetrwać pół godziny w nieznośnej mżawce, zanim doszli pozostali uczniowie, a stojący na środku niczym posągi nauczyciele, postanowili zacząć swój spektakl.

Inaczej nie potrafiłbym nazwać tego, co pan Harrison oraz inni tacy jak on zamierzali odstawić. Dla mnie jedynym plusem okazało się odwołanie dodatkowych zajęć z dyrektorem, ale negatywy mimo wszystko przeważały. Chcieli odstawić kolejną szopkę o samobójstwie, udając ogromny żal, związany ze stratą Serafiny.

Z powodu myśli o ich fałszywości, moje pokłady radosnej energii zostały stłumione przez nieoczekiwaną złość. Serafina, chociaż zawsze uważałem ją za specyficzną osobę, nie zrobiła im żadnej szkody. Zakochała się, najwyraźniej była kochana, a miała do tego prawo. Prawo, którego oni nie potrafili uszanować. Nie wspominając już także o fakcie, że zabijali inne dzieci, żeby się na nich żywić czy coś.

Zacisnąłem nieświadomi dłonie w pięści i dopiero Lanette rozprostowała moją prawą, wkładając w nią swoją. Natychmiast rozluźniłem wtedy drugą rękę i skupiłem uwagę, na dyrektorze, występującym z szeregu nauczycieli.

Przejechał wzrokiem po twarzach nastolatków w pierwszym rzędzie, co, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wywołało ciszę pośród jak dotąd szeptającej młodzieży.

Chrząknął głośno i zaczął mówić potężnym głosem.

– Witam was wszystkich! Niestety zebraliśmy się tutaj z bardzo nieprzyjemnego powodu, a mianowicie samobójstwa jednej z uczennic, Serafiny Farewell. Była ona podopieczną Czerwonej Róży, niezwykle utalentowaną muzycznie dziewczyną i na pewno wspaniałą osobą. Nam wszystkim będzie jej brakować.

Po tej „poruszającej" przemowie, poinformował nas, że odbędzie się śledztwo w sprawie jej śmierci, jednak by nie zakłócać nauki, do szkoły nie przyjedzie policja. Dla mnie było to równoznaczne z ukryciem całej sprawy.

Zastanawiało mnie jedynie, jak zareagują rodzice. Im też wymarzą pamięć? I ludzie, którzy ją znali, a mieszkają poza Akademią, czy tacy co spotkali ją przelotnie, a chcieliby na przykład odnowić kontakt. Czy Serafina pozostanie w ich myślach? Jak daleko sięgały wpływy tych potworów?

Edward nie wytrzymał do końca, wyszedł mniej więcej w połowie. Lucy podążyła za nim, nie musiała w sumie dotrzymywać nam towarzystwa. Postanowiłem również za nimi pójść, więc poinformowałem szeptem Lanette o moich planach. Ona postanowiła zostać z Izzy i w razie czego powiadomić nas o ogłoszeniach pana Harrisona.

Przepchnąłem się przez tłum wsłuchanych w głos dyrektora nastolatków, a następnie rzuciłem do biegu, aby dogonić dwa białe mundurki, które widziałem w oddali.

Na moje szczęście zatrzymali się w pobliżu Czerwonej Róży, dlatego też nie musiałem się zbytnio wysilać i szybko ich dosięgnąłem.

Lucy stała ze złożonymi na piersi ramionami oraz pełną współczucia miną, a Edward co chwilę ocierał swoje oczy, najwyraźniej starając się powstrzymać łzy. Nie wiedziałem, o czym rozmawiali, ale zamilkli, gdy tylko mnie zauważyli.

– Jak się trzymasz stary? – zapytałem, podchodząc do nich.

– Tak jak by się trzymała większość osób po śmierci najlepszej przyjaciółki, widząc, że jej mordercom uchodzi wszystko na sucho. A co więcej te kanalie udają, że Sera coś dla nich znaczyła. – Ostatnie słowa powiedział z taką pogardą, że aż sam się przestraszyłem.

– Czyli beznadziejnie – stwierdziłem, mówiąc raczej do siebie.

– Ale pamiętaj Edward, złością nic nie zdziałasz – westchnęła Lucy.

Mój przyjaciel zamierzał odpowiedzieć, lecz dziewczyna gwałtownie przyłożyła palec wskazujący do ust, po czym szepnęła:

– Nie tutaj.

Blondyn pokiwał głową ze zrozumieniem, ja za to przez chwilę poczułem zdezorientowanie. Szybko jednak przypomniałem sobie wypowiedź Serafiny, dotyczącą bezpiecznych miejsc, czyli bodajże biblioteki oraz tego charakterystycznego, wielkiego drzewa w środku lasu.

Staliśmy przez chwilę w ciszy, gdy nagle dostrzegłem przez tę cholerną mżawkę, jakąś postać, klęczącą w pobliżu róż, rosnących przy Czerwonej Róży.

– Kto to może być? – spytałem, wskazując na sylwetkę.

Lucy i Edward wzruszyli ramionami. Postanowiliśmy podejść bliżej i się przekonać.

Tajemniczą osobą okazała się jakaś ciemnowłosa kobieta w okolicach czterdziestki, ubrana w ogrodniczki oraz zieloną bluzkę z długim rękawem. Podziwiałem ją za wytrzymywanie w takim stroju podczas stosunkowo niskiej temperatury. Wydawała się w ogóle nie odczuwać zimna.

Mimo tego, nie jej wygląd, a wykonywana przez nią czynność najbardziej nas zaciekawiła. Do rzędu róż dosadzała ona jedną, czerwoną niczym krew.

– Co pani robi? – Nie potrafiłem powstrzymać się od pytania.

Kobieta obróciła się w naszą stronę, na jej twarzy malowała się dezorientacja.

– Pan dyrektor kazał dosadzić jedną różę... – wyjąkała niepewnie głosem tak piskliwym, jak ten należący do bibliotekarki Daisy.

– Oczywiście. – Edward skończył rozmowę, zanim zdążyłem wyrazić swoje zdziwienie.

Blondyn odciągnął nas od kobiety, która natychmiast wróciła do sadzenia kwiatów. Odeszliśmy paręnaście metrów i dopiero wtedy przemówił.

– Czy myślicie o tym samym co ja? – Nie dał mi czasu wymyślić teorii, dotyczącej róż, lecz Lucy od razu przekazała nam swoją refleksję.

– Zasadzają kwiat na cześć Serafiny w Róży, w której mieszkała. Robią tak za każdym razem, gdy zabijają jakieś dziecko, a jako że najczęściej wybierają osoby z Róż, w których mieszka najwięcej osób, przed czerwoną oraz żółtą rośnie ich najwięcej.

– Wow, dobra jesteś – przyznałem.

– Wcześniej to podejrzewałam. U nas robili podobnie, mieliśmy coś w rodzaju ogrodu rzeźb, a tam marmur z setkami wyrzeźbionych w nim postaci. Jak się zorientowałam po śmierci przyjaciół, każda sylwetka przypominała ich ofiary, dodawali je zazwyczaj dzień po morderstwie. U waz za to róże reprezentują zmarłych, jesteście Akademią Róż.

– Dodatkowo, róże są dość mocno związane z historią Anglii, funkcjonują nawet jako jej symbol – dodał Edward. – Jedna róża jest równa jednej martwej osobie. Na terenie szkoły są ich setki, jeśli nie tysiące. Ile osób mogli już zabić? Co zrobili z ciałami? Zakopali je?

– Z czego się dowiedziałam – westchnęła Lucy, z trudem kontynuując. – Zabijają kilka osób na rok, najczęściej wybierają jedynaków o takich sobie kontaktach z rodzicami, bo dzięki temu mają podobno mniej problemów z wymazywaniem pamięci. Czasem robią wyjątki, ale to ich ulubiony typ. Od kiedy zabijają i po co dokładnie pozostaje dla mnie jednak tajemnicą.

– Żywią się na nich – powiedział Edward z zaciśniętymi zębami. – Oto powód.

– Owszem, jednak to wygląda, jakby wysysali z nich duszę. Po co?

– No właśnie – powtórzył Eddie, patrząc to na mnie, to na dziewczynę. – Po co? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro