Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sześć lat później

Rzeczywistość bywa rozczarowująca. Josephine przekonała się o tym przy więcej niż jednej okazji.

Więc nie powinna być zaskoczona, że po latach zastanawiania się, jak by to było wrócić do rodzinnego miasteczka, spotkał ją jedynie zawód. Po niezliczonych koszmarach, w których przemierzała znienawidzone ulice, wołając kogoś, kto nigdy jej nie słyszał, kiedy faktycznie na powrót znalazła się w Moreton, nie czuła zupełnie nic.

Mogłaby argumentować swoją reakcję tym, że jeszcze nie dotarła do niej realność tego, co się dzieje. Jednak miała całe dwa tygodnie na pogodzenie się z faktem, że wraca. Bilet samolotowy na jej nazwisko straszył ją za każdym razem, gdy zaglądała na swoją pocztę. Dziesiątki kartonów, do których przez minione kilkanaście dni skrzętnie zapakowywała ostatnich sześć lat swojego życia, również nie pozostawiały miejsca na luksus, jakim było zaprzeczenie.

Znała więc doskonale wagę tego, co robiła, wracając do miasta, w którym wszystko się zaczęło i jeszcze więcej skończyło. I nie potrafiła znaleźć w swoim sercu nawet jednej z tak wielu emocji, które powinny jej w tym momencie towarzyszyć. Ani śladu tego, co czuła, gdy opuszczała to miejsce, wierząc, że robi to na dobre. Ostatnie sześć lat sprawiło, że zobojętniała na wiele rzeczy.

— Gotowa? — Męski głos zmusił ją do odwrócenia głowy od znajomej fasady budynku i zwrócenia się w kierunku swojego narzeczonego. Carter przyglądał jej się uważnie z nieodgadnionym spojrzeniem i przez chwilę zastanawiała się, czy jest w stanie odczytać to, co dzieje się w jej głowie.

Zaraz jednak odezwał się ponownie, nie czekając na jej odpowiedź, i tym samym rozwiał wszelkie wątpliwości.

— Chodźmy. Tak dawno nie widziałaś się ze swoimi rodzicami, że pewnie nie możesz się doczekać, aż ich zobaczysz.

— Dokładnie tak bardzo, jak oni mnie — odpowiedziała zgodnie z prawdą. Czyli wcale — dodała już jedynie w myślach.

Carterowi natomiast posłała swój najlepszy, wystudiowany uśmiech. Zadziałał dokładnie tak samo jak zawsze, bo mężczyzna bez cienia podejrzliwości dał znak kierowcy, obserwującemu ich w lusterku. Chwilę później drzwi samochodu zostały otwarte, a Josie z wdzięcznością chwyciła dłoń szofera, który pomagał jej wysiąść.

Ledwie odczuwalny powiew wiatru otulił jej skórę, gdy chłonęła wzrokiem znajomą fasadę budynku, na próżno szukając zarówno wyraźnych zmian w otoczeniu, jak i przejmujących emocji we własnym sercu.

— Pięknie tu — Carter zauważył, obserwując posiadłość otoczoną zielenią, która powoli traciła swój kolor na skutek zbliżającej się jesieni. — Nie rozumiem dlaczego zawsze wzbraniałaś się przed tym, żebyśmy odwiedzili twoją rodzinę.

— Bo wszystko, czego potrzebowałam do szczęścia, miałam w Bostonie — przyznała, a ramię bruneta owinęło się wokół jej talii niczym nagroda za to, co powiedziała. — Poza tym musisz przyznać, że małe miasteczka nie są dla ciebie.

Ty wychowałaś się w małym miasteczku, a jednak jesteś dla mnie niemal idealna — odparł tak czule, że „niemal" w jego ustach prawie nie brzmiało jak zamierzony przytyk.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że Carter Bateson pochodził z innego świata. Nawet jeśli stał na żwirowym podjeździe największego i najbogatszego domu w Moreton. Wszystko, począwszy od postawy jego idealnego ciała, przez sposób w jaki patrzył na innych, aż po ubrania, które nosił, krzyczało pieniędzmi i władzą, przy których nawet Sinclairowie wydawali się zupełnie przeciętną rodziną.

Josephine zdecydowanie przerosła oczekiwania swoich rodziców w kwestii wyboru partnera życiowego. Ona – córka, która nigdy nie była wystarczająco dobra, zostanie żoną człowieka, który przewyższał ich pod każdym względem, który się dla nich liczył. Był czas, kiedy uważała to za swoisty pstryczek w nos za wszystko, czego od nich doświadczyła. Żart jednak bardzo szybko obrócił się przeciwko niej. Zarówno Lillian, jak i jej mąż, pokochali kandydata na zięcia. A raczej wszystkie korzyści płynące z posiadania kogoś takiego w rodzinie.

Carter poprowadził ich oboje do drzwi, które się otworzyły jeszcze zanim zdążyli zapukać. Najwidoczniej ktoś po drugiej stronie od jakiegoś czasu czekał, aż zdecydują się podejść.

— Panie Bateson, panno Sinclair. — Kobieta o nieznajomej twarzy powitała ich nieśmiałym uśmiechem, otwierając szerzej drzwi. — Zapraszam.

Pytanie o to, gdzie jest pani Murphy niemal ześlizgnęło się z końca języka Josephine. Cały czas podświadomie i być może naiwnie zakładała, że kobieta nadal była gosposią w jej rodzinnym domu.

Rodzice czekali już na nich w holu i chociaż od ich ostatniego spotkania minęło ponad półtora roku, dziewczyna nadal czuła, że powitania nadeszły zbyt wcześnie. Gdyby to zależało wyłącznie od niej, ten moment nigdy by nie nastąpił.

Nikt jednak nie pytał jej o zdanie w tej, jak i w wielu innych kwestiach, więc jedyne, co mogła zrobić to wyprostować plecy i unieść podbródek, chowając głęboko w sobie wszystkie żywione urazy, których nie leczył czas ani odległość.

— W końcu jesteście — Lillian odezwała się gdy już mieli za sobą pierwsze uściski dłoni i uprzejme słowa powitania. — Powoli zaczynaliśmy się zastanawiać, czy coś się wydarzyło.

Josephine nie była nawet zdziwiona, że ta troska i przyjazny uśmiech są skierowane do Cartera zamiast rodzonej córki. Nawet nie miała im tego za złe. W końcu jej rodzice zawsze mieli szczególne upodobanie do wszystkiego co idealne.

— Josephine zadbała o to, żebyśmy byli modnie spóźnieni — mężczyzna zażartował z lekkością, chociaż dziewczyna wiedziała, że jeszcze nie do końca wybaczył jej fakt, że był zmuszony czekać na nią na lotnisku. Spośród wielu rzeczy, których jej przyszły mąż nie tolerował, brak punktualności plasował się w ścisłej czołówce. — Zadziwiająco trudno było ją znaleźć na lotnisku — dodał, przyciągając ją bliżej do swojego boku.

— Cóż, mogłaś przynajmniej wykorzystać ten czas na zadbanie o swój wygląd. Przy Carterze prezentujesz się dosyć mizernie.

Josie powstrzymała wywrócenie oczami. Jakże jej tego brakowało.

— Ciebie też miło widzieć mamo. — Zignorowała kąśliwy komentarz i postanowiła nie wdawać się w dyskusję nad tym, jak wygląda po siedmiogodzinnym locie, który w dodatku spędziła w szpilkach i eleganckiej sukience, bo chciała prezentować się odpowiednio na spotkanie z narzeczonym.

— Przejdźmy do salonu. — Anthony skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku, niemal od razu wdając się w dyskusję z Carterem na ich ulubione tematy, które zawsze krążyły wokół finansów, gospodarki i bostońskim imperium Batesonów.

Z kolei Josephine, mimo kilkuletniego związku z człowiekiem, którego prawie całe życie składało się właśnie z tych rzeczy, wciąż uważała je za nieprawdopodobnie nudne tematy do rozmowy i niezmiennie przyprawiały ją o znużenie. Dlatego, kierując się zasadą wyboru mniejszego zła, skupiła swoją uwagę na osobach, które czekały na nią w salonie.

— Josephine — William z zaskakującym entuzjazmem podszedł do młodszej siostry. — Miło cię znów widzieć po tylu latach.

Całe szczęście jej brat w przeciwieństwie do rodziców nigdy nie czuł potrzeby, by odwiedzać ją w Bostonie, więc ich ostatnie spotkanie było niemal siedem lat temu na świętach u dziadków w Szkocji. W zupełnie innym życiu.

— Ciebie też — odpowiedziała mu słabym uśmiechem, odrobinę przytłoczona jego reakcją na jej widok. Wyglądał, jakby naprawdę cieszył się, że ją widzi.

— Chodź, przedstawię cię dwóm najważniejszym kobietom w moim życiu. — Zaprowadził ją do kobiety stojącej nieco z boku z dzieckiem na rękach.

W odpowiedzi na tę deklarację, rudowłosa piękność spojrzała na niego z zawstydzonym uśmiechem, chociaż w jej oczach ewidentnie błyszczało szczęście.

— Moja żona Crystal i nasza córeczka Nicole. — Z czułością, o jaką nigdy nie podejrzewałaby tego Williama, którego znała, pogładził głowę córki. — Zostawię was na chwilę i pójdę przywitać się z Carterem.

— Miło was w końcu poznać i przepraszam, że dopiero teraz — Josephine zaczęła uprzejmie, aby uniknąć niezręcznej ciszy. Pośród wielu rzeczy, które ją ominęły w konsekwencji unikania Anglii jak ognia, były między innymi ślub brata i narodziny bratanicy.

Crystal jednak zbyła to machnięciem ręki.

— W ogóle się tym nie przejmuj. Teraz będziesz nas miała aż w nadmiarze, biorąc pod uwagę, że będziemy mieszkać w jednym domu.

Odwzajemniła uśmiech, chociaż jeszcze nie do końca wierzyła w tą ciepłą i miłą postawę żony swojego brata. Jeśli czegokolwiek nauczyła się żyjąc u boku Cartera, to właśnie tego, żeby nie ufać temu, co się widzi na pierwszy rzut oka.

— Przynajmniej będę miała okazję spędzić trochę czasu z moją bratanicą. Cześć, jestem Josephine. — Wyciągnęła rękę do dziewczynki, starając się brzmieć jak najbardziej przyjaźnie.

— Ty wyglądasz jak ja! — Nicole zignorowała jej powitanie i wyciągnęła rączkę, by dotknąć jej włosów, a drugą sięgnęła po swoje. — Zobacz! Mają taki sam kolor.

— Masz rację, są bardzo podobne. — Pokiwała głową, bo obserwacja dziewczynki była całkowicie słuszna. Zdecydowanie odziedziczyła cechy charakterystyczne dla rodziny Sinclair i z ciemnymi włosami, oraz błękitnymi oczami o wiele bardziej przypominała swojego ojca, a co za tym idzie w pewnym stopniu również Josephine.

— Josephine. — Głos Cartera rozbrzmiał za jej plecami i zmusił do odwrócenia się. — Na mnie już pora.

— Tak szybko? — matka Josie odezwała się, zanim sama brunetka zdążyła zareagować. — Liczyliśmy, że zjesz z nami obiad. W końcu tak długo się nie widzieliśmy.

— Niestety mam dzisiaj jeszcze kilka spotkań, których nie mogę przełożyć. Innym razem — zapewnił uprzejmie, ale Josephine była niemal pewna, że nie nastąpi to tak szybko, jak jej rodzice, by sobie tego życzyli.

— W takim razie trzymamy cię za słowo. Może któregoś dnia odwiedzisz nas w kancelarii? To zawsze ogromna przyjemność cię zobaczyć — ojciec Josephine wtrącił pozornie niezobowiązująco, wymieniając pożegnalny uścisk dłoni z przyszłym zięciem.

— Oczywiście, z największą przyjemnością.

— Będę za tobą tęsknić. — Westchnęła ciężko, gdy znaleźli się na zewnątrz.

Jeszcze kiedy żyli w Bostonie, Carter często wyjeżdżał lub spędzał całe dni w biurze, ale to był stan rzeczy, który Josephine akceptowała, świadoma, że prędzej czy później jej narzeczony wróci do ich mieszkania. Tym razem ich rozłąka miała potrwać o wiele dłużej.

— Nie przesadzaj, kochanie. Będę zaledwie godzinę drogi stąd. — Zbył jej słowa wzruszeniem ramion. — To o wiele bliżej, niż byliśmy przez ostatnie tygodnie.

— Co z tego, jeśli wiecznie będziesz zbyt zajęty, by mnie chociaż odwiedzić — odpowiedziała, zanim zdążyła ugryźć się w język.

— Josephine, przerabialiśmy to wystarczająco dużo razy. — Carter westchnął w odpowiedzi, a w jego oczach na chwilę pojawił się cień irytacji, jak zawsze, gdy musiał się powtarzać. — To nie jest kara, tylko najlepsze wyjście dla wszystkich. Ja muszę skupić się na firmie, a ty musisz... Dla ciebie to okazja, żeby nadrobić stracone lata i poznać rodzinę swojego brata. To lepsze, niż gdybyś miała spędzać całe dni sama w apartamencie, a ja martwiłbym się o ciebie, zamiast poświęcić uwagę sprawom, które naprawdę jej potrzebują. Rozumiesz to wszystko, prawda?

Pokiwała głową. Już jakiś czas temu porzuciła nadzieję, że dyskusja na ten temat miała sens.

— Obiecuję, że spotkamy się najszybciej jak to możliwe, w porządku? — Pogładził ją po policzku zadowolony z jej niewerbalnej odpowiedzi. — W najbliższych dniach muszę polecieć do Bostonu na ostatnie spotkanie zarządu. Zanim zamknę wszystkie najpilniejsze sprawy z przenosinami będę miał urwanie głowy, więc gdyby coś się działo, dzwoń do mojej asystentki, dobrze?

Nie powiedziała mu, że nawet nie ma numeru kobiety, która dla niego pracowała. Nie to Carter chciał usłyszeć. Dlatego jedynie ponownie skinęła głową na znak zgody.

Przez większość czasu wierzyła, że Carter był najlepszym, co jej się mogło przydarzyć. Nie wymagał od niej miłości, przynajmniej nie takiej, jakiej było jej dane doświadczyć, gdy miała siedemnaście lat. Młody milioner oczekiwał od swojej przyszłej żony przede wszystkim tego, żeby spełniała oczekiwania. A to było coś, co Josephine znała aż za dobrze.

I tym razem jej się udało, bo mężczyzna uśmiechnął się, wyglądając jakby zrzucił z siebie pewien ciężar.

— Zadzwonię, jak będę miał chwilę, kocham cię.

— Ja ciebie też — odpowiedziała cicho, obserwując, jak mężczyzna oddala się i wsiada do samochodu.

***

Nie była pewna, czego powinna się spodziewać, wchodząc do swojej starej sypialni. Jeśli jakiekolwiek miejsce w domu było jeszcze w stanie wywołać ból, którego się spodziewała, wracając do Moreton, to był nim właśnie jej pokój.

Wcześniej w towarzystwie Cartera i rodziny łatwo było skupić się na czymś innym, jednak gdy w końcu została sama, nie mogła już dłużej uciekać od przeszłości. Mogła mieć tylko nadzieję, że okaże się wystarczająco silna, by się z nią zmierzyć.

Pokój oczywiście został przygotowany do jej przyjazdu, przez co nigdzie nie było nawet drobnej warstwy kurzu. Jednak poza świeżą pościelą i jej walizkami, oraz kartonami, które dotarły do Moreton jeszcze przed nią, wszystko było dokładnie tak, jak kiedy wychodziła z niego po raz ostatni. Zupełnie jakby czas się zatrzymał.

Nie potrafiła zdecydować, czy bardziej niewiarygodne wydaje jej się to, że od tego momentu minęło aż sześć lat, czy sam fakt, że znowu tam była. W swojej sypialni, w swoim domu, w swoim rodzinnym mieście, chociaż całe życie zarzekała się, że już nigdy nie wróci. Była doskonałym przykładem, że jak widać nie można oszukać przeznaczenia.

Niepewnie weszła w głąb pokoju, prawie jakby spodziewała się, że spod łóżka zaraz wyskoczy potwór, w którego wierzyła, gdy miała osiem lat. Jednak podświadomie wiedziała, że ta ostrożność nie ma nic wspólnego ze strachem przed wytworem dziecięcej wyobraźni.

Jedynym niebezpieczeństwem czyhającym na nią w pomieszczeniu, były jej własne wspomnienia i stanowiły dużo większe zagrożenie, niż potwory pod łóżkiem.

Powolnymi ruchami przechadzała się po sypialni. Próbowała odtworzyć w pamięci sposób, w jaki promienie słońca padały na ścianę w letnie wieczory i układ kroków, którymi przed laty poruszała z niezachwianą pewnością, znając na pamięć miejsca, w których panele skrzypiały pod jej ciężarem. Teraz wszystko tam było jednocześnie znajome i obce, należące do niej i będące własnością kogoś innego, kogo kiedyś znała.

W końcu jej kroki zatrzymały się w połowie drogi między łóżkiem a biurkiem. I gdy tak przystanęła, zwrócona plecami do okna, na powierzchnię jej świadomości wypłynęło pojedyncze wspomnienie. Uświadomiła sobie, że dokładnie w tym miejscu stała, gdy wszystko się skończyło.

Niesamowite, jak żywe ono było. Nawet jeśli minęły całe lata i nawet jeśli spędziła je robiąc wszystko, by o tym nie myśleć, to stojąc pośród tych samych ścian, które były świadkami ich pożegnania, bez najmniejszego wysiłku potrafiła przywołać każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.

I właśnie wtedy to poczuła. Pierwsze ukłucie bólu, jak szpilka wbita w jedną z wielu zabliźnionych ran, które nosiła głęboko pod skórą, ukryte przed wzrokiem tych, dla których miała być idealna.

Pierwszy raz od lat pozwoliła sobie na chwilę słabości. Na kilka sekund wpuściła go do swojej głowy i patrząc w miejsce, w którym stał tamtego dnia, gdy widzieli się po raz ostatni, niemal widziała jego. Pamiętała to wszystko tak wyraźnie, że gdyby tylko potrafiła, bez trudu byłaby w stanie przenieść na kartkę każdą emocję błyszczącą w ciemnobrązowych oczach i łzy cieknące w dół po jego policzkach, gdy opowiadał jej wizję przyszłości, która nigdy się nie spełni.

A zaraz potem, dokładnie tak samo nagle i bez uprzedzenia, wszystko zniknęło. Wróciła do teraźniejszości, szczelnie zamykając za sobą drzwi, za którymi kryły się wspomnienia. I gdy to zrobiła, przeszywające kłucie zelżało do tępego pulsowania, z którym była zaprzyjaźniona, bo nigdy jej nie opuszczało. Czasem było uciążliwe, męczyło ją jak niewidoczna dla innych kula u nogi, którą ciągnęła za sobą wszędzie. Ale to nic.

Nic w porównaniu z cierpieniem, którego doznała w przeszłości.

I nic w porównaniu z cierpieniem, którego doświadczy, gdy ta przeszłość wślizgnie się niepostrzeżenie i wróci do niej, niszcząc wszystko, co zbudowała przez minione sześć lat. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro