Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kancelaria była średniej wielkości budynkiem, liczyła tylko dwa piętra i na tle otaczającej jej starej zabudowy, jej marmurowe, błyszczące ściany, prezentowały się nowocześnie i elegancko.

Nad głównym wejściem widniał złoty, wyryty w marmurze prosty napis: ''SANCLAIR''. Minęły trzy lata, od kiedy Oliver przestał zwracać na niego większą uwagę za każdym razem, gdy przekraczał próg.

Tym razem uniósł jednak wzrok, przesunął spojrzeniem po złotych, zgrabnych literach, które układały się w jego nazwisko i dopiero po chwili popchnął ciężkie, czarne drzwi. Szybkim krokiem minął rzędy ciemnych kanap i stojące przed nimi szklane stoliki. Pokonał krótki korytarz, na jego końcu skręcając w prawo.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, było całkiem spore, z ciemnymi, szarymi ścianami, dwoma stojącymi naprzeciw siebie ciężkimi biurkami, ekspresem do kawy wciśniętym gdzieś w kąt (o którym nawet on zdołał już zapomnieć) i ciemną, błyszczącą podłogą, a także kilkoma regałami, po brzegi wypchanymi prawniczymi księgami.

Na końcu pomieszczenia znajdowały się kolejne drzwi — dwuskrzydłowe, wykonane z czarnego drewna, potwornie ciężkie. Gdy Oliver przez nie przeszedł, znalazł się w miejscu, w którym spędzał większość swego czasu — gabinet był ogromny. Naprzeciw wejścia stało czarne, duże biurko, tuż za nim, na grafitowej ścianie wisiał obraz, który był repliką ''Syna Człowieczego''. Po obu stronach obrazu znajdowały się rzędy okien, zza którymi rozciągał się widok na deszczowe ulice Nowego Jorku.

Oliver minął dwie, czarne kanapy, pomiędzy którymi znajdował się szklany stolik. Zdjął płaszcz ze swych ramion, odwiesił go na stojący pod ścianą wieszak i, kładąc teczkę na blat biurka, z westchnieniem usiadł na skórzanym fotelu.

Wcisnął dwa palce za kołnierzyk koszuli i, unosząc podbródek, poluzował czarny, cienki krawat.

Następnie otworzył laptopa. W chwili, w której na ekranie pojawiła się godzina i data, Oliver dostrzegł stos granatowych teczek, piętrzący się na krańcu jego biurka.

Westchnął ciężko. Nie miał ochoty zawracać sobie głowy studentami, nie potrzebował ucznia, który będę chodził za nim krok w krok przez kilka miesięcy i przy każdej nadarzającej się okazji zaglądał przez ramię, aby następnie zapisać jakąś cenną uwagę w małym notatniku.

Przesunął teczki w bok, aby nieco uporządkować blat biurka. Właśnie wtedy jedna z nich zsunęła się z samej góry.

Oliver chwycił ją prawą dłonią, lewą wciąż przytrzymując całkiem spory stos. Wręcz mimowolnie zajrzał do jej wnętrza i zmarszczył brwi, gdy na pierwszej stronie, w rogu białej kartki, tuż nad logiem uniwersytetu prawniczego, dostrzegł niewielki rysunek, narysowany długopisem w nieco wyblakłym już, czarnym odcieniu.

Rysunek przedstawiał małego słonia, z wysoko uniesioną trąbą, w której trzymał... Oliver zmarszczył brwi.

— To balon? — szepnął pod nosem. — Boże... — Jego ramiona opadły. Przeczesał palcami ciemne włosy, wciąż jeszcze nieco mokre po porannym prysznicu.

Teczka każdego absolwenta przechodziła przez system sprawdzający, więc jakim cudem nikt nie dostrzegł rysunku?

To wydawało się jednocześnie dziecinnie żałosne i nieco zabawne.

Oliver przerzucił kartkę na kolejną stronę. Arkusz osobowy.

— Violet Elizabeth Mcmillan — przeczytał, a potem przeniósł wzrok na znajdujące się w prawym, górnym rogu niewielkie zdjęcie młodej, uśmiechniętej szatynki, z długimi do ramion, lekko falowanymi włosami i dużymi, jasnymi oczami.

Skrzywił się nieznacznie. Znał tylko jedną kobietę, która zdołała odnaleźć się w prawniczym świecie, który, choć mogło wydawać się inaczej, był cholernie okrutny.

Oczywiście, jak większość młodych i dobrze wykształconych ludzi, był zwolennikiem równouprawnienia, ale zawsze z krytyką i dystansem patrzył na kobiety, które wybierały prawo jako swoją życiową ścieżkę kariery.

Zamknął teczkę i odłożył ją na sam szczyt stosu.

W tej samej chwili ciężkie drzwi jego gabinetu stanęły otworem.

Śledczy Larson, jak zwykle ubrany w szary garnitur, szybkim krokiem i z zaciśniętymi, wąskimi wargami, ruszył w kierunku jego biurka.

Mężczyzna wyglądał dość młodo, choć niebawem miał skończyć czterdzieści dwa lata. Miał lekko azjatycką urodę, krótkie, ciemne włosy. Był niewysoki i miał pogodną twarz.

— W drodze do kancelarii odebrałem telefon z komisariatu — westchnął, zatrzymując się przed biurkiem. — Twoja siostra została zatrzymana dzisiaj w nocy, podobno awanturowała się w jakimś barze, bo nie chcieli sprzedać jej alkoholu...

Ramiona Olivera opadły, gdy brunet westchnął. Wstał na równe nogi, zamykając laptopa.

— Powiedziałem im, że przyjedziesz ją odebrać. Trzeba wpłacić kaucję i...

— Zajmę się tym — zapewnił.

— To wszystko? — Śledczy Larson obdarzył go wymownym spojrzeniem.

Oliver narzucił na swoje ramiona czarny płaszcz, doskonale wiedząc, co oznaczało owe spojrzenie. Jasno mówiło: ''Jak długo masz zamiar jeszcze to tolerować?''. Odpowiedź nie była jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać, bowiem Jodie była jego młodszą siostrą i jedyną rodziną, jaką posiadał.

Westchnął po raz kolejny. Potem podszedł do biurka, ze stosu teczek chwycił tę, która spoczywała na samym szczycie i podał ją śledczemu.

— Skontaktuj się z uniwersytetem prawniczym — polecił. — Nasza kancelaria przyjmie w tym roku jednego z absolwentów...

Śledczy Larson uśmiechnął się szeroko. Chwycił teczkę i otworzył ją z zadowoleniem.

— Violet Mcmillan — przeczytał, po czym spojrzał na Olivera, który poprawił kołnierz swego płaszcza i, chwytając czarną aktówkę, okrążył biurko. Ruszył w kierunku drzwi. — Dlaczego właśnie ona?

— Bo lubi słonie — rzucił przez ramię. — I jestem pewien, że nie wytrzyma więcej niż dwóch tygodni i sama odejdzie...

***

— Skąd mam wiedzieć, ile to ''szczypta'' soli? — jęknięcie wydobyło się z gardła Violet.

Szatynka odłożyła swój telefon na blat jasnej kuchni i, pochylając się nad kuchenką, spojrzała do garnka z gotującymi się warzywami.

— I skąd mam wiedzieć, kiedy warzywa są dość miękkie, aby było gotowa, ale jednocześnie i zbyt rozgotowane? — jęknęła po raz kolejny, załamując ramiona. — Boże, nawet w tym jestem do niczego.

Wyłączyła płytę indukcyjną.

— W porządku. — Chwyciła telefon. — Po prostu zamówię sushi — mruknęła pod nosem, opierając biodro o krawędź blatu.

Zanim jednak zdołała wybrać odpowiedni numer, drzwi niewielkiego mieszkania, które wynajmowała razem z Esme, otworzyły się gwałtownie, a potem zamknęły z jeszcze większym trzaskiem.

Blondynka wpadła do małej kuchni, połączonej z nieco większym salonem i, wymachując czymś w dłoni, krzyknęła:

— List! Dostałaś list z uczelni!

Violet zerwała się z miejsca i spotkała się z Esme w połowie drogi. Odebrała od niej list i z ciężko bijącym sercem, rozerwała kopertę.

— To znaczy, że dostałaś się na staż, prawda? — Przyjaciółka zajrzała przez jej ramię.

Szatynka drżącymi dłońmi otworzyła list. Przesunęła wzrokiem po tekście, który nie miał większego znaczenia i przeszła do głównej treści.

— Uniwersytet Prawniczy z przyjemnością pragnie poinformować, że dostała się Pani na staż do kancelarii...

Oddech utknął gdzieś w płucach Violet.

— Co? — Esme niemal podskoczyła. — V? — Wyrwała list z rąk Violet. — Daj mi to... — Pokręciła głową. — ... dostała się Pani na staż do kancelarii prawniczej Sanclair... — Piśnięcie wyrwało się z ust blondynki. — O MÓJ BOŻE — szepnęła, otwierając nieco szerzej niebieskie oczy. — Violet. — Spojrzała na przyjaciółkę. — Będziesz odbywała staż w kancelarii, którą prowadzi Oliver Sanclair?

— Nie — wtrąciła, chwytając list. — To musi być pomyłka... — Odwróciła się i podeszła do blatu, na którym spoczywał jej telefon. — On nigdy nie brał żadnego absolwenta na staż. — Wybrał numer. — Zaraz to wyjaśnię. — Przycisnęła telefon do policzka.

Esme przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, wpatrując się w Violet.

— Sekretariat Nowojorskiego Uniwersytetu Prawniczego, w czym mogę pomóc? — Miły, kobiecy głos rozbrzmiał w słuchawce.

— Nazywam się Violet Mcmillan. W tym roku ukończyłam studia i właśnie dostałam list z przydziałem na staż i... chyba zaszła jakaś pomyłka...

— Sprawdzę to. Mogę jeszcze raz usłyszeć pani imię i nazwisko?

— Violet Mcmillan...

— Momencik.

W słuchawce na dłuższą chwilę zapanowała głucha cisza.

— Z dniem jutrzejszym rozpoczyna pani staż z kancelarii prawniczej Sanclair — oznajmiła kobieta. — Sama sprawdzałam to kilka razy, to nie jest żadna pomyłka. Mecenas Sanclair osobiście wybrał właśnie panią, panno Mcmillan...

Violet poczuła, że jej kolana nieco się ugięły.

— To wszystko?

— Mhm... To znaczy... — Pokręciła głową. — Tak. Przepraszam za kłopot.

— Żaden problem. Do widzenia.

— Do widzenia — mruknęła.

Jej ramiona opadły, gdy odłożyła telefon na kuchenny blat.

— I? — Esme poruszyła się nerwowo.

— To nie pomyłka — odparła, wciąż nie do końca wierząc, że dostała się na staż do najlepszej kancelarii prawniczej w całym mieście. — Od jutra Oliver Sanclair będzie moim szefem...



J.B.H

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro