Rozdział 4.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bolał mnie każdy skrawek mojej duszy.

Poczułam nadpływającą kolejną falę łez. Przygryzłam dolną wargę do krwi i metaliczny smak oraz piekący ból sprawiły, że nie wybuchłam płaczem.

Wiesz, słuchając tej piosenki zawsze myślę o tobie. O tym, jak chciałbym się tobą zaopiekować, żeby już nikt nigdy cię nie skrzywdził.

Ja ciebie też kocham. Zawsze będę przy tobie.

Nie mogłam słuchać tego utworu, przywoływał zbyt wiele wspomnieć i za dużo emocji.

Drżącą dłonią sięgnęłam do kieszeni i wyłączyłam odtwarzacz. Wyciągnęłam słuchawki z uszu i wsadziłam je byle jak do kieszeni.

Szłam dalej, przed siebie, wsłuchana w uliczne dźwięki mijających mnie samochodów i tłum ludzi, którzy nie zwracali na mnie uwagi.

Starałam się nie myśleć o niczym, po prostu się wyciszyć. Brałam głęboki wdech, a potem długi wydech.

Krok na przód. Pustka w głowie. Wdech. Wydech.

I powtórzyć.

Nie wiedziałam, jak długo tak szłam, jednak gdy w końcu się zatrzymałam byłam dobrze kilka przecznic dalej, temperatura była znacznie niższa i każde moje wydychane powietrze przybierało postać dymu.

Gdy stanęłam zobaczyłam mroczki przed oczami i zalała mnie fala słabości. Oparłam się o najbliższe drzewo i przymknęłam powieki.

Byłam osłabiona, bo od kilku dni nie byłam wstanie zbyt wiele zjeść, większość posiłków jednak zwracałam. Taki długi spacer co prawda uspokoił mnie i naprawdę pomógł mojej głowie, ale mój organizm stanowczo uznał, że przesadziłam.

— Wszystko w porządku? — Usłyszałam obok siebie zaniepokojony głos jakieś starszej kobiety.

Uniosłam głowę i spojrzałam na siwowłosą nieznajomą w eleganckim, szarym płaszczu. Wokół jej szyi powiewał pstrokaty, kolorowy szal.

Zmusiłam się do słabego uśmiechu.

— Tak, nic mi nie jest, dziękuję.

Kobieta nie wyglądała na przekonaną, ale kiwnęła powoli głową. Wyciągnęłam telefon, drugą ręką jednak cały czas opierałam się o drzewo, i udawałam, że coś sprawdzam, aby nieznajoma sobie poszła.

Plan zadziałał, bo po chwili usłyszałam cichy stukot jej oddalających się obcasów. Oderwałam się od drzewa i stanęłam o własnych siłach, chociaż nogi mi drżały.

Nagle usłyszałam dziecięcy krzyk i zaraz potem pisk, któremu towarzyszył wybuch śmiechu.

Obróciłam się w tamtą stronę i dostrzegłam po drugiej stronie ulicy plac zabaw, na którym trójka dzieci w wieku przedszkolnym ganiała się po placu zabaw. Obok nich stała młoda para, nieco po trzydziestce. Cicho rozmawiali, na twarzy blondwłosej kobiety gościł delikatny uśmiech, w dłoni trzymała otwarte opakowanie soku, zapewne jednego z tych dzieci. Mężczyzna obok niej słuchał jej, ale jednocześnie kątem oka zerkał na dwóch chłopców i dziewczynkę, którzy bawili się w berka.

Dziewczynka nagle podbiegła w jego stronę z wyciągniętymi ramionami.

— Tata, ratuj!

Ciemnowłosy mężczyzna przewrócił oczami, ale kucnął i otworzył szeroko ramiona, pozwalając córce w nie wpaść, a następnie wstał, mocno ją trzymając.

— No nie, mamo ona oszukuje! — zaprotestował nieco starszy chłopiec, gdy stanął obok i próbował sięgnąć nogi swojej siostry.

Ich ojciec trzymał ją wysoko w górze, więc chłopiec nie dał rady jej sięgnąć.

Dziewczynka z chichotem owinęła drobne ramiona wokół szyi ojca.

— Zoe, wiesz jakie są zasady zabawy w berka, nie możesz ciągle prosić tatę o pomoc — powiedziała rozbawiona blondynka. — Mick, postaw ją, niech bawią się uczciwie.

Odwróciłam spojrzenie od tamtej sceny i objęłam się mocno ramionami. Zaczęłam pospiesznie się oddalać, kierując się w stronę z której przyszłam.

Nie mogłam na to patrzeć bez poczucia, że to było coś, o czym mogłam tylko pomarzyć.

Nie wiedziałam, czy moje dziecko kiedykolwiek będzie mogłoby mieć szczęśliwą, pełną rodzinę. Nie miałam pojęcia, kiedy ponownie spotkam Daniela i kiedy znowu będzie na stałe w moim życiu.

Nie byłam nawet pewna, że on chciałby w ogóle być ojcem i czy przypadkiem gdyby się dowiedział o wpadce uznałby, że to jedna z najgorszych rzeczy, jaka mu się przytrafiła.

Nie byłam w stanie zapewnić dziecku beztroskiego dzieciństwa, którego przecież ja sama zostałam tak wcześnie i okrutnie pozbawiona. Nie miałam przecież nic.

A co jeśli urodziłabym to dziecko, a ono by mnie znienawidziło i nie chciało mieć ze mną nic do czynienia?

Wiedziałam, że to możliwe. Przecież Raven nienawidziła swojej matki i unikała przebywania w jej towarzystwie.

Może okażę się być jeszcze gorszą matką niż pani Martinez i sąd odbierze mi prawa rodzicielskie, Daniela dalej nie będzie w pobliżu, a moje dziecko wyląduje w rodzinie podobnej do Crownsów. Lub nawet gorszej.

Cały ten spokój, jaki wcześniej czułam po spacerze zniknął jak ręką odjął. Ciążowe hormony zrobiły swoje, naprawdę niewiele mi było trzeba do kolejnego załamania.

Tamta przecież zupełnie zwyczajna scena na placu zabaw spowodowała tak silny natłok czarnych myśli i najgorszych scenariuszy, że tym razem miałam gdzieś gorące łzy spływające po moich policzkach.

Stanęłam w miejscu i uniosłam twarz ku pochmurnemu niebu, porywisty wiatr bawił się moimi kosmykami, kilka nich opadło na moje wilgotne policzki i przywarły do chłodnej skóry.

Gapiłam się jak idiotka w górę, aż moje łzy obeschły, a nowe nie nadciągnęły.

                                             ***

Nikt nie zauważył mojej nieobecności na ostatnich kilku lekcjach. Cóż, zapewne prócz nauczycieli, ale szczerze mówiąc nie martwiłam się nimi. Miałam bardzo dobre oceny i znacznie większe problemy na głowie.

Podjęłam decyzję podczas drogi powrotnej ze spaceru i chociaż powinnam czuć się przez to lepiej, w końcu wiedziałam, co mam dalej robić, to wcale tak nie było.

Po powrocie pod szkołę poszłam do łazienki, gdzie już kolejny raz tego dnia umyłam twarz z łez.

Zjadłam powoli herbatniki otrzymane wcześniej od Lily, a potem powoli poszłam na parking, gdzie jak zawsze miałam zebrać się z Lily do domu.

Znalazłam się przy samochodzie akurat, gdy zabrzmiał dzwonek kończący ostatnią lekcję i już po chwili z budynku zaczęli wysypywać się uczniowie, w tym moja paczka przyjaciół.

Alison miała w końcu jakiś cel, tak samo jak Louise i Casper. Szli w moim kierunku i widziałam, że każde z nich naprawdę starało się rozmawiać z entuzjazmem o organizowaniu urodzin dla bliźniaków Martinez.

Wiedziałam, że minęło zbyt mało czasu, aby byli w stanie naprawdę się bawić podczas urodzin, ale będą się starać dla Chloe. Ona naprawdę nie chciałaby, żeby jej najbliżsi miesiącami czy latami ją opłakiwali.

Ally mnie zauważyła. Pocałowała przelotnie Caspra w policzek i szepnęła mu coś na ucho. Na twarzy chłopaka pojawił się na chwilę cień uśmiechu.

Casper z Louise pomachali mi na pożegnanie i udali się do auta.

Alison podeszła do mnie w tej samej chwili co Lily.

— Diano, postanowiliśmy zorganizować przyjęcie w sobotę o dwudziestej, co o tym myślisz?

Jej błękitne oczy nie odzyskały swego dawnego blasku, nadal pełne były bólu oraz cieni, ale na jej ustach pojawił się mały, lecz szczery uśmiech.

— Sądzę, że to dobry pomysł, Ally — powiedziałam cicho.

Lily starała się nie lustrować mnie zmartwionym spojrzeniem, ale Alison czuła się na tyle sobą, że od razu jej spostrzegawcza natura wzięła górę i również na mnie spojrzała uważniej.

Na szczęście w porę dołączyła do nas Raven, bawiła się kluczykami od swojego czarnego Forda Mustanga z 2000 roku, którego kochała chyba mocniej niż rodzonego brata.

— Wiesz co Lily, zabiorę się do domu z Raven, miałyśmy coś razem po drodze załatwić.

Raven przechyliła lekko głowę w bok i wpiła we mnie spojrzenie, ale postanowiła pociągnąć dalej moje kłamstwo.

— Chodźmy już. — Zaczęła iść w stronę swojego auta, nie czekając nawet aż za nią podążę. Rzuciła jeszcze przez ramię w stronę Lily: — Widzimy się na miejscu.

Poszłam pospiesznym krokiem za Raven. Nie odezwałam się dopóki obie nie znalazłyśmy się w samochodzie, a ona nie wyjechała z parkingu.

Raven milczała, dając mi tyle czasu ile potrzebowałam, chociaż podejrzewałam, że wie, o co ją poproszę zważywszy na naszą ostatnią rozmowę.

— Podjęłam decyzję i potrzebuję twojej pomocy — odezwałam się w końcu na wydechu.

Słońce wyszło za chmur i padło wprost na przednią szybę. Raven skrzywiła się nieco i sięgnęła do schowka po swoje czarne okulary, które sprawnie nałożyła na nos jedną ręką. Nie odrywała oczu od drogi i dalej milczała, pozwalając mi się do końca wysłowić. Zerknęła tylko na mnie przelotnie i kiwnęła głową, zachęcając mnie do kontynuowania.

Stanęłyśmy na czerwonym świetle, a ona włączyła cicho radio, jak gdyby miałoby to rozluźnić chociaż trochę atmosferę panującą w aucie.

Układałam w głowie słowa, które miałam zamiar jej powiedzieć, ale każde przychodziło do mnie z trudem. Miałam wrażenie, jakby żołądek ścisnął mi się w supeł.

— Kiedy z-znalazłabyś czas, aby zawieźć mnie do tej kliniki? — zapytałam ledwo słyszalnie, na wydechu. Do moich oczu po raz kolejny nadpłynęły łzy. — Nie m-mogę zostać matką, nie poradzę sobie.

Wzięła głęboki wdech i zacisnęła obie dłonie na kierownicy.

— Dobrze by było, żebyś miała dwa dni wolnego po zażyciu obu dawek, więc może za tydzień w piątek rano urwałybyśmy się ze szkoły... — zaczęła mówić i starałam się skupić na jej słowach, chociaż chciało mi się coraz bardziej wymiotować.

Nagle usłyszałam pierwsze dźwięki znanej mi piosenki, która zaczęła wypływać z głośników radia.

Już nie słyszałam ani słowa z ust Raven, ponieważ jedyne na czym byłam się skupić, to ten utwór.

"Nothing's gonna hurt you baby" Cigarettes after sex.

Gapiłam się w szoku na odtwarzacz, to już drugi raz, gdy słyszałam ten utwór w ciągu jednego dnia i to po tylu tygodniach.

— .... nic cię nie skrzywdzi, kochanie, tak długo jak będziesz przy mnie, wszystko będzie dobrze. Nic cię nie skrzywdzi, kochanie. Nic mi cię nie odbierze...

Tama emocji we mnie wtedy zwyczajnie pękła i wybuchłam płaczem.

Wplotłam palce w swoje włosy i drżałam, nie powstrzymując spazmów, które targały moim ciałem, gdy szlochałam coraz intensywniej.

Te wszystkie z trudem powstrzymywane emocje, które kumulowały się we mnie w końcu ze mnie wypłynęły.

Nie mogłam tam pojechać. Nie potrafiłam tego zrobić. Nie byłam wstanie.

Nie zdawałam sobie sprawy, że powtarzałam to na głos jak mantrę, dopóki nie usłyszałam łagodnego głosu Raven.

— Nie musisz, Diano— mówiła kojąco. — Wszystko będzie dobrze.

— Nie m-mogę tam pojechać — wyszlochałam i położyłam dłonie na swoim brzuchu. — Ale n-nie wiem, czy dam radę...

— Więc nie pojedziesz do kliniki, a my ci pomożemy z dzieckiem, jasne? Nie jesteś i nie będziesz sama.

W czasie swojego wybuchu histerycznego płaczu nawet nie zauważyłam, że Raven zaparkowała przy sklepie spożywczym. Podała mi małą, białą tabletkę oraz butelkę wody mineralnej.

— Połknij, to na uspokojenie.

Z trudem przełknęłam gorzką pigułkę i wypiłam łyk wody. Drżałam tak mocno, że spora część zawartości butelki znalazła się na mojej kurtce.

Raven wzięła ode mnie butelkę i zakręciła ją. Wzięła moje dłonie w swoje i mocno je ścisnęła.

— Nie pojedziemy tam, Diano. Wszystko będzie w porządku — powtórzyła Raven i zmusiła mnie, abym spojrzała na jej poważną twarz. — Musisz się jednak teraz uspokoić, okej? Inaczej takie silne zdenerwowanie może zaszkodzić dziecku. Oddychaj ze mną — poleciła powoli. — Wdech... wydech.

Posłusznie próbowałam robić co mi kazała.

Wdech. Wydech.

Po kilku minutach przestałam płakać i drżeć jak w febrze. Raven podała mi chusteczkę do nosa, z której skorzystałam. Zachęciła mnie do wypicia jeszcze kilku łyków wody, które zmyły gorzkawy posmak na języku po tabletce.

Nigdy wcześniej nie brałam tego typu leków, ale od razu poznałam jego działanie.

Było mi znacznie łatwiej się uspokoić niż poprzednim razem i szybciej odzyskałam jasność umysłu.

— Zazwyczaj tego nie robię, ale jeśli tego potrzebujesz, mogę cię przytulić — zaproponowała cicho Raven, gdy schowałam brudną chusteczkę do kieszeni spodni.

Spojrzałam na nią i pociągnęłam nosem.

— Wydaje mi się, że tego potrzebuję. Bardzo — wyszeptałam zachrypniętym od płaczu głosem.

W ciasnym pomieszczeniu swojego samochodu Raven Martinez mocno mnie przytuliła, a ja po raz pierwszy od tygodni poczułam, że być może jednak naprawdę wszystko będzie dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro