|Rozdział 25|*1410

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Data publikacji: 25.08.2023

| Królestwo Polskie, Nowy Korczyn | Marzec 1410 |

— Uparta niewiasta — bąknął Władysław, dowiedziawszy się, co za jego plecami wyczynia Anna i jaką politykę uprawia, pisząc do stryja i prosząc go tutaj. — Jeszcze tego brakuje, by wzięli nas za zdesperowanych by tego tonącego, co chwyta się brzytwy — dodał, nerwowo poprawiając rękawy płaszcza, który Opanasz naciągnął mu na plecy. — Chustka. — Wysunął dłoń w stronę sługi, czekając, aż poda mu starannie złożone płótno. Król zwykł je chować do specjalnej kieszeni od wewnętrznej strony każdego wierzchniego ubrania.

— Odważna ta nasza królowa, panie. Nie ma co — ośmielił się skomentować, strzepując z pleców króla niewidzialny kurz.

— Zostawmy już politykę — mruknął Jagiełło. — Mów lepiej, co prawią na mnie polscy panowie— zmienił temat.

— Ach, stale to samo, panie. Choć teraz i królową wzięli na języki — rzucił.

— Pewnie, że pogańskie praktyki uprawiam, a całodzienne wizyty w łaźni milsze mi niż radzenie z nimi — dokończył Litwin i łypnął na niego wzrokiem ponaglającym do kontynuowania tego, co tamten o Annie wspomniał.

— Bajdurzą, co im ślina na język przyniesie. — Łaziebny machnął ręką i sięgnął po dzban, by nalać wody do kubka. — Prawili, że Niemcom sprzyja i królewnę Jadwigę zniemczyć chce. — Podał naczynie królowi.

Ten upił kilka łyków, grymasząc ustami.

— Mała szkodliwość, Opanaszu, w takim prawieniu. Już myślałem, że kolejne historie z udziałem młodych... — urwał nagle i odstawił kubek na stół, po czym namyślił się pacierz, i wyszedł z komnaty, by zobaczyć się z Anną.

* * *

Cylejka rozglądała się po jadalnej auli, miętosząc w dłoniach skórzane, beżowe rękawiczki ozdobione opalem i ametystem. Gdy jeno jej oczy ujrzały króla, szybko podała Katarzynie ową ozdobę i pospieszyła w stronę męża.

— Nie mów nic i pierw mnie wysłuchaj — rzekła na przywitanie, widząc, że nietęga mina Władysława zwiastuje, iż będzie chciał ją zganić za list do Hermana. — Możesz odejść — zwróciła się do dwórki.

Zrezygnowany poprowadził żonę do stołu, by usiadła.

— Doszły mnie słuchy, że odmówiłaś wygód koleby, Anno. Nie godzi się tyle drogi wierzchem przemierzać. To niebezpieczne.

Piastówna machnęła na to ręką i ściągnęła czepiec z głowy, wolno puszczając niesforne kosmyki lekko rdzawych włosów. Dwa niewielkie koki, zaplecione z warkoczy po bokach głowy, lekko zaokrąglały jej nader szczupłą twarz.

— Nie baczę na wygody, gdy mój mąż toczy wojnę z wrogiem z Malborka. — Położyła dłonie na blacie, by się podeprzeć. — Stryj mój, przyobiecał zjechać do Jedlnej. Tam pomówicie o Zygmuncie, on go przekona, by wojny z Zakonem nie popierał. Proszę cię, Władysławie, nie obrażaj się na mnie, że bez zgody twej pisałam. — Spojrzała na niego świetlistymi oczami, w których było tyle nadziei, że nie mógł inaczej postąpić.

— Słowo się rzekło, choć i tak marne nasze starania o pokój z Luksemburczykiem. Sam papież by nie pomógł, królowo — stwierdził i powędrował oczami w kierunku podwoi. — Widzisz, już się niecierpliwią. Nawet pomówić nie możemy — sarknął, patrząc na marszałka, niepewnie zaglądającego do sali przez uchylone drzwi.

Cylejce zrzedła mina i wzdychając lekko, wstała z krzesła.

— Radź z panami, mężu, radź. Ja odpocznę po podróży.

— Powinnaś wiedzieć, że twoja matka złożyła mi wizytę* — nieoczekiwanie rzekł, gdy już kierowała się do drzwi.

Podchodząc w stronę wrót, dała znak kilku panom, oczekującym na rozmowę z królem, by odeszli i trzaśnięciem, zamknęła je przed ich nosami. Opuściwszy na chwilę powieki i wziąwszy głęboki oddech, gwałtownie odwróciła się do męża.

— Księżna Wirtembergii, chciałeś rzec — poprawiła go, z nikłym bólem w głosie.

Pokiwał głową i w myślach skarcił się za to, że wspomniał o tym akurat teraz.

— Nie chcę wiedzieć, dlaczego tu zajechała i z jakiego powodu nie posłała nawet listu do mnie. Nie chcę — powtórzyła, widząc, że król ma zamiar wszystko jej opowiedzieć. — Jeszcze za swojego życia zrobiła ze mnie sierotę — rzekła z naciskiem, prędko ocierając policzek.

— Poprosiła, by ci coś przekazać. Podobnież to ważne. Zostawiłem w swych komnatach na stole — wyjaśnił markotnie.

Przez chwilę się wahała, jakby myśląc nad odpowiedzią, ale naraz tylko skinęła głową i otwarłszy odrzwia, wyszła z sali.


* Anna von Teck (Kazimierzówna) spotkała się z królem, lecz nie wiadomo, jaki był cel jej wizyty. Faktem jest również to, że nie widziała się z Anną.

* * *

Nie chciała tam wchodzić. Uraza do matki nadal gościła w jej sercu, choć wiedziała, że grzeszy. Niepewnie zbliżyła się do stolika w komnacie króla i zerknęła na niewielką skrzyneczkę. Zwykłe, dębowe drewno niewielkich rozmiarów, mieściło się na złączonych dłoniach. Uniosła wieko, ostrożnie rozsuwając je jakby bała się, że w każdej chwili może się rozpaść. W środku leżał złożony pergamin i niewielki, maleńki pierścień, który może ostatecznie wszedłby Annie na najmniejszy kłykieć.

Z namaszczeniem wyjęła go, układając na bladej skórze. Złoto błyszczało, lecz blask jego przyćmiło maleńkie, szafirowe oczko wielkości mrówki. Zacisnęła ozdobę w pięści, przykładając do ust. Dopiero po chwili wzięła list i odkładając obręcz do skrzynki, złamała pieczęć.

✩ „Najmilsza Córko, Najjaśniejsza Królowo, wybacz mi. Wybacz, że nie byłam dość dobra, by godnie prowadzić Cię przez dzieciństwo i młodość, przez tajniki bycia żoną i matką. Teraz już za późno, by odzyskać stracony czas, odbudować więzi. Wiedz przeto, że nikt nie nauczył mnie tego, takoż i ja nie mogłam nauczyć Ciebie. Zawsze decydują za nas, przywykniesz. Pan mąż i jego wola to świętość. Nie czas jednak na me żale.

Dałam Ci kiedyś pierścień, bardzo ważny, królewski sygnet, by dodawał Ci sił i pozwalał pamiętać, żeś po kądzieli z Piastów. Wróciłaś tam, gdzie należysz, lecz tu nie kończy się Twoja rola, moja Córko. To, co widzisz na dnie szkatuły, to obrączka, którą podarowała mi moja matka, a którą teraz Ty podarujesz swej córce, jej imienniczce. Nie pamiętam matki, ale królowa Węgier, Elżbieta moja ciotka, a siostra Twego dziada, nieco mi opowiedziała. Słuchałam z uwagą i tęsknotą, gdy wspominała, jak na pożegnanie mateńka wcisnęła go w moją malutką dłoń. Może i nam już nie będzie dane się zobaczyć, tak jak i mnie nie było dane zapamiętać twarzy rodzicielki."

Atrament rozpłynął się pod naporem słonych kropli, cisnących się z oczu Anny. Przytuliła list do serca, drugą dłonią sięgając po maleńki sygnet. Rozgrzał się w jej dłoni, wlał ciepło do skołowanego ciała. I energię. Jakby w tym kawałku złota zaklęta była magiczna siła. Siła płynąca wraz z krwią Piastów.

* * *

| Sandomierz | Kilka tygodni później |

Wizyta hrabiego Hermana, który wraz z Ludwikiem Szachszem i Wojciechem z Kosiaku przybył do Jedlni, nie wniosła nic ponad uprzejme zapewnienia o szczerych i przyjaznych zamiarach Zygmunta. Należało zabiegać o to, by przedłużyć niepisany pokój pomiędzy Polską a Węgrami, zawarty jeszcze za życia dwóch sióstr królów z Andegawenów – Marii i Jadwigi. Miał on trwać jeszcze trzy lata, lecz wszelkie knowania króla Madziarów kazały Koronie przypuszczać, że do zerwania układu dojdzie wcześniej.

Uczty trwały wiele dni, po czym królestwo wraz z gośćmi podążyło do Iłży i Opatowa, by ostatecznie zatrzymać się w Sandomierzu. Anna chciała jeszcze raz pomówić z krewnym w mniej formalnej atmosferze. Lada dzień miał wracać nad Dunaj.

Zaprosiła go do swoich komnat, które służba skwapliwie przygotowała, kryjąc ozdobami wszelkie niedostatki i brak wygód. Prosty stół nakryto kremowym obrusem. Poły materii z jednej strony ozdabiały cylejskie gwiazdy. Z drugiej natomiast złota nić wyszyła herb Jagiełły.

Stryj wszedł jak do siebie, rozglądając się po kilku freskach na ścianie. Oceniająco łypał okiem, siadając przed krewniaczką.

— Powiem wprost, wuju — podjęła, lekko pocierając palcami. — Skorośmy teraz z Zygmuntem jedna rodzina, musi się powstrzymać. Złoto od Krzyżaków nie będzie wpływać wiecznie do skarbca i jego kiesy. A twoja może się uczciwie napełnić, gdy opowiesz się po stronie prawdy. Nie zapomniałam o rodzinie i o Cylii. Tam mój dom, tam grób mego ojca Wilhelma i wspomnienia. Choć teraz noszę koronę Polski, podzieliłam miłość do tych dwóch różnych krain. I liczę na to, że i ty podzielisz. Podzielisz afekt do wielkich godności z sentymentem do swej bratanicy. — Oparła dłonie o podłokietniki, patrząc mu prosto w oczy.

Zmienił się przez te lata. Twarz mu się zaokrągliła, brzuch uwydatnił, a i zmarszczek przybyło na twarzy. Zapuścił brodę na węgierską modłę, co wywołało pobłażliwy grymas na jej ustach. Herman był w wieku jej męża, dzieliła ich może wiosna lub dwie. Lecz stryja bardziej imał się czas, a wystawny sposób bycia odbijał w krępym ciele. Był zupełnym przeciwieństwem Jagiełły, który skromnie używał życia.

— Nie jestem już ino zwykłym hrabią, moja droga. Zygmunt, mój miły zięć, wyniósł mnie do rang, o których zawsze marzyli nasi przodkowie. Rządzi pewną i hojną ręką, nie zapomina o swych przyjaciołach — ocenił, znowuż wodząc oczami po skromnej komnacie.

— Ta hojność odbija mu się czkawką. Rozrzutność zmusza do pożyczek u wrogów swej rodziny. Jak możesz być tak ślepy, stryju? — Pochyliła się lekko, opierając łokcie na stole. — Dobrze, ożeniłeś go z Barbarą, uratowałeś pod Nikopolis, a potem z niewoli. Należysz do Zakonu Smoka, pełnisz godności, kłaniają się tobie ci, którzy wcześniej drwili. Lecz czy doprawdy nie boli wuja sumienie, gdy patrzysz, jak układa się z Krzyżakami, którzy walczą przeciw chrześcijańskiemu królestwu? Przeciw wartościom, o które wojowałeś z Turkami? — wyliczała, próbując nie podnosić głosu.

Herman nie pozostał jej dłużny i również oparł się o stół. Skrzypnięcie drzwi wybiło go z rytmu rozmowy, toteż zerknął na wrota, w których stała Zora z dzbanem w dłoniach. Podeszła do stołu i wlała wino do jego kielicha. Uśmiech przeciął mu usta, gdy unosił puchar do wyschniętych warg i upił odrobinę.

— Twój mąż nie wygra tej wojny. Powinnaś go odwieść od zamieszania, jakie wywołał z wielkim księciem. Nikt nie stanie po waszej stronie. Odwrócą się wszyscy, każde królestwo opowie się za Zakonem. — Odstawił naczynie na stół, patrząc nań ze współczuciem. — Doprawdy nawet nie chcę myśleć, co się z tobą stanie, gdy wielkie oddziały Zakonu zmiotą wasze w bitwie. Gdy polegnie sam król, a ty zostaniesz z córką na rękach, zdana na łaskę i niełaskę wściekłych polskich panów. Nie masz syna, Korona nie ma następcy. W Cylii jest twój dom, ale czy...

— Wystarczy tego. — Anna uderzyła dłonią w podłokietnik. Twarz jej stężała, a słowa stryja wyryły okrutne obrazy pod powiekami. Zadrżała nieco, poprawiając plecy na oparciu krzesła. — Jeszcze się wszyscy zdziwicie.

Pokręcił głową, wodząc palcami po nóżce pucharu.

— Przemyśl to, moje dziecko. Masz u króla posłuch. Mówią, że popierasz tę nieszczęsną wojnę. Nie tak cię chowałem — ubolewał — ale przecie nie tylko krew Cylejczyków płynie w twych żyłach. Truje ją ta zepsuta posoka wojowniczych Piastów, którzy przez swe żądze, całe lata zwalczali się wzajemnie.

Cylejka cmoknęła bezradnie, oburzona jego słowami. Wydały jej się przykre, jakby wuj stracił całą słabość do niej, wyprany z uczuć do rodziny, z sentymentów, które zastąpił apetyt na kolejne stanowiska. Nie wierzyła, że aż tak się zmienił. Kpił z jej męża, nie widział winy Zakonu. Straszył okropnymi rzeczami, w które naraz, po namyśle, zaczęła wierzyć. Nagle machnęła ręką, jakby odganiała wyimaginowaną muchę.

— Nie strasz mnie, stryju i nie łajaj jak dziecka. Jesteś w moim Królestwie, a ta zepsuta krew, o jakiej mówisz, płynie i w żyłach twego drogiego zięcia, prawnuka króla Kazimierza. Odjedź więc w pokoju na Węgry i przekaż Zygmuntowi to, co uradziłeś z mym mężem. Przez wzgląd na stare czasy, proszę jeno, byś przekonał Luksemburczyka do dochowania pokoju, który trwać winien jeszcze trzy zimy. — Wstała powoli i splotła dłonie nad pasem zdobiącym jej biodra. — Nie mam nic więcej do powiedzenia. Niech Bóg cię prowadzi. Żegnaj.

Herman zdawał się zdziwiony jej postawą, lecz posłusznie wstał i objął ją lekko ramieniem, jakby chciał dodać otuchy. Przyjęła gest, przewracając oczami. Złapały ją wyrzuty sumienia, że tak oschle się zachowała.

— Postaram się przekonać Zygmunta. Pewnikiem będzie chciał postraszyć Jagiełłę, gdy minie rozejm z Zakonem. Taka była umowa z wielkim mistrzem. A ja jeno tyle mogę zrobić. Gdy, nie daj Boże, przyjdzie list wiedz, że to jeno pozory. Pamiętaj, na razie król nie może o tym wiedzieć — rzekł niemal szeptem, walcząc ze sobą i prędko wyszedł, zostawiając w komnacie resztki swej silnej woli.

Zawirowało jej w głowie, ale nie mogła ustąpić i okazać teraz słabości. Cylejczyk przybył tu nie tylko na jej zaproszenie. Miał to być interes wymienny, boć w tym samym czasie w Kieżmarku Zygmunt gościł Witolda. Pierwotnie miał jechać Jagiełło, ale w ostatniej chwili zmieniono plany. Wszystko zaczęło układać jej się w całość. Na myśl, że będzie musiała zataić wynik tej rozmowy przed mężem, zacisnęła wargi.

* * *

| Stary Sącz |

— Dlaczego nie pojechałeś tam sam, Władysławie? Nakazałeś wysłać kuzyna, jakbyś obawiał się konfrontacji z Zygmuntem. A jemu w to graj. I wcale mu się nie dziwuję — obruszyła się, gdy zostali sami w komnacie.

— Nie trap się tym, moja pani — uspokoił ją, przekładając dokumenty piętrzące się na stole. — Gdybyś zgodziła się wrócić do Krakowa, miast upierać, że chcesz sama pomówić ze stryjem, odprowadziłbym go do Kieżmarku. A tak, musiałem być obecny, boć nie wypada...

— A więc to o to chodzi — weszła mu w słowo. — Panowie tak twierdzą czy ty, królu? Znowuż prawią, że przedkładam Cylię nad Kraków? — Skrzyżowała ręce na piersiach i oburzyła się nie na żarty.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — Uniósł niewielki rulon pergaminu w dłoni i rozwinął. — Zapytaj raczej, czy mówią o sprzyjaniu Zygmuntowi, gdyż to mają na językach.

— Podobnież dyplomacja skuteczniejsza od miecza. Co więc złego w tym, że mąż mej kuzynki nie jest mi wrogiem? Za to Krzyżacy, to śmiertelni przeciwnicy Korony i miast skupiać się na obrażaniu na Węgry, winniśmy szykować Królestwo do wojny z wielkim mistrzem — stwierdziła, siadając na szerokim parapecie przy okiennicy. — Nic nie wyniknęło z wizyty mego wuja. Myślę jednak, że Zygmunt nie będzie nam szkodził — bąknęła pod nosem, kręcąc głową.

Odłożył dokumenty na blat i nalał wody do kubka.

— Co masz na myśli? Herman rzekł kilka słów na dużo?

— Nie, nie — zaprzeczyła zbyt prędko. Nerwowo, chaotycznie złapała dłoń, obracając pierścień na palcu. Czerwień wypełzła jej na poliki. Nie chciała okłamywać męża, ale i nie mogła dopuścić, by kolejny frasunek spadł na jego barki. Wierzyła wujowi. — Nie mówmy o wojnie. Musisz odpocząć, Władysławie. Martwię się, że z tego wszystkiego...

— Nic mi nie jest. — Machnął ręką i upił wody.

* * *

| Królestwo Węgier, Kieżmark | Kwiecień 1410 |

— Zbliżają się? — zapytał Zygmunt, widząc przed sobą gońca spieszącego spod granicy. — Mówże prędko!

— Tak, wasza wysokość. Jednak nie król się zbliża, jeno wielki książę litewski, Witold Aleksander — młodzian zdał relację z tego, co uwidział i spuścił wzrok, wlepiając brązowe tęczówki w swoje ciżmy.

Luksemburczyk cmoknął pod nosem i drapiąc się po brodzie, orzekł:

— Widzisz, Mikołaju, jak sobie król Polski dworuje z mojego majestatu? Kuzyna wysyła na rozmowy, jakby bał się spojrzeć mi w twarz.

— Oni wszyscy, wasza miłość, drwią z władców sąsiednich. Waszego brata również znieważyli posłowie Jagiełły — przyklasnął mu pan z Gary, łypiąc na gońca, by wyszedł z komnaty.

— Obrazić się, Mikołaju? Wypadałoby, o tak. — Król Węgier zatarł dłonie i, mrużąc oczy, dodał: — Obrazimy się, gdy będzie nam to wygodne. — Uśmiechnął się chytrze. — Teraz pomówimy z Witoldem. Zamieszamy trochę w tej ich rodzinnej unii i zwiedziemy odrobinę książęcą mość — kombinował, pstrykając palcami.

Pochlebca uśmiechnął się przyjaźnie, gdyż w lot pojął, co królowi chodzi po myśli. A do intryg i knowań, miał Luksemburczyk głowę jak nikt inny.

* * *

Mikołaj Cebulka czuł, że nic dobrego nie wyniknie z układów, jakie wielki książę miał poczynić z królem Węgier. Kiedy siedział po prawicy swojego pana i bacznie obserwował zachowanie doradców Niemca, dreszcz grozy przechodził mu po skurczonych, lekko przygarbionych plecach. Możni węgierscy wyglądali jak stado sępów, nachylających się nad uszami Luksemburczyka.

Ten z kolei oczy miał nieznacznie przymrużone, przenikliwe, o świdrującym wręcz wyrazie. Wgapiał się nimi w siedzącego naprzeciwko Kiejstutowicza i dziwnie wykrzywiał usta, choć gdy ktoś nie przypatrywał się Zygmuntowi dokładnie, jego ruchy warg były niezauważalne. Cebulka jednak zapamiętał je doskonale w swojej kanclerskiej głowie i nie omieszkał wspomnieć o nich Witoldowi, który był zbyt pewny siebie.

— Wybaczcie, jaśnie książę, lecz nie należy mu ufać — szepnął, nie odwracając oczu od stołu przeciwnika. — Wpatruje się w was jak szakal.

— Spokojnie, spokojnie, nasza siła większa i racja również — wycedził Litwin pewnym tonem, mocno zaciskając dłoń na kielichu.

Uniósł naczynie na wysokość ust i pociągnął nosem, wpatrując się uważnie w czerwień mocnego, węgierskiego trunku. Lekko przygryzł dolną wargę i już miał zaczerpnąć łyk napitku, gdy naraz wyczuł w powietrzu aurę podstępu, roztaczającą się wokół niego niczym duszący dym. Niespiesznie odstawił puchar na blat i przesunął palcem po nóżce naczynia, zwracając się do Zygmunta:

— Rad jestem, najjaśniejszy panie, iż nie chowacie urazy, przez moją, a nie króla Polski, obecność.

Cebulka przewrócił w duchu oczami, gdyż uprzejmości i potrzeba płaszczenia się przed Niemcem wcale mu się nie podobały. Gdyby jeno mógł, najchętniej napisałby jakiś złośliwy paszkwil o Luksemburgu i jego niecnych taktykach. Ugryzł się jednak w język i nawet nie zamruczał pod nosem, ciekaw odpowiedzi, jakiej tamten kniaziowi udzieli.

— Nie przybyliście tu, książę, by o animozjach rozprawiać, lecz o pokoju między naszymi ziemiami. — Władca Węgier uniósł ku górze lewy kącik ust, przywdziewając na twarz dziwny uśmiech. — Nie podoba mi się konflikt między wami a Zakonem Krzyżackim, ale ma propozycja – pod warunkiem, że będziecie jej przychylni – z pewnością zniweczy mój niesmak. — Przeszył Litwina cwanym spojrzeniem błękitnych oczu i nie spuszczając ich z kniazia, upił łyk wina.

— Zaiste, macie słuszność, królu. Baczcie jeno, że to my z propozycją przybywamy i jeśli pozwolicie, pierwej mówić o naszych prośbach będziemy — odciął uprzejmie Kiejstutowicz.

Po jadalni potoczyły się szmery okraszone wielorakimi emocjami. Strona polsko-litewska mruczała między sobą o ciętym języku władców, a Węgrzy otaczający Niemca, uprzedzeni do Jagiełły, brzęczeli o zaprzestaniu rozmów.

— Słuchamy więc, co król wasz kazał przed mym obliczem wyprosić — Zygmunt zachęcił Kiejstutowicza, nie rezygnując z przyjaźni w tonie.

Chrząknięcie kniazia zwiastowało coś niedobrego. Mikołaj znał go doskonale, więc tego typu grymasy Litwina, zawżdy oznaczały zniewagę rozmówcy lub oburzenie wielkie.

— Jak wiadomo, majestacie, między Królestwem Węgier a Koroną, pokój niepisany w Roku Pańskim tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym siódmym został zawarty. Kuzyn mój, a Polski król, pragnie upewnić się, iż zbrojnie przeciw jego ziemiom i Litwie nie wystąpicie — zaczął Witold, starając się nadać wypowiedzi neutralny wydźwięk, choć w duszy gotował się ze złości.

— Tak, tak... — mruknął Luksemburczyk, obracając pierścienie na palcach. — Wiecie jednak, że jako władca chrześcijański nie mogę popierać waszej wojny z Zakonem Krzyżackim.

Cebulka sapnął pod nosem i nachyliwszy nad uchem Kiejstutowicza, szepnął:

— Nie pozwólcie, panie, na zniewagi. Toż to mówi do was jak do pogan, a Litwa dawno ochrzczona.

— Dobrze mówi pan kanclerz, jaśnie książę — potwierdził Oleśnicki i poniósł spojrzenie na Jana z Gary i Hermana Cylejskiego, którzy również pletli coś swemu monarsze nad głową.

Witold poruszył lekko palcami, by obydwoje od niego odstąpili, po czym podrapawszy brodę, zwrócił się do Niemca z pytającą odpowiedzią:

— Jak pojmuję twierdzicie, królu, że my poganie, a? I z owego powodu Zakon ma prawo palić i zdobywać to, co nie jego, choć król Jagiełło już dawno ziemie Wielkiego Księstwa ochrzcił? — Zacisnął zęby, aż zgrzytnęło i począł głośno oddychać. — Krzyżacy pierwej wojnę wypowiedzieli. Nawet papieskie bulle za nic mają, a i samego króla Czech a brata waszego, panie, kupili, by wyroki niekorzystne ustalać za plecami mego kuzyna.

Luksemburczyk aż poczerwieniał na twarzy, słysząc wywód Litwina. Błękit oczu przybrał wręcz lodowaty odcień, a rozszerzone źrenice świdrowały Witolda. Wtem Zygmunt zacisnął dłoń i tak mocno wpił się nią w blat, choć nie uderzył, iż prawie ręka poczerwieniała równie intensywnie, jak oblicze jego. Kontrast tego obrazu tworzył neutralny wyraz twarzy.

— Zważajcie, o co króla Węgier oskarżacie, książę — wycedził Imre Perényi.

Monarcha uniósł rękę, by nikt nie ważył się już odezwać i wstawszy, powiedział spokojnie by znudzony:

— Zarządzam przerwę i polecam ostudzić rozgrzane umysły. — Oparł dłoń na zagłówku swego krzesła, obserwując twarze polskich wysłanników. — Nie jestem waszym wrogiem, więc zmieńcie, drodzy waściowie i ty, wielki kniaziu, swe nastawienie. Obrady jakie tu toczymy na znak przyjaźni, mogą okazać się zwrotnicą dziejów. — Sięgnął po suszoną morelę i skierował się do wyjścia, mocno przegryzając słodki owoc.

Mikołaj, Imre i Piotr Perényi oraz Jan i Herman również opuścili komnatę, idąc kilka kroków za Zygmuntem.

— Imć Imre i hrabia Herman naradzą się ze mną — zawołał król, pchnąwszy odrzwia alkierza. — A wy, drodzy panowie, rozejdźcie się między świtą Witolda i wybadajcie nastroje.

Cylejczyk stanął jak słup soli przy wrotach i łypnął na Luksemburga, który podszedł do stołu i zaparł się na nim rękami, wbijając wewnętrzne części dłoni w blat. Kłykcie zaczęły mu niespokojnie drgać, a oddech stawał się coraz bardziej słyszalny.

— Litewski tchórz — wyrzucił przez zaciśnięte zęby i nerwowo zastukał palcami w kant mebla. — Wysłał tu wielkiego księcia, który śmie oskarżać mnie o uchybienia. Ale nie będziemy się gniewać — ułagodził głos, zapierając się o stół i patrząc ciekawskim wzrokiem po twarzach waściów. — W końcu nie jesteśmy ich wrogami, prawda?

— Macie słuszność, wasza miłość. Lepiej go podejść i zjednać przyjaźnią — rzekł Herman.

— A i ja uważam, że to zbije ich z pantałyku. Przybyli tu oczekując drwiny i obrazy. Niech się zatem srogo zadziwią — poparł Imre.

Władca odszedł od stołu i zaczął krążyć przy krześle.

— Zaiste. Nie pokażemy im, że urazę czujemy. Niech myślą bałwany, że puszczę to mimo uszu. Ułożę się z Witoldem, by zyskał pewność, że jesteśmy przychylni Litwie — kalkulował król. — Zagramy z nim w obiecankę, o której pisać będą mędrcy w kronikach. — Sunął palcem po brzegu krzesła, pieczętując odciskami opuszków swój plan. —  Zaproponujemy mu koronę, Hermanie. Połechtamy dumę kniazia podziwem dla jego wytrwałości. Wszak godzić się na zależność od kuzyna, któremu korona trafiła się jak ślepej kurze ziarno, to nie lada poświęcenie. — Zatrzymał palec przy zdobieniu wezgłowia, muskając łeb rzeźbionego lwa by drogocenny kamień.

* * *

| Królestwo Polskie, Nowy Sącz |

— Zajmie się tym mój marszałek. — Władysław wskazał na polanę przy lesie, gdzie łowczy składali zdobytą zwierzynę. — Wszystek dziczyzny i ptactwa przeznaczyć trzeba na zaopatrzenie armii, panowie — dodał, głaszcząc swego brązowego sokoła po łbie.

Hinczka i Zbigniew uśmiechnęli się do siebie, bo i im dziś szczęście dopisało, więc mogli świętować udane polowanie przy boku Jagiełły, który ponad wszystko inne, przedkładał uciechy puszczy.

— Jak każecie, majestacie. Wracajmy teraz do zamku, gdyż pewnikiem Ciołek wrócił z Kieżmarku z wieściami — wtrącił Trąba, wodząc oczami po dziedzińcu.

— O ile Zygmunt go nie uwięził — mruknął podskarbi. — Po nim wszystkiego można się spodziewać.

Król łypnął na niego wesołym okiem i lekko trzepnął ręką, by ptak poszybował na swoje miejsce.

— Nie odważy się nic uczynić. Witold tego dopilnuje — zapewnił po chwili panów i ściągnął rękawicę. — Opanaszu! — krzyknął za łaziebnym, niosącym w stronę Litwina ceber z wodą. — Zostaw to i szykuj łaźnię.

Sącz dzieliło od Kieżmarku kilka godzin galopu skrótowym traktem, więc wymiana wieści między Witoldem a Władysławem była ułatwiona. Z tego też powodu, kniaź nie chciał zwlekać i czym prędzej pognał Ciołka do zamku, gdzie przebywał Jagiełło.

Kiedy jeno ten przybył na dziedziniec, prędko zeskoczył z siodła i nie poprawiając nawet rozwianej czupryny, pognał, co sił w chudych nogach, do auli. Olgierdowicz zasiadał na wielkim, drewnianym fotelu przy stole i ściskał w dłoniach orzech, uważnie się mu przyglądając. Swobodnie wyciągnął nogi do przodu i rozparł rękami na podłokietnikach, unosząc skorupę na wysokość swych granatowych oczu.

— Wybaczcie, wasza miłość — rzekł Maciej, kłaniając się. — Podkanclerzy Stanisław Ciołek — zapowiedział, przesuwając się na bok, by tamten mógł wejść do środka.

Zdyszany mężczyzna pojawił się przed królem i pochylił czoło.

— Majestacie, słowo od wielkiego księcia Witolda, jeno dla waszych uszu przywożę — rzekł sugestywnie, łypiąc na ciekawskiego sługę.

Władysław gestem dłoni odprawił Macieja i wskazał Ciołkowi, by zasiadł obok.

— Mów prędko — polecił.

— Nie jest dobrze, panie. Książę Witold poróżnił się z Luksemburgiem nie na żarty.

— A będzie jeszcze gorzej — dokończył za niego król. — Co tam zaszło? — Wstał powoli i swoim zwyczajem wyciągnął ręce za plecy, podchodząc w stronę okiennicy.

— Ach, zniewaga królu — sapnął podkanclerzy. — Zygmunt, król Węgier, jakby to rzec... — zastanowił się, splatając kłykcie i przykładając je do brody. — Pokrętną drogą słów, stwierdził, iż wy, majestacie i kniaź Litwy, to poganie występujący przeciwko chrześcijańskiemu Zakonowi.

Olgierdowicz obrócił się gwałtownie i lekko, jakby ironicznie, wykrzywił usta na kształt kpiącego uśmiechu.

— Nic nowego, Stanisławie, nic nowego. Zygmunt zawżdy drwił ze mnie, teraz ma najlepszą ku temu sposobność. Pewnikiem już knuje ze swoimi panami, jak skłócić nas z Witoldem — stwierdził. — Coś jeszcze prawił?

Ciołek rozszerzył oczy w zdumieniu na królewską przenikliwość i złapał krzyż, wiszący przy szyi, ściskając go mocno w zamkniętej dłoni.

— Nie, panie. Jeno wyszedł obrażony i zagroził, że od niego zależy byt unii polsko-litewskiej.

Olgierdowicz głową począł kiwać i przechadzać się w tę i z powrotem bez słowa, co Ciołka o ból głowy przyprawiać zaczęło.

* * *

— Nigdy więcej mnie nie poślesz na układy z tym wężem — oznajmił Witold na powitanie i rzucając pas na ławę, sięgnął po kielich z wodą. — Zaproponował mi tytuł króla Litwy. — Zmoczył gardło i głośno odstawił naczynie na blat. — Na domiar złego, miałem dziwne wrażenie, że będzie chciał nas uwięzić — wycedził, raz po raz otwierając i zamykając dłoń. — A na koniec, gdyśmy wywczas urządzili pod miastem, wybuchł pożar*. Twoi ludzie stracili konie i mienie, wyklinając twego tak jakby szwagra, na czym świat stoi.

— Odmówiłeś? — zapytał Władysław z podejrzliwością w głosie. — Wynagrodzę im to, wiedzą o tym.

— Nie ufasz mi? Oleśnicki tobie coś nagadał czy ten Hinczka, dusigrosz?

— Obruszyłeś się, jakbyś miał coś na sumieniu, Witoldzie. — Władysław parsknął ze śmiechu. — Mów lepiej, coście uradzili.

Wielki kniaź opadł na ławę i podparł się na łokciach, garbiąc plecy. Naraz odwrócił się w stronę pasa i wyjął zeń scyzoryk, gdyż obracanie broni w dłoniach zawżdy nań kojąco działało.

— Z nim nie ma radzenia, Jogaiła. Ale tak, przyobiecał, że pokoju z Królestwem nie naruszy, póki nie zechcesz zbrojnie na Zakon ruszyć. Zasłaniał się, że to chrześcijańskie państwo, a on o wartości naszej wiary walczył pod...

— Pod Nikopolis — dokończył Jagiełło, patrząc na kuzyna rozbawionym wzrokiem.

— Będzie wojna na dwa fronty, bracie. Wspomnisz moje słowa. — Gwałtownie wbił sztylet w kołczan przy pasie.


* „W dniach zaś, w których odbywał się wspomniany zjazd, w mieście Kieżmarku wybuchł przypadkowy pożar, który się jednak daleko rozprzestrzenił, a panowie i rycerze polscy ponieśli od niego znaczne straty w koniach, rzeczach i swoim mieniu. (Długosz Jan, Roczniki, czyli kroniki, ks. 11).

* * *

| Królestwo Polskie, Kraków | Kwiecień 1410 |

Bramy Krakowa majaczyły na horyzoncie, czekając na powrót władcy do stolicy. Myślami był jednak gdzie indziej. Po rozmowach z Witoldem i zaopatrzeniu wojska, wyznaczył kasztelana Jana ze Szczekocin, starostą sądeckim. Miał on zabezpieczać granicę na wypadek napaści węgierskiej. W drodze na Wawel, pognał jeszcze posłów: Ciołka i Zawiszę z Oleśnicy na Węgry, by znowuż dopominać się o przyrzeczenie pokoju. Modlił się, by rycerstwo z Sądecczyzny nie musiało użyć broni.

Władysław mocniej spiął Bartosza i pogalopował na przedzie, chcąc jak najszybciej zakończyć sprawy w Krakowie.

* * *

Anna, po powrocie na Wawel, w coraz większą drażliwość wpadała i choć zawżdy spokojna była – nie unosiła się gniewem przy sługach czy możnych – to teraz strach za gardło chwytać począł tych, co ją na korytarzach lub w aulach mijali. Ruchy miała zamaszyste, pewne, a gdy przechadzała się po zamku, z impetem kroki stawiała, wysoko głowę trzymając i mocnym chwytem unosząc poły sukien.

— Niedawno ma córa dwie wiosny skończyła, Sofio — obwieściła dwórce, gdy jeno jej stopa stanęła na progu komnaty. — Zawołasz szwaczki i ochmistrzynię. Czas jej zgotować nowe suknie.

— Jak każesz, pani. I ja mam coś do przekazania. Król zjechał na Wawel i od razu pozamykał się z doradcami w alkierzu. Radzą już długo, nikogo nie dopuszczając. Mówi się, że lada dzień Ciołek z Zawiszą wrócą od Zygmunta — rzekła Sofia.

Królowa odłożyła koronki i tasiemki do koszyka.

— Znowuż tam pojechali? — Wstała od ławy, bawiąc się palcami. — Tamci wyczują desperację Korony i igrać będą z nami. Czuję to.

Dwórka wzruszyła ramionami. Nie w jej gestii mieszać się do polityki.

— Coś jeszcze cię trapi, prawda? — zapytała Sofia.

— Powinnam posłać po Marjetę — szepnęła Anna i spojrzała na drzwi. Upewniwszy się, że są zamknięte, odciągnęła towarzyszkę w głąb komnaty. — Mam pewien problem, delikatny, niewieści... Nie krwawię od kilku niedziel — wstydliwie rzekła dwórce do ucha. — Ale przysięgnij, że nie powiesz nikomu. Nikomu!

Słowenka wybałuszyła oczy, przykrywając usta dłonią.

— Król powinien wiedzieć. Taka nadzieja przed wyprawą doda mu sił. — Objęła drżącą dłoń Anny, lecz ta spiorunowała ją wzrokiem. — Pójdę po Marjetę, póki czas.

* * *

Samozwańcza medyczka, jak Anna między swoimi nazywała Marjetę, odwróciła się od łoża królowej i wlała ziół do kielicha.

— Zdarza się tak, moja pani — podjęła, wręczając jej puchar. — Pewna dama, Trotula de Ruggiero*, o której opowiadał mi Jan, znała się na naszych bolączkach. Wiele czytałam z jej zapisków, które podarował mi medyk. Wszak to Włoszka. — Poprawiła poły annowej sukni. — Nie mam ani dobrej, ani złej nowiny. Ostatnio wielceś pani słaba, mało jesz. Troski spadają na was jedna po drugiej. Trudno więc, by księżyc przyszedł. Krwawienie może się przesunąć, może i zaniknąć. Trzeba być cierpliwym.

Zrezygnowana Cylejka wypiła zioła i wstała, splatając ręce przed sobą.

— Zapomnij, że cię tu wezwałam. Wojna trwa, a wszelkie nadzieje, które szybko mogą się ulotnić, nie powinny frasować króla. Jeśli się dowie, jeśli będzie złudnie wierzył, a potem... — umilkła, podchodząc do szkatuły. — Weź i wracaj do obowiązków. Ani słowa nikomu, nawet Janowi, rozumiesz? — Podała jej kilka monet.

Medyczka bez słowa potaknęła.


* Trotula de Ruggiero żyła na południu Włoch, w Salerno, w XI wieku. Jej mąż był lekarzem. Była prekursorką dbania o higienę, zdrową dietę i aktywność fizyczną. To ona wysnuła tezę, że również mężczyzna może być bezpłodny, co spotkało się z wielkim sprzeciwem i oburzeniem. Swoje przemyślenia i odkrycia spisała w dziele „O chorobach kobiecych". (Monica H. Green, The Trotula: A Medival Compendium of Women's Medicine.).

* * *

Maj rozkwitał w wawelskich ogrodach, gdy do stolicy powrócili posłowie z wiadomością, że Luksemburczyk osobiście wybiera się do Malborka, by zapobiec wojnie i mediować między Koroną a Krzyżakami. Prosił jednak o glejt, gwarant bezpiecznego przemierzenia granicy, co od razu otrzymał wraz z kolejnym poselstwem.

Anna oglądała wschodzące pąki kwiatów i słuchała szczebiotu ptactwa, krążącego nad pergolami i altaną. I tam zastał ją Władysław, próbując ukryć zmartwioną minę przed radosną żoną. Świeże powietrze dawało chwilę wytchnienia, pozwalało zapomnieć o gorączkach toczących kraj.

— Przejdziemy się, Anno? — podał jej ramię, na co przystała z uśmiechem i pewnie oplotła je dłonią. — Niedługo ruszamy, a ja musiałem podjąć pewne decyzje — zaczął, klucząc odrobinę, by jego słowa dobrze zabrzmiały. — Królestwo potrzebuje wikariusza. Kogoś godnego zaufania i doświadczonego, kogoś, kto ma autorytet.

Kiwała głową na znak, że uważnie słucha i rozumie. Drobne kamyki zdobiące ścieżkę, przerywały chwilę ciszy, gdy deptali po nich leniwie.

— A zatem? Mówisz o regencie Królestwa czy namiestniku Krakowa? Jestem gotowa do tej roli — oznajmiła poważnie, zwracając ku niemu twarz.

Przystanął, łapiąc jej chłodne dłonie i kierując ku kamiennej ławce pod pergolą.

— Podjąłem decyzję. Wyznaczyłem arcybiskupa Mikołaja Kurowskiego na swego zastępcę. — Badawczo spojrzał na jej twarz ściągniętą rozczarowaniem. — Nie złość się, to dla twojego bezpieczeństwa. Dla spokoju, którego potrzebujesz.

Uśmiechnęła się gorzko, patrząc na ich złączone dłonie. Zerknęła na pierścienie króla, na sygnet Jadwigi, który przykuł jej uwagę. Milczała chwilę, ważąc słowa w myślach.

— Nie jestem jeno twą żoną, ale i królową. Mam prawo decydować i służyć ci radą. Dlaczego więc mi nie ufasz? Już wiele razy wspierałam cię w sprawie Węgier. Mogę i rządzić. Niezgorzej od ekscelencji. — Przeniosła oczy na jego zafrasowane lico. Źrenice Jagiełły wyrażały lekkie zniecierpliwienie zmieszane ze zmęczeniem.

— To nie ma nic wspólnego z zaufaniem, Anno. Jeśli Zygmunt nie dotrzyma pokoju, jeśli Krzyżacy... Korona nie jest bezpieczna. Nie mogę cię narażać i obciążać tak wielką odpowiedzialnością. — Pocałował ją w czoło i wstał, chcąc wrócić do przygotowań.

— Gdyby Jadwiga była chłopcem, to dostąpiłabym tego zaszczytu, prawda? — zatrzymała go pytaniem. — Nie dałam ci syna, Królestwo nie ma następcy. Nie jestem więc godna regencji, bom za słaba.

— A ty znowuż o tym — westchnął, podając jej dłoń, by wstała. — Nie mieszaj w te sprawy mojej córki. Nie zbadane są Boskie wyroki. Zostawiam cię w Krakowie pod najlepszą opieką i bezpieczną. Arcybiskup dostał wszelkie zalecenia. Ma cię o wszystkim informować, a ty Anno, zajmiesz się sprawą Węgier, gdy zajdzie taka potrzeba.

Na te słowa lekko się rozpromieniła i chętnie przyjęła jego dłoń, dotrzymując mu kroku.

— Dobrze, mój królu. I dziękuję. — Z zaskoczenia pocałowała go w policzek. — Uszczęśliwiłeś mnie tym zadaniem.

Kiedy weszli na zamek, Władysławowi o czymś się przypomniało. Odprowadził Cylejkę do komnaty, by pomówić się z nią bez ciekawskich uszu.

— Nie będę spokojny, dopóki mi nie powiesz — zaczął, gdy służba zamknęła za sobą drzwi. — Podobno była u ciebie ta zielarka.

— Drobnostka, jeno dekokt przyniosła dla Sofii na humory. — Anna zaczęła szperać w szkatule, udając, że czegoś szuka. — Nie martw się, mężu. Nic mi nie jest. — Włożyła do środka zausznice i pierścienie. — Zostaniesz dziś ze mną?

Patrzył nań badawczo, lustrując jej lekko radosną, zacienioną zmęczeniem twarz. Gdy zaczęła bawić się rękawem sukni, przebiegł wzrokiem na talię. Srebrny pas opadał jej na biodra, podkreślając drobną budowę ciała. Podeszła do niego, lekko stawiając kroki. Poły sukni skrzyły się w świetle świec i zmierzchu wlewającym przez okiennicę. Odwrócił wzrok, przyłapany na zamyśleniu, gdy minęła go i pchnęła podwoje alkierza. Bez słowa podążył za nią, w nadziei, że znowuż coś powie, by przerwać ciszę. Miast tego odwróciła się nagle i zamknęła za nim drzwi, opierając się o nie.

— Będziesz mnie tu więzić, bym nie jechał na wojnę? — zaśmiał się, widząc determinację w jej wejrzeniu.

— O świcie zwrócę ci wolność — orzekła poważnie, choć przyzywający wzrok zdradzał igraszkę.

Mierzyli się tęsknymi wierzeniami, zbliżając do siebie. Ostatnie świergoty ptaków krążyły wokół uchylonych okiennic, gdy ich usta się zetknęły, a ręce zaczęły nerwowo błądzić po ciele, pozbywając je ozdób i szat. Pożegnania budziły namiętności, które skrywały się uśpione na dnie tych dwóch dusz. Wojna podsycała tęsknotę.

— Pisz do mnie listy, Władysławie — poprosiła, odbiegając w przyszłość. Nie ufała panom, którzy ostaną na Wawelu, Przeczuwała, że będą szczędzić wszelkich wieści. — Nie szczędź słów i wiadomości.

— A ty módl się za mnie i za zwycięstwo — odpowiedział, patrząc w jej nęcące oczy.

Myśli Cylejki się rozjaśniły. Gwiazdy, sprzymierzeńcy królowej, patrzyły nań z herbu zdobiącego ściany i zlewały się z tymi na nieboskłonie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro