Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lucy

Po zajęciach z mitologii poczekaliśmy, aż reszta uczniów wyjdzie, i otoczyliśmy biurko Adriena. Napięta twarz nauczyciela lekko mnie zaniepokoiła, jednak ostatnio często tak wyglądał. Uznałam, że głównym powodem był stres i niedawne wydarzenia.

– O co chodzi? – Edward od razu przeszedł do rzeczy. Bawiło mnie jak on, podobno zawsze wzorowy uczeń, skromny i pilny, zwracał się teraz do pana Merchanta. Nie wątpiłam, że gdyby stracił nerwy, do innych nauczycieli odzywałby się jeszcze gorzej.

– Dzisiaj o dwudziestej trzeciej mamy spotkanie przy starym dębie. – Oparł podbródek o splecione dłonie. – Chcemy ustalić plan. I dobrze by było, gdybyście byli obecni, bo najprawdopodobniej będziecie jego częścią. Oczywiście, jeśli wyrażacie zgodę.

– Czy to bezpieczne... tutaj rozmawiać? – Isabella odwróciła głowę, czujnie przyglądając się otoczeniu. Pamiętała, że w większości miejsc inni mogli nas podsłuchiwać.

– Obawiam się, że przeżyłem za dużo, by zapomnieć o nałożeniu tarczy ochronnej – westchnął. – Jedynie Harrison mógłby ją przerwać, jednak jest w innej części budynku i niczego nie podejrzewa. Nie wyczuje jej, jeśli się na tym nie skupi.

– W takim razie, co mielibyśmy zrobić? – zapytał Edward podejrzliwie.

Ostatnio nawet o tym dyskutowaliśmy, zastanawiając się, dlaczego podobno nas potrzebowali. Przecież byliśmy zwykłymi ludźmi, nastolatkami. A oni? Jakimiś wiekowymi, potężnymi, celtyckimi bogami. Skoro potrafili usuwać wspomnienia i tworzyć nowe, robić jakieś tarcze ochronne, by nikt nie mógł podsłuchiwać i jeszcze inne rzeczy, nie poradziliby sobie sami?

– Wszystkiego dowiecie się dzisiaj. Ale zapewniam, że do niczego was nie zmusimy. To będzie wasz wybór.

– Brzmi zachęcająco – mruknęłam. – Postaramy się być.

– Tylko nie rozmawiajcie o tym, kiedy wyjdziecie z tej sali. Ochrona sięga tylko do drzwi.

– Jasne – westchnął Max i bez słowa pożegnania skierował się do wyjścia.

Popatrzyliśmy po sobie z Izzy i Edwardem, wzruszyłam ramionami i ruszyliśmy za nim.

– To co, idziemy? – spytałam w szatni, gdy akurat szukałam wzrokiem swojej kurtki.

– Skoro to i tak do niczego nie zobowiązuje, chyba warto – stwierdził Edward. Dobrze, że mówił ogólnikowo, nie wskazując na wydarzenie, o które nam chodziło.

– Ja też tam będę – powiedziała Izzy. – Max?

– Nie wiem. – Pokręcił głową. – Chyba tak, ale nie chcę wam niczego obiecać. Wciąż nie wiem, co o tym myśleć. Ja... zastanawiam się, czy nie wyjechać. Na zawsze. Nie wrócić po feriach świątecznych.

– Nie tylko ty. – Uśmiechnęłam się pocieszająco i wymieniliśmy z Edwardem porozumiewawcze spojrzenia.

– To dobrze, że nie jestem w tym sama. – Isabella zaśmiała się nerwowo. – Czyli to mogą być nasze ostatnie dwa tygodnie tutaj. Możemy się już potem nigdy nie zobaczyć...

– O ile w ogóle dożyjemy następnego piątku – uznał ponuro Max, a między nami zapanowała cisza.

***

Po kolacji odwiedziłam Edwarda w jego pokoju, ze zdziwieniem zauważając brak jego współlokatora.

– Gdzie Zack? – spytałam, siadając na łóżku nieobecnego.

– Postanowił wyjść, kiedy wspomniałem mu, że przyjdziesz – poinformował mnie, nie odrywając wzroku od pracy, którą pisał.

– Aż tak mnie nie lubi? – prychnęłam, wiedząc, że Zack po prostu myślał, że ja i Edward się potajemnie spotykamy. Przyznał mi to kiedyś, a ja zatrzymałam tę informację dla siebie. Lubiłam patrzeć, jak Edward próbuje zrozumieć dziwne zachowanie jego przyjaciela.

– Nie ogarniam go. Może się ciebie wstydzi.

– Może – stwierdziłam z tajemniczym uśmiechem. – W ogóle wiesz, jak zamierzamy się stąd dzisiaj wydostać?

– Nie zastanawiałem się jeszcze nad tym – przyznał.

– Wypadałoby zacząć. – Skrzyżowałam ramiona. – Jest już prawie dwudziesta, za dwie i pół godziny musimy wychodzić. I raczej ewakuacja przez główne drzwi odpada.

– W takim razie pozostaje nam okno. – Uśmiechnął się nikczemnie, lecz ton jego głosu był jak najbardziej poważny. Nie żartował.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł Edward.

– Spokojnie Lucy. Mieszkasz na pierwszym piętrze, wyjdziemy z twojego pokoju. Nie wmawiaj mi tylko, że masz lęk wysokości, wspinałaś się ze mną na drzewo.

– Nie mam lęku wysokości, ale... jak wyobrażasz sobie nasz powrót? Nawet jeśli teoretycznie wyskoczymy i nic nam się nie stanie, będziemy musieli wrócić inną drogą.

– Tym będziemy się martwić później. Idź teraz do siebie, ja dojdę za dwie godziny.

– No dobra. Tylko mnie nie zawiedź – rzuciłam na pożegnanie.

– Chciałbym, ale mnie samego zżera ciekawość – zaśmiał się. Żartujący Edward był przyjemnym oraz na tyle rzadkim widokiem, że się nie odgryzłam. Od czasu do czasu mogłam dać mu za wygraną.

Wróciłam do siebie – ciemnego, zimnego, pustego pokoju. Mieszkałam już w nim od paru tygodni, a jednak wciąż nie potrafiłam przywyknąć. Czułam się w nim obca, większość mojego dobytku wciąż pozostawał w walizkach.

Wyciągnęłam z szafy sweter i kurtkę puchową, rzuciłam je na niewykorzystywane łóżko i położyłam się na swoim. Rozmyślałam, jak mogłabym wykorzystać następne dwie godziny. Byłam zbyt podekscytowana, nawet jeśli niekoniecznie pozytywnie, by zrobić coś pożytecznego. Chciałam się dowiedzieć jakie miejsce zajmowaliśmy w ich planie. Chciałam też poznać odpowiedzi na inne pytania, które mnie męczyły. Skoro teoretycznie mieli kilkaset, czy nawet kilka tysięcy, lat, dlaczego część wyglądała młodo, jak pan Merchant, a część przypominała staruszków, jak pan Harrison? Jakie inne moce posiadali? Jakim cudem przez tyle czasu udawało im się pozostawać w ukryciu? Ile innych takich szkół z innymi bóstwami istnieje? Wiedziałam, że nie umieli mi wprost odpowiedzieć, także z nieznanych przyczyn, lecz na pewno znaleźliby jakiś sposób.

Nawet nie zauważyłam kiedy, pogrążona we własnych myślach, zasnęłam. Obudziło mnie dopiero subtelne pukanie do drzwi. Gwałtownie wstałam z łóżka i powiedziałam „proszę" na tyle cicho, by usłyszał mnie jedynie Edward.

Gdy otrzymał aprobatę, szybko się wślizgnął.

– Widzę, że bardzo aktywnie spędziłaś czas – skomentował, spoglądając na moje rozwichrzone włosy.

– A ja widzę, że wyjątkowo ci dopisuje humor. Wstąpił w ciebie chyba duch Maxa, sprzed śmierci Lanette. – Może to nie była najlepsza riposta, jednak wyszła z moich ust, zanim ją przemyślałam.

– Ktoś musi poprawiać nam humor, żebyśmy mieli z tego okresu jakiekolwiek miłe wspomnienia za parę lat. – Rzucił mi wcześniej przygotowane sweter i kurtkę.

– Ty zawsze myślisz o przyszłości. – Ubrałam je i zaczęłam się jeszcze rozglądać za czapką i rękawiczkami. Na dworze ciągle padał śnieg, a temperatura coraz bardziej spadała, więc biały puch pewnie już pokrył ziemię. – A teraz powinniśmy się martwić, żeby przeżyć najbliższe dni.

– Spokojnie. – Spróbował mnie pocieszyć, nawet jeśli wiedział, że nieskutecznie. – Już nikt więcej nie zginie.

Znalazłam resztę części ubioru i podeszłam do okna. Wyjrzałam przez nie, patrząc w nieprzeniknioną ciemność. Powinni zainwestować w jakieś światła.

– Nienawidzę cię za ten pomysł Edwardzie.

***

Brnęliśmy przez śnieg zmieszany z błotem. Edward, który lepiej znał ścieżkę, starał się nas tam jak najszybciej doprowadzić. Nie patrzył niestety na komfortowe warunki drogi.

Zanim dotarliśmy na miejsce, wpadliśmy na Isabellę i Maxa. Postanowili podobno, że spotkają się przed wejściem do lasu, a potem poczekają kilka minut na nas. Mieli wyczucie czasu.

Razem zaczęliśmy się przedzierać przez leśną ścieżkę. Isabella trzęsła się niemiłosiernie, co najmniej jakby temperatura sięgała do dwudziestu stopni na minusie. A Max i Edward wydawali się niewzruszeni zimnem. Mnie co prawda dokuczał chłód, jednak byłam w stanie sobie z nim jakoś poradzić, wystarczyło skupić się na czymś innym.

Przybyliśmy pod dąb i przeżyliśmy rozczarowanie. Nikogo wokół nie było. Rozglądnęliśmy się, Edward nawet obszedł drzewo. Spojrzałam w górę, szukając czegokolwiek, jakiegoś znaku pośród gałęzi. Nic. Żadnego żywego ducha, nawet kruków, które czasem przesiadywały w okolicy.

– Jesteście pewni, że chodziło im o ten dąb? – upewnił się Max, niecierpliwie stukając palcami o korę. Zastanawiało mnie, jak wytrzymywał bez rękawiczek.

– Nie wiadomo mi nic o istnieniu żadnego innego starego dębu w okolicy. – Edward zmarszczył brwi. – Chyba że... nie, niemożliwe. Na pewno mówili o tym miejscu.

Oparłam się o pień i objęłam ramieniem dygoczącą Izzy, chcąc choć trochę pomóc jej się ogrzać. Wokół nas wiał delikatny wietrzyk, a moje ciało w odpowiedzi także zaczęło drgać.

– A więc przyszliśmy tu na marne? – uznał Max, stojąc do nas plecami i kiwając głową, jakby go olśniło. – Może chcą, żebyśmy tutaj pomarzli i przestali stanowić zagrożenie.

– Nie sądzę. – Mina Edwarda wyrażała niedowierzanie, połączone z rozczarowaniem. On także chciał dowiedzieć się czegoś więcej. – Przecież... to nie ma sensu.

– Jesteś pewien? – Max gwałtownie się obrócił w naszą stronę. – A może właśnie to wszystko ma sens. Duży sens!

– Max, proszę, uspokój się. – Izzy uciszyła go, wzdychając ze zmęczeniem.

– Jak mam się do kurwy nędzy uspokoić?! – wybuchł. Mogliśmy tylko patrzeć ze zdziwieniem, jak jego powieki się rozszerzają, a on popada w coś w rodzaju obłędu. A może po prostu musiał wypuścić długo tłumione emocje. – Nie rozumiecie?! Oni chcą nas pozabijać! Wyssać nam duszę czy co tam robią takim jak my. Myślicie, że chcą z nami współpracować? Oni mają nas za nic...

– Max... – Edward podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu, lecz brunet ją odepchnął.

– Za nic – wycedził przez zaciśnięte zęby. Poczułam, że wietrzyk przybiera na sile. – Zwabili nas tutaj, zastawili pułapkę. Bo wiecie co? My jesteśmy dla nich pewnie jak owady.

– Max... – Tym razem usłyszałam głos Isabelli.

– Albo nawet nie, nam czasem owadów jest szkoda. A oni nie mieli skrupułów zabić Lanette. Nie mieli skrupułów zabić Serafinę. – Nie widziałam tego, ale domyśliłam się, że mięśnie Edwarda się napięły. – Wszystkich innych dzieciaków przed nimi. I nie będą mieli skrupułów, by zabić nas!

Wyczuwając przerwę w jego przepełnionej złością wypowiedzi, przemówiłam spokojnym, ale zarazem pewnym głosem. O dziwo mi się udało.

– Max, pan Merchant zapewnił nas, że chcą zapobiec kolejnym morderstwom. Gdyby planowali nas zabić, już by to pewnie zrobili. Ja bym w ogóle nie przyjechała do Akademii Róż, moja nauczycielka dobiłaby mnie jeszcze w Grecji.

Brunet spojrzał na mnie jak na idiotkę i zaśmiał się nerwowo. A potem jego śmiech przerodził się chichot szaleńca.

– Jesteś głupia!

– Nie obrażaj jej Max – warknął Edward, podchodząc do mnie i Izzy.

– Wy wszyscy jesteście głupi! Przecież to są drapieżnicy. A co lubią robić drapieżnicy? Nasi kochani państwo biolodzy, hmm? – Wskazał palcem na mnie i Eddiego. – Bawić się z ofiarą. Nie wmawiajcie mi, że nigdy nie widzieliście kota, męczącego mysz. Bo ja mam w domu dwa koty i zapewniam was, że zanim jakąś zabiją, potrafią spędzić godzinę na męczeniu jej. A nasi bogowie żyją dłużej, więc dłużej chcą nas pomęczyć. Dla własnej, pieprzonej przyjemności.

Mimo że wiedziałam, iż jego słowa nie są prawdą, że po prostu musi się wyżyć, zasiał we mnie ziarno niepewności. Rzeczywiście, fakt, że jeszcze się nie zjawili, był co najmniej podejrzany.

– Adrien kochał Serafinę – powiedział Edward, kręcąc głową. – Widziałem to w jego oczach, gdy o niej mówił. Wcześniej może i zabijał, ale jej śmierć... popchnęła go do zmiany. Dzięki niej zrozumiał, jak wiele zła czynią. Twierdzi, że reszta też to rozumie, a ja mu wierzę.

Oczywiście miał na celu uspokojenie Maxa. Jednak takie słowa, wypowiedziane przez kogoś, komu Ich rodzaj zabił najlepszą przyjaciółkę... ja pomimo tego wszystkiego nie potrafiłabym powiedzieć, że wierzę w coś, związanego z nimi, nie na sto procent.

– To wytłumacz mi, och Edwardzie najmądrzejszy... – Brunet podszedł do nas, chwiejąc się na nogach. – Dlaczego potem ten twój szlachetny Adrien z zimną krwią zamordował Lanette?

Dopiero gdy się zbliżył, dostrzegłam łzy błyszczące na jego policzkach. Nie myśląc, rzuciłam się do niego i objęłam go mocno, czując, jak moje włosy są targane przez teraz już silny wiatr.

– To nie był on Max – szepnęłam. – Przecież wiesz. Wiesz, że to była Archer lub Harrison. A nie Adrien czy Ede.

Chłopak nie odpowiedział, lecz także się do mnie przytulił. Jego przyśpieszony oddech spowalniał, a gniew uchodził z każdą sekundą.

Po paru minutach odsunęliśmy się od siebie, a Max natychmiast zamknął oczy. Kiedy obróciłam się do Edwarda i Isabelli, musiałam zrobić do samo, mnóstwo płatków śniegu, wspomaganych wiatrem... wichurą, uderzyło mnie w twarz.

Przyłożyłam nieco przemokłe rękawiczki do powiek i zawołałam do reszty.

– Od kiedy tu tak wieje?

– Nie wiem. Jeszcze przed chwilą było w miarę w porządku. – Edward musiał krzyczeć, a i tak wydawało mi się, że coś go zagłusza.

Złapałam Maxa za rękę i ruszyliśmy razem w stronę pozostałej dwójki. Tylko kilka kroków. Kilka kroków, które wydawały się nie do przebycia. Tak jakbyśmy przedzierali się przez jakieś bagna.

Edward, widząc trud, jaki wkładaliśmy w pozornie łatwą czynność, wyciągnął do nas rękę, drugą obejmował zmarzniętą Isabellę. Chwyciłam ją i blondyn przyciągnął nas do siebie.

Zebraliśmy się w kupkę, ogrzewając nawzajem. Wszystko wokół nas zakrywała gęsta mgła, ledwo widziałam drzewo, rosnące pół metra przed nami. Wiatr huczał niemiłosiernie, zagłuszając inne dźwięki, nie słyszałam własnych myśli...

I nagle ucichł. A ciszę, którą pozostawił, wypełniły nienaturalnie głośnie bicia naszych serc. Przestałam odczuwać też zimno, zapanowała wręcz idealna temperatura.

– Co...? – zaczęła Isabella, ale nie dane jej było dokończyć.

Naokoło rozbłysły ciepłe, żółte światła. Przez chwilę mnie oślepiły, aż przetarłam sobie oczy. A kiedy odzyskałam wzrok, zobaczyłam paręnaście sylwetek. Nie rozpoznałam ich, na początku skamieniałam ze strachu.

Najbliżej stojąca postać, mężczyzna, sądząc z postury, z czarnym, zakrywającym twarz kapturem oraz płaszczem, zdobionym srebrnymi piórami, przemówił potężnym głosem. Dobrze znajomym, potężnym głosem.

– Wybaczcie nam spóźnienie. Mieliśmy pewne komplikacje. – Jak nic, to był pan Merchant. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro