🌊głuchy krzyk

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

🌊

bo całe jej życie to były tylko głuche krzyki

bezsenność - dzień czwarty, godzina trzecia pięćdziesiąt sześć, Małopolska, Kraków, małe mieszkanie na Misjonarskiej, najmniejszy pokój na ostatnim pietrze nowej kamienicy, łóżko zasłane prawie idealną, białą pościelą, Wanda

Wanda nie mogła spać i czuła o to niewyobrażalny żal, choć nawet się nie starała przywołać błogiego stanu nieobecności na spuchnięte powieki.  Blade palce wyszukiwały prosty rytm na białej pościeli, która nie była już tak paskudnie perfekcyjnie śnieżna, bo dużą jej część zdobiły mokre plamy od łez i czarne kleksy od niezmytego tuszu do rzęs.

Gryzła spuchniętą wargę, myśląc o przeszłości i myśląc o Niej, nienawidząc jej z każdą sekundą coraz to bardziej. Czarne, kłębiące się pod jasnymi, mysimi włosami myśli kłuły ją i paraliżowały bardziej niż insomnia. Paznokcie niespodziewanie przestały rysować kocią muzykę, a zaczął tworzyć akordy czerwonych pręg na jej własnej, chorobliwie białej ręce. Same dysonanse.

Złe obrazy przelatywały jej przez obolałą głowę niby klisze w starym aparacie. Migrena. Migrena. Stara przyjaciółka, zazdrośnicą wbijająca igły zmęczenia i bólu w najmniejszy nawet skrawek ciała. Znajoma Wandy dłużej nawet niż Ona. Dobra przyjaciółka, wierna, zawsze obecna. Szkoda, że Ona taka nie była.

Każda minuta miała dla niej nie sześćdziesiąt, a sześćset sekund. Każda sekunda była wiecznością. Każda noc była nieskończonym konaniem w bieli i myśleniem o tym, co przeminęło niezwykle dawno temu. Po każdej białej nocy, następował ciemniejszy dzień.

Czy życie Wandy było trudne? Nie, zapewne nie. Za to bardzo czarno-białe.

Hop, hop, nie śpimy.
Hop, hop, po rynnie kapie deszcz.
Hop, hop, myślimy.
Hop, hop, po kręgosłupie przechodzi dreszcz.

Nic nie miało już sensu. Nawet udawanie, że ma, straciło już komizm i stało się marnym substytutem, tańszym zamiennikiem prawdziwego życia. Bezsenność przeżarła jej chęci do funkcjonowania, tak jak Ona, zabrała jej możliwość trzeźwego myślenia. Wanda była pijana smutkiem, a jej aktualny stan był po prostu kacem moralnym, karą za usta w kolorze wina spożyte w nadmiarze.

Ale co mogła innego począć? Skoro noce były długie, a oczy z każdą wieczną sekundą coraz bardziej mokre, bynajmniej nie od deszczu. Chmury płakały, a razem z nimi Wanda, czując się jak huragan, burza, która zrodziła pierwowzór świata, w którym dane jej było żyć.

Chciała alternatywy, chciała snu i chciała ust mniej suchych od kłamstw.
Miała zimne od nieustannego skowytu wiatru miasto i nieprawdę na każdym niepostawionym kroku.

Przez niebo przetoczyła się pierwsza błyskawica. Trzask, paznokcie wbiły się głębiej, a zaraz po nich chmury skuliły się w agonii, wydając na świat grzmot tak potężny, że prawie ogłuszający. Usta Wandy samoczynnie się otwarły, idąc za przykładem złamanego nieba, oddając jeden wielki, niemy krzyk, którego nikt nigdy nie miał mieć okazji usłyszeć, bo pochłonęły go w całości smutne oczy niewidocznych gwiazd i biała, przemoczona kołdra.


🌊

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro