|Rozdział 26|*1410

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Data publikacji: 03.09.2023

| Królestwo Węgier, Buda | Czerwiec 1410 |

Mahoniowe stoły ubierano w kremowe, bogato haftowane obrusy, nie szczędząc starań, by nie zniszczyć pięknych plątanin srebrnych i złotych nici. Służki wykładały drogocenne naczynia. Należało je odpowiednio wypolerować. Kielichy powinny błyszczeć w czerwcowym słońcu. Wpadało do wielkiej, widnej auli, nieskromnie ukazując swe świetliste lico na meblach, podłogach i kobiercach powieszonych wewnątrz.

Barbara osobiście dopilnowała wszystkiego. Za kilka dni miała przybyć siostra Zygmunta, Małgorzata. Należało uprzątnąć komnaty, wywietrzyć alkierz dla gościa i przyszykować stół na ucztę. Wszak po południu przybył goniec z informacją, że burgrabina minęła już zachodnią granicę Czech.

— Obrusy pasują. Schowajcie je do skrzyni, jeno ostrożnie. Wisząc tyle dni, zakurzą się — rozkazała królowa i ostatnim spojrzeniem powłóczyła na pięknie przystrojone wnętrze.

Gdy wróciła do komnaty, zaraz usiadła do haftu, którego nie zdążyła jeszcze dokończyć. Chciała podarować szwagierce ozdobne rękawiczki, lecz wymagały one jeszcze kilku godzin pracy. Jasna tkanina idealnie komponowała się z kwiecistym wzorem. Tamborek ułożyła sobie na kolanach i poprawiła suknię, rozkładając ją na brzegach podłużnego krzesła z niskim zagłówkiem. Cveta poprawiła skórę położoną na oparciu za plecami pani, po czym zajęła swoje miejsce na poduszce obok. Zapanowało milczenie, przerywane oddechami trzech dam: Livii, Barbary i Cvety.

— Podaj wino — rzekła zimno Cylejka, unosząc złowrogie spojrzenie na stojącą przy oknie Livię. — Dla mnie i Cvety — sprecyzowała, obserwując nerwowe ruchy Węgierki, gdy ta polewała napój do kielichów.

Barbara uśmiechnęła się cwanie, wbijając igłę w materię. Naraz ponowiła ruch, po czym z impetem machnęła ręką, gdy narzędzie ukłuło ją w palec. Dłoń przecięła puchary niesione przez dwórkę, wytrącając je z rąk. Bordowa ciecz rozlała się na jej jasną suknię, na dywan, ciżmy królowej i kant poduchy zajmowanej przez Słowenkę.

— Niezdarna gęś! — zagrzmiała Cylejka i rzuciła tamborek wprost na kałużę pod stłuczonym szkłem. — Zniszczyłaś nie tylko dywan i moje buty, ale i podarek dla królewskiej siostry — cedziła słowa z wytwornym, zmanierowanym chłodem w tonie.

Livia zaczęła przełykać łzy i wycierać spoconymi dłońmi plamy na sukni. Słone krople kapały na dywan i pod nogi królowej, gdy kucnęła, by uratować rękawiczki. Materia w miejscu palców przesiąknęła winem, a szkaradna plama objęła też haft i kciuk. Naraz coś ją dotknęło, jakby na ramieniu usiadł jej sam diabeł i dociskał bark swym grzesznym, zmierzłym cielskiem, czyniąc ból rozchodzący się po plecach i piersiach. Wściekle szarpnęła za tamborek, w akcie niemego buntu i uniosła się, drżącą ręką chowając go za plecami.

— Wybacz mi, pani. Za pozwoleniem, zejdę wam z oczu i spróbuję to zaprać — poprosiła, siląc się na niezachwiany ton.

Barbara prychnęła cicho, podkopując poplamiony dywan. Szkło nieznacznie przesunęło się pod stopy Węgierki, odbijając o czubek jej buta.

— Nie tak prędko — rzuciła królowa, powoli wstając z miejsca — pierw to wszystko posprzątasz i przyniesiesz mi nowe ciżmy.

Cveta spuściła głowę, uśmiechając się pod nosem, gdy Livia na powrót przyklękła i zaczęła zbierać szkło z dywanu. Tamborek odłożyła na zydel. Długie włosy dworki tarzały się po materiale, gdy Barbara odeszła wgłąb swej komnaty. Palcami przywołała Cvetę do siebie.

— Pilnuj jej. Idę zajrzeć przed snem do Elżbietki — obwieściła, patrząc przez ramię na sprzątającą niewiastę. — Nie mogę iść na wojnę z królem, więc wypowiem wojnę jego kokocie — szepnęła z zaciętością w tonie.

Nie były to bowiem pierwsze przykrości, które zdążyła wyrządzić Livii. Wszak Zygmunt wyparł się wszystkich zarzutów niewierności, a ona nie mogła się sprzeciwić. Była za słaba, by walczyć z władcą, z mężem, od którego była zależna. Skoro los zadrwił z niej w ten sposób, postanowiła odpłacić tej, którą postawił na jej drodze.

* * *

| Królestwo Polskie, Wawel | Czerwiec 1410 |

Jadwiżka biegła na dziedziniec, próbując nie przewrócić się przez poły plątającej między nogami sukni. Ledwie skończyła dwie wiosny, a sukienka, uszyta z tej okazji na zamówienie przez królową, pasowała do królewny jak żadna. Podwórzec tonął w wozach i koniach, sługach nerwowo przemykających od jednej skrzyni do drugiej, z workami w dłoniach i niewielkimi szkatułkami. Bartosz czekał na swego pana, niecierpliwie prychając i kopiąc kopytem.

— Stój, dziecko! — krzyknęła Anna, doganiając pociechę. — Nie godzi się biegać w tym rejwachu, jeszcze cię ktoś potrąci i będzie nieszczęście. — Wzięła ją na ręce.

— Puść — pisnęła, szamocząc się.

Władysław wyszedł z zamku wraz z Trąbą, marszałkiem Zbigniewem, Oleśnickim i Kurowskim. Panowie zostali przy swoich wierzchowcach, gdy król poszedł ku żonie. Spojrzał na zezłoszczoną córkę i wyjął ją z Aninych rąk, unosząc przed sobą.

Ciemnobrązowe, w świetle przechodzące w lekko rdzawe, włosy skołtuniły się królewnie na wietrze. Blada twarz, jakby zdjęta z matki, rozpromieniała, a niezadowolone usta naraz uśmiechnęły się szeroko. Uważnie zerkał w jej oczy, dopatrując się swego odbicia. Nie musiał go długo szukać. Choć cała była jak Anna, te burzliwe oczy i uparte, ale i podejrzliwe cechy charakteru wzięła od niego.

— Grzeczna bądź, Jadwigo — nakazał poważnie, przelotnie całując ją w czoło i oddając pod opiekę Sofii.

Jadwiga wyciągnęła rękę, chcąc złapać go za opończę, ale zdążyła jeno odrzec „ojce", boć dwórka już wciągnęła ją na powrót do zamku. Cylejka objęła męża na pożegnanie, wkładając w ten uścisk całą swoją siłę.

— Może mistrz się opamięta. Może wrócicie rychle — zaklinała, uderzona powagą sytuacji. — Bardzo się boję, królu.

— Módl się za nas. I nie zamartwiaj, miła. Tu jesteście bezpieczne. — Odsunął ją od siebie i jeszcze przez chwilę trwali razem.

Naraz królowa oderwała się od męża i zdjęła z palca piastowski sygnet. Obręcz zostawiła wyraźny ślad na jej bladej skórze.

— To pierścień od króla Kazimierza. Niech przyniesie ci szczęście i wielkie zwycięstwo. — Wzięła dłoń Jagiełły i wcisnęła weń obręcz, zaklinając swe życzenie modlitwą zmówioną w duchu.

— Pobłogosław mnie — poprosił, przykładając zaciśniętą w kułak dłoń do serca.

* * *

— Te malowidła podarujecie Dominikanom — zarządziła królowa, pokazując ręką na piękne ikony, jakie król ubiegłego roku przywiózł ze wschodu. — Z moich dochodów ze skarbca weźmiecie sto groszy praskich i wspomożecie nimi budowę kaplicy, o której mówiliście, biskupie — instruowała, łypiąc oczami na podskarbiego, który już przewracał swoimi ciemnymi tęczówkami. — Chcieliście coś dodać, panie Hinczko? Dołożycie się do tego zbożnego celu?

— Jeśli taka wola twoja, najjaśniejsza pani. — Pochylił czoło. — Raczcie jednak mieć baczenie, królowo, że wojna...

Anna uniosła rękę  i wstała z krzesła, po czym przesuwając delikatnie palcem po ramie wizerunku Matki Boskiej, powiedziała:

— Nie wspominajcie, że to moja prośba. Wojny zawsze będą, a to święte miejsce, wymaga trochę pracy, by nieść pociechę i nadzieję — zakończyła dyskusję, ponaglając mężczyzn wzrokiem.

Została sama na Wawelu pod opieką wikariusza królestwa – Kurowskiego, Stanisława Ciołka i kilku drobniejszych szlachciców, którzy w razie najgorszego, przyrzekli chronić wzgórze i królową własną piersią. Nawet jej paź, Konrad Oleśnicki ruszył z wojskiem, by dowieść swego męstwa.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Ledwie trzy dni temu Jagiełło ruszył z Krakowa, ciągnąc za sobą oddziały i większość urzędników. Zapach pyłu, wojny i oręża do tej pory kręcił się w jej nozdrzach. Zajęła więc głowę fundacją ikon, odnową kaplicy, haftem i modlitwom. Zawierzała wszystko, co tylko trapiło jej serce. Dziś znowuż chciała zejść do katedry, do grobu dziada i opierając czoło na zimnym, martwym sarkofagu wylewać łzy i żal targający sercem.

— Mąż mój dokończy twego dzieła, dziadku — szepnęła, patrząc na martwą płytę. — Nie doczekałeś synów, ale jestem ja. Twoja wnuczka wróciła do gniazda. Mówią, że nasza krew jest zepsuta, że kalają ją żądze. Ale przecie gdyby nie one, mój pradziad Władysław nie zjednoczyłby Królestwa, a ty nie stałbyś się królem tak miłowanym przez poddanych. Pamięć o tobie nie zaginęła, dziadku. Nigdy nie zaginie. Tak jak pamięć o klęsce Krzyżaków.

Pogładziła sarkofag, unosząc spojrzenie na kaplicę. Ciepły podmuch wiatru otulił jej zmarznięte dłonie i ramiona. Ukoił jak ręka, która dodaje otuchy, zaciskając się na barkach cierpiętnika. Szelest materii ciągnącej się po posadzce kazał jej skierować wzrok za siebie. Ktoś zamknął wrota od zewnątrz. Płomienie świec zachwiały się w lichtarzach. Zdało jej się, że płyta miast zimna, oddaje pulsujące ciepło.

* * *

| Królestwo Polskie, Klasztor św. Krzyża na Łysej Górze |

Władysław skończył modlitwę w klasztornej kaplicy. Miejsce to było dlań mistyczne. Oddawało subtelnego ducha wiary zaklętego w zimnych, acz pięknych murach twierdzy. Szedł właśnie na cenę, gdy zatrzymał go marszałek. Zbigniew donosił, że kilku węgierskich rycerzy przybyło do Królestwa, by wesprzeć jego oddziały w zbliżającej się bitwie sprawiedliwej.

Częste posłowanie na Węgry, choć nie przyniosło skutku w unormowaniu relacji z Zygmuntem, ruszyło serca przepełnione miłością do ojczyzny, zamieszkujących madziarskie tereny Polaków. Wśród wojów znaleźli się: Zawisza Czarny, Wojciech Malski, Tomasz Kalski, Dobiesław Puchała, Janusz Brzozogłowy i Skarbek z Góry*.

Zwiedziwszy się, jak wielką sromotę sprowadził Zakon na dobre imię Korony, bez oglądania się za siebie ruszyli w drogę i tak oto stanęli właśnie u stóp Łysej Góry. Pierwszy z bandy – Zawisza, opowiadał Jagielle, jakimi to sposobami Luksemburczyk chciał zostawić ich przy sobie. Składał wielkie obietnice, szastał hojną ręką, ale na nic się zdały jego umizgi. Zresztą każdy miał swój rozum.

Teraz relacjonował królowi, że Zygmunt wysłał dwóch posłów do Malborka, miast jechać osobiście, a siebie z kolei osadzając w roli arbitra polsko-krzyżackiego.

— Jutro rusza jedna wyznaczona załoga do Inowrocławia. Czterystu konnych pojedzie na granicę, boć pokój wygasa lada dzień i wszystkiego trzeba się po mistrzu spodziewać — podjął Władysław i odesłał sług, gdy skończyli wieczerzać.

Wybierał się znowuż do kaplicy, powoli spacerując ku niej z Trąbą i marszałkiem u boku. Rycerstwo strudzone długą podróżą wypoczywało w celach przygotowanych przez mnichów.

— W Brześciu też już wiedzą, że kolejne nasze oddziały wkrótce dotrą, panie — wtrącił Zbigniew. — Czekamy na posłów z Malborka. Niech w końcu będzie wiadome, co uradzili.

Mówili jeszcze kilka pacierzy, po czym Władysław udał się do kaplicy. Czas tam spędził, czuwając całą noc i poranek, skupiając na modlitwie i prosząc o wstawiennictwo w bitwie.


* Rycerze powracający z Węgier wymienieni przez Długosza.

* * *

Tabun wojsk ruszył do celu, a za nimi król ze swą świtą. Dni kilka minęło, gdy na popasie dotarła wieść, że Stanisław ze Skarbimierza ukończył zlecone mu dzieło. Traktat O wojnie sprawiedliwej wkrótce miał obiec inne dwory Europy, obnażając przewiny Zakonu. A i od Krzyżaków przyszły informacje przyniesione przez szpiegów, których cała siatka zadomowiła się w Malborku, działając na razie bez żadnych podejrzeń, w pełnej tajemnicy i z sukcesem. Posłowie Zygmunta umówili się z Ulrykiem i dopełnili tego, co nakazał ich pan. Wkrótce pod południowymi granicami wszystko miało się rozstrzygnąć.

* * *

| Królestwo Węgier, Buda |

Koła powozu zatrzeszczały na bruku zamkowego dziedzińca. Cztery postawne wierzchowce parsknęły zmęczone, lekko uderzając kopytami o twardą powierzchnię. Wraz z machnięciem łba jednego z kasztanów, w ślad poszły kolejne trzy, strzepując z pięknych pysków i grzyw zmęczenie. Luksemburczyk przyłożył dłoń do czoła, by nie pozwolić słońcu się oślepić. Nie chciał uronić ani momentu z pierwszych chwil, gdy spotka Małgorzatę. Tyle zim minęło, odkąd widzieli się po raz ostatni.

Nie zdążył nawet policzyć w duchu tych lat, gdy schodki od koleby zatrzeszczały pod stopami krewnej.

— Bracie! Jak dobrze cię wreszcie zobaczyć! — powitała go, porzucając ceremoniał i maniery godne burgrabiny. Wyszła z zakurzonej koleby, wprost ku Zygmuntowi. Mimowolnie rozszerzył usta w uśmiechu.

— Witaj w Budzie, droga siostro. Twego głosu z żadnym bym nie pomylił. — Obserwował, jak mocuje się z połami ciężkiej, acz pięknej, granatowej sukni wyszytej w róże. — I ciebie dobrze widzieć, Markétko. Ile to lat minęło?

Uniosła lekko dłoń, by zliczyć, ale naraz machnęła palcami.

— Ważne, że w końcu dane nam było się zobaczyć — odparła z lekkim wzruszeniem. — Niech ci się przyjrzę, królu. Zmężniałeś i nawet spoważniałeś nieco, choć ta dziecięca igraszka nadal błyszczy ci w oczach. Prawdziwe panisko z ciebie — orzekła, naśladując ton głosu godny matrony, która odwiedza swego wnuka. Krotochwile zawsze się jej trzymały. — I nadal żeś przystojny, o to się nie martw.

— Miarkuj się siostro, boć ani chybi, a w rewanżu powiem, żeś ciągle jak to młode, psotne dziewczę z mlekiem pod nosem — odgryzł, siląc się na poważny ton udający piastunkę, co w zestawieniu z modulacją głosu, rozbawiło ich oboje.

Krewna pogroziła mu palcem, chichrając się cicho. Naraz trzepnęła go w ramię, na co odpowiedział serdecznym, braterskim uściskiem, zamykając jej wysoką postać w swych barkach.

— Tęskniłaś za bratem, co? — Uniósł brew.

— Być może. I nawet przywiozłam ci coś. Będziesz rad i zechcesz, bym odwiedzała was częściej — szepnęła tajemniczo, po czym gestem ręki przywołała swoje panny. Dwie dorodne, poważne i dość wiekowe dworki, które dygnęły zgrabnie. — Każcie wnieść moje skrzynie, a tę na samym wierzchu, tę białą, przekażcie wprost do komnat króla — zarządziła, przyjmując ramię podane jej przez brata. — Królowa i ma bratanica są w zamku, prawda? Gdy ino list dostałam, że cała jak Luksemburczycy, od razu zapragnęłam ją ujrzeć. Mam dla niej piękne, flandryjskie materie i kilka lalek. A dla twej małżonki przywiozłam księgę. Wspominałeś, że miłuje lekturę. Divina Commedia, jak mawiają Italczycy, na pewno jej się spodoba.

Zygmunt zaśmiał się szczerze, nie mogąc uwierzyć, że gadatliwość Małgorzaty nie przeminęła wraz z dziecięcymi latami. Szczęśliwy był, znów widząc swą siostrę, krew z krwi, drogą jego duszy.

W auli czekała na nich Barbara z Elżbietką na rękach. Dziecię zawstydziło się, widząc obcą twarz i skryło w fałdach nałęczki, którą królowa narzuciła na głowę. Dziewczynka zaczęła wycierać twarz materią, szarpać zausznice matki i wiercić się. Piastunka zrobiła krok w jej stronę, ale Cylejka powstrzymała ją wejrzeniem. Gdy rodzeństwo weszło do środka, panny oddaliły się, zostawiając tę czwórkę samą.

— Radam was wreszcie poznać, królowo — podjęła Małgorzata, dygając lekko i niemal natychmiast wyciągając dłoń ku dziecku. Pogładziła je po plecach, a promienny uśmiech obejmował nie tylko jej usta, ale i oczy. Cała jej twarz promieniała. — I moja Elżbietka była taka, ale przeszło jej z wiekiem. — Łza zakręciła się w oku burgrabiny, gdy naszły ją wspomnienia.

— Pewnie jesteś, pani, strudzona podróżą. Kazałam podawać coś na ząb i nasze najlepsze wino. Zasiadaj, proszę. — Barbara oddała córkę mężowi, nie szczędząc przy tym triumfującego grymasu. Królewna bowiem robiła się coraz cięższa. — Czas tak szybko płynie, a nasza pociecha coraz bardziej charakterna po królu — zagadnęła, wygodnie moszcząc się na krześle i poprawiając śmiały dekolt. Złote noszenie błysnęło na jej jasnej skórze, gdy sięgnęła ręką po kielich.

— Może z tego wyrośnie, daj Boże. Dzieci się zmieniają — odparła z przekorą Markéta, racząc się kilkoma bakaliami i patrząc na króla. — Cóż to, mój bracie, zrzedła ci mina?

— Widzę, że żart ci się wyostrzył — spuentował Zygmunt, na co krewna parsknęła pod nosem.

Usiadł przy stole, poprawiając sobie córkę na kolanach. Królowa obserwowała to z niedowierzaniem. Jakby siebie widziała przy Fryderyku. Chrząknęła cicho, gładząc Elżbietkę po głowie.

— Czas pokaże, księżno. Częstuj się, proszę. — Wskazała jej dłonią półmiski pełne słodkiego ciasta, pieczystego i oliwek.

— Mówiąc szczerze, nie jestem głodna — orzekła Małgorzata i, upiwszy wina, wstała, lekko się chwiejąc przez plątające odzienie. — Droga była długa, więc pierw położę się, jeśli pozwolicie.

Królestwo ze zrozumieniem przystało na ten pomysł.

— Odprowadzisz ciotkę do komnaty, pięknooka? — Burgrabina uszczypnęła bratanicę w rumiany policzek, zagaworzyła doń po dziecięcemu i wraz z bratem opuściła aulę.

Cylejka odetchnęła. Od wczoraj ćmiła ją głowa, nie miała ani nastroju, ani siły na przyjmowanie gości. Jednak mus to mus.

* * *

— Jesteście skłóceni? — podjęła Luksemburżanka, wchodząc z bratem i królewną do przygotowanej dlań alkowy. — Może coś ci doradzę, Zygmuncie, hm?

Dworki burgrabiny na gest jej palców wyszły do antykamery, szeleszcząc sukniami. Elżbietka ziewnęła przeciągle, szarpiąc ojca za kołnierz dubletu.

— Jak widzisz, nawet przy gościach nie może powstrzymać się od złośliwości. Uczyniła ze mnie niańkę — stwierdził z udawanym oburzeniem, poprawiając sobie dziecko na rękach. — Odpocznij po podróży i nie frasuj się moimi kłopotami. Barbara jest jeszcze młoda i niedojrzała w pełni do roli.

— Nie doceniasz jej, jak widzę. Ale to nie moja sprawa. — Małgorzata skrzywiła się nieco, podchodząc do białej szkatułki. — To dla ciebie. Nasze najpyszniejsze Norymberskie Pierniki*. — Otworzyła wieko i wyjęła lniane woreczki, podając jeden z nich bratu.

Oczy płonęły jej wesołością, gdy Luksemburczyk wziął słodycz do ust.

— Zostaw coś dla małżonki — skarciła go rozbawiona, gdy przełknął tę korzenną małmazję i chciał wziąć kolejną. — Nic się nie zmieniłeś w tej materii. Nawet wiem, jak powinni nazywać cię potomni: Zygmunt Łakomy. — Naraz przed oczami stanął jej obraz z dzieciństwa, gdy wykradał dla niej łakocie, zjadając po drodze większą część.

— Zacny przydomek mi wymyśliłaś, zapamiętam. — Otarł palcem kącik rozbawionych ust. — I dziękuję, bo doprawdy są wyborne — pochwalił, zerkając na woreczki wystające z kuferka. — A teraz wyśpij się, Markétko, boć wieczorem uczta na twą cześć. — Ucałował ją w czoło i uśmiechając się, wyszedł z komnaty ze śpiącą na rękach Elżbietą.


* Norymberga nazywana jest miastem pierników – Lebkuchen. Początek pieczenia pierników sięga średniowiecza, kiedy to Norymberga była europejskim centrum, leżąc na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Z południa docierały tutaj migdały i orzechy, a ze wschodu korzenne przyprawy (https://podroze.onet.pl/ciekawe/kulinarna-feeria-smakow-podroz-przez-specjaly-norymberskiej-kuchni/4g3mlht).

* * *

Biesiada rozweseliła cały zamek. Jeno na koniec Małgorzata wymówiła się słabością i bólem głowy, co pokrzyżowało królewskie plany, by kolejnego dnia zabrać ją na polowanie. Siostra nawet nie chciała słyszeć, by odpuścił łowy i kazała mu niczym się nie przejmować i nie rezygnować z rozrywki. Odłożył ją jednak na następny dzień, bo polityka mu przeszkodziła.

Spacerem wszedł do kancelarii z rozlakowanym listem w dłoni. Wysłannicy przekazali wieści o rokowaniach z mistrzem i nastrojach panujących w Królestwie jego pradziada. Perényi kończył akt, który zlecił mu kilka różańców temu. Teraz odłożył pióro do kałamarza i skłonił się dwornie przed obliczem monarchy.

— Gotowe, Imre? — zapytał Zygmunt, rzucając list na stertę papierów. Podszedł do pulpitu i gdy jeno kanclerz usłużnie ustąpił mu miejsca, wziął w rękę pergamin. Brakowało ino pieczęci. — My, z Bożej łaski, król Węgier i Chorwacji, Zygmunt Luksemburski, nie mogąc dłużej biernie patrzeć na karygodne postępki króla Polski, Władysława, wypowiadamy jego Królestwu wojnę — przeczytał na głos fragment listu.

Pisarz zerknął nań pytająco.

— Dokończ to jak najprędzej i pchnij gońca. Żeby krzyżackie łby nie odważyły się pomówić mnie o niesłowność — polecił znużony. — A panom węgierskim przekaż, by nadto się nie śpieszyli z przedstawieniem aktu. Mają zbadać nastroje i czekać do ostatniej chwili.

— Jak każecie, łaskawy panie.

* * *

Król, bezsennością na przemian z koszmarami targany, siedział przy oknie i topił twarz w dłoniach. Rozwiane włosy opadały mu wzdłuż nadgarstków, a kłykcie niespokojnie przesuwały się po czole. Naraz przytknął złożone dłonie do skrzydełek nosa i westchnął głośno.

— Co tobie znowuż? — zapytała Barbara, podchodząc doń i kładąc ręce na jego ramionach.

Odkąd dowiedziała się, że nie może walczyć z prawem, jakie ma mąż i że kłótnie i łzy za wiele nie wnoszą, próbowała pogodzić się ze swoim losem. Wszak kalkulowała, że wściekła i zapłakana na pewno nie sprawi, iż Zygmunt zechce częściej zamieniać towarzystwo swej kokoty na małżeńskie łoże. Zapomnienie o zdradach przychodziło łatwiej, gdy na szali z nimi stawała korona i pewne przywileje. Gdy mąż częściej dzielił się z nią trudami rządów, opowiadał o polityce i po prostu spełniał swoją rolę. Taki układ był jej na rękę i nie mogła narzekać na nudę.

— Noc dziś długa. Przez ciebie spać nie mogę — mruknął i odwróciwszy się w jej stronę, pociągnął ją za ręce.

— Te długie noce z tobą mogę spędzać ino ja. Twoja królowa — odparła, sadowiąc się na jego kolanach. — Wysłałeś już panów z wojennym aktem do Jagiełły? Mojej kuzynce pęknie serce. Nie pojmuję, po co się w to mieszasz, Zygmuncie.

Przewrócił oczami i założył kosmyk włosów za jej ucho. W świetle ogarków, blada twarz ozdobiona płowymi kędziorami czyniła z niej anielską istotę.

— Nie mówmy o Jagielle. Gniew mnie ogarnia na myśl, że tak się rozpasał w swych rządach, by wywoływać wojnę — odciął, ściągając jej dłoń ze swoich ramion i stawiając żonę na ziemi. — Anna też to popiera. Nie wiem skąd w niej ta nienawiść do zakonu. — Podniósł się i podszedł do stołu po resztkę wina. — Dwie niedziele temu nasi wyruszyli, choć wstrzymać się mają z przedstawieniem dokumentu. Nie martw się o kuzynkę. To wszak i moja krewna. Jej to nie dotyczy.

— Co tym razem uknułeś? — Nie pozwoliła mu się zwieść.

— Pomysł mój jest tajny, ale gdy dojdzie do skutku, pierwsza się o nim dowiesz — orzekł zniecierpliwiony i zmarszczył nos, oglądając dno kielicha.

— Ach, Zygmuncie, wystarczy już. Koniec maczania twoich palców w polskim kotle — ofuknęła go. — Szykuj skarbiec do Rzymu, gdzie koronę musisz sobie zapewnić.

— Właśnie z powodu złota, maczam palce w polskim kotle — skwitował i po chwili odwrócił głowę w jej stronę. — Gdybym nie ułożył się z Krzyżakami, skarbiec byłby pusty. — Rozłożył teatralnie dłonie i otrzepał je.

Na te słowa uśmiechnęła się tajemniczo i wróciła do łoża, by jeszcze chwilę podrzemać.

— Dobrze zajmij się moją siostrą. Jutro wypocznie po chorobie i będzie potrzebowała towarzystwa. Ma się tu czuć jak u siebie — polecił, wychodząc z komnaty.

Gdy omal nie odpłynęła w objęcia kojącego snu, złowrogie krakanie rozległo się za szybą. Gruby dziób kruka zastukał w okno, a skrzydła uderzyły we framugę. Zerwała się z łoża i z trwogą spojrzała w błyszczące ślepie ptaszyska. Zdawało jej się, że widzi w nim łzę.

* * *

Kasztanowy wierzchowiec zatrzymał się tuż przed kamiennym obliczem kanclerza. Imre Perényi przyzywał wesołego po polowaniu króla samym ino wejrzeniem smętnych oczu. Zygmunt żwawo zeskoczył z siodła i poklepał ulubionego konia po grzbiecie, odgarniając z czoła pukiel rozwianych włosów.

— Coś ważnego? Skoro czekasz na mnie już tutaj, pewnikiem złe wieści — zgadywał, ściągając rękawice i podając je słudze. Młody pachołek ulotnił się, zostawiając ich samych. — Mówże, o co chodzi, Imre. Spieszę do siostry sprawdzić, czy całkiem wydobrzała.

Kanclerz chrząknął i pociągnął nosem. Zapach krzewów docierający z ogrodów, dogonił jego wrażliwe nozdrza nawet od frontowej części cytadeli.

— Wasza siostra... znowuż zaniemogła. Medyk rozkładał ręce, boć tym razem nic nie pomagało. Nawet dekokty królowej — oznajmił poważnie, uciekając źrenicami przed lodowatym wejrzeniem władcy.

Zygmunt stanął jak rażony, rozchylając lekko usta, lecz naraz zacisnął je do krwi, z impetem pokonując schodki do holu. Imre prawie biegł, próbując dotrzymać mu kroku.

— Nic nie mogliśmy zrobić, mój panie — zapewniał, gdy król mijał liczne korytarze, aż pchnął podwoje do gościnnej komnaty burgrabiny.

Barbara siedziała przy łożu szwagierki, trzymając na kolanach chustkę. Oczy jej wpatrywały się w mokrą materię. Gdy Zygmunt wpadł do środka, zerwała się ku niemu.

— Tak mi przykro — orzekła z żywym smutkiem, lecz jej współczucie zdawało się do niego nie docierać.

Odsunął żonę od siebie, patrząc przez jej ramię na okrytą pościelami Małgorzatę. Chciał coś rzec, ale słowa uwięzły mu w gardle, gdy otworzył suche usta, klękając przy łożu.

— Markétko... Siostro miła — głos złamał mu się pod naporem łez, gdy wyswobodził zimną, martwą dłoń krewnej spod okrycia. Złoty pierścień od cesarzowej, zdobiący jej kłykieć, był równie lodowaty jak palec burgrabiny.

Na mgnienie spojrzał w tą bladą, niewinną twarz. Zawsze pełną życia i nadziei. Lśniące, kręcone ciemnoblond włosy okalały martwe lico, jakby już nie należy do tej cierpiącej twarzy. Wraz z sygnetem, tworzyły jedyną żywą część Małgorzaty. Przypatrywał się jej z niedowierzaniem i bólem. Była tak podobna do matki – cesarzowej Elżbiety i naraz, na samo wspomnienie, łzy jeszcze intensywniej napłynęły mu do zaczerwienionych oczu.

— Kiedy... kiedy odeszła? — Odwrócił wzrok ku żonie klęczącej obok. — Dlaczego nie puściliście do mnie gońca?

Cylejka powoli pokręciła opuszczoną głową, pociągając nosem.

— To stało się nagle, Zygmuncie. Nagle i niespodziewanie. — Wiedziała, że żadne słowa nie ukoją żałoby w jej pierwszych chwilach. Żadne tłumaczenia nie strawią nawet części żalu.

— Czym ona Ci zawiniła, Boże? — pytał, kierując oczy na krucyfiks przy posłaniu.

Otarł twarz, przykładając palce siostry do ciepłego policzka. Ból rozrywał mu serce, oplatał gardło wstrząsane szlochem. Zagryzał usta, by powstrzymać krzyk. Kolejna śmierć, kolejna osoba, którą musiał pożegnać, gdy było już za późno na wiele słów trzymanych w skrytym, zimnym w oczach innych, sercu.

— Nie zdążyłem, Markétko, wybacz... wybacz mi — szepnął w jej dłoń. — Jeszcze się kiedyś spotkamy, siostro. Tam, w wieczności, wszyscy razem.

Królowa podniosła się, cicho szeleszcząc suknią.

— Zostaw mnie samego, Barbaro. I powiedz Imre, że pochowam moją siostrę tutaj*.

Cylejka wahała się chwilę, lecz widząc jego ból, odeszła do drzwi. Wierny druh Zygmunta czekał w antykamerze, wpatrując się w tę scenę zza szczeliny.

— Imre, przykaż Cvecie, że królewna pod żadnym pozorem nie może opuścić komnat — poleciła. — I wezwij arcybiskupa. Ja muszę tu czuwać.

Kanclerz ze zrozumieniem pokiwał głową, oddalając się. Ona obserwowała, jak Luksemburczyk chowa dłoń Małgorzaty pod pościelą, jak z namaszczeniem układa narzutę, wygładza jej poły, drugą rękę zaciskając na skraju dubletu. Szeptał coś niezrozumiałego, z tej odległości, a ona pojęła, że po raz kolejny nie odczytała ostrzeżenia, jakie przyleciało wraz ze złowrogim ptakiem.


* Małgorzata zmarła w czasie odwiedzin u Zygmunta i została pochowana w Budzie (František Kavka, Cztery żony Karola IV. Małżeństwa królewskie).

* * *

| Królestwo Polskie, okolice Wolborza |

Końskie kopyta odbijały się o utwardzoną ziemię, prowadząc armię przez trakt wiodący na północ Królestwa. Mrok nocy powoli zstępował na niebo, ukazując na ciemnym błękicie sklepienia, jeno pomarańczowe łuny zachodzącego słońca, delikatnie okrytego podłużnymi chmurami. Między drzewami łopotał wiatr, zwiastując chłodny wieczór, dający wytchnienie od skwaru.

Król, kłusując ramię w ramię z marszałkiem, Oleśnickim i Krystynem z Ostrowa, przemierzał męczącą drogę do Czerwińska, gdzie mieli rozbić obóz, i odpocząć przed zaplanowanym, z wielką dokładnością, wkroczeniem do państwa Zakonu Krzyżackiego.

— Myślicie, panie, że zdążyli wznieść tę konstrukcję na Wiśle? — zapytał poddenerwowany pan z Brzezia.

— To most pontonowy, marszałku — uświadomił go Oleśnicki. — Jeśli jeszcze tego nie uczynili, biada nam.

Król nawet nie spojrzał w ich stronę, intensywnie obserwując drogę przed sobą. Jeno niespokojnie ruszył dłonią, by pewniej chwycić cugle konia i mocniej wbił stopy w strzemiona. Wiedział, że konstrukcja zostanie umocowana dopiero w środku nocy, by szpiedzy nie zdążyli donieść o niczym wielkiemu mistrzowi.

— Lepiej módlmy się, by wici rozchodziły się szybko i by Witold zdążył ze swoimi oddziałami. Ulryk nie jest głupcem i wie, że bez pomocy wielkiego księcia rozgromi nas w pył — ostrzegł Olgierdowicz.

Gdy ktoś zerkał nań z boku, mógł odnieść wrażenie, że monarcha postarzał się o kilka wiosen w przeciągu owego roku. Długie włosy, sięgające mu prawie do ramion, przy skroniach poszarzały, a czoło jego wydawało się jeszcze wyższe niż dotychczas. Oczy miał zmęczone, czasami patrzyły jakby zza mgły niepokoju, a plecy, delikatnie przygarbione, bowiem dźwigały wiele kłopotów, nie tylko polityki, ale i dynastii.

* * *

Ścibor ze Ściborzyc w towarzystwie Mikołaja z Gary, żwawym krokiem przemierzał teren polskiego obozowiska, rozglądając się uważnie i układając w myślach słowa, jakie planował wyrzec przed obliczem władcy. Nie omieszkał w duchu snuć obaw, bowiem za zdrajcę go tu uważali, gdyż przeszedł na stronę wrogiego szwagra Jagiełły.

— Odstąpcie, panowie. My z poselstwem od króla Węgier, Zygmunta Luksemburskiego — poprosił uprzejmie, zerkając na czterech halabardników zagradzających im wejście do namiotu.

Barczysty gwardzista zmierzył mężczyzn podejrzliwym spojrzeniem i burknął coś po litewsku do swojego krępego kompana. Tamten powtórzył jego słowa pozostałym rycerzom. Naraz nieśmiało zadarł płachtę i wsadzając do środka głowę, zapytał króla, czy wpuścić owych panów.

Po chwili cofnął się i nic nie mówiąc, stanął na swoim miejscu. Pan z Gary już miał zrobić krok do przodu, gdy nagle pojawił się przed nim Olgierdowicz, mrużąc oczy, by przyzwyczaić źrenice do jasności panującej na zewnątrz.

— Wasza wysokość. — Mikołaj i Ścibor pochylili czoła, kładąc prawe dłonie na sercach. — Przybywamy z poselstwem...

— Wiem doskonale, panowie — przerwał Władysław i wskazawszy im ręką miejsce przy drewnianym stole ustawionym obok kilku drzew, rzekł: — Zasiadajcie, proszę. Tu, pośród zieleni, łatwiej prawić o trudnych układach.

Zerknęli na siebie i posłusznie przycupnęli na szerokiej, długiej ławie w cieniu konarów. Wtem, przy Litwinie pojawił się Opanasz z dzbanem wody i czekał na znak.

— Jak wiecie, piję jeno wodę, lecz wy nie krępujcie się — zachęcił król, pokazując dłonią na naczynie z czerwonym napojem, stojące na środku blatu. Obok spoczywały cztery gliniane garnuszki odwrócone dnem do góry. — Mówcie więc, co król wasz prawić nakazał.

Ścibor sięgnął po dwa kubki, stawiając jeden przed swym towarzyszem a drugi naprzeciw siebie. Łaziebny prędko wlał wody do naczynia króla i odszedł.

— Pokój, jaki wielki książę z węgierskim władcą potwierdził — zaczął Mikołaj i uzupełnił naczynia winem — aktualny jest, lecz widząc przygotowania waszej wysokości, przyjdzie nam się poróżnić z Królestwem Polskim.

— Jak mniemam, Zygmunt wypowiada mi wojnę? — Spokojny ton Władysława uderzył ich o uszy.

— Nic nam o tym nie wiadomo, najjaśniejszy panie. Król nasz prosi jeno, byście rozejm z Zakonem o dziesięć dni przedłużyli, majestacie — rzekł Ścibor.

* * *

| Jeżewo | 5 lipca 1410 |

Rozmowy z wysłannikami Luksemburczyka, skłoniły Jagiełłę do przystania na propozycję króla Węgier — zgodził się rozejm o dziesięć dni przedłużyć. Rychło po wyjeździe posłów ruszył ze swoją armią w kierunku Czerwińska, gdzie odbyła się wielka koncentracja wojska.

Część polskich panów optowała za natychmiastowym ruszeniem dalej, lecz Władysław uspokoił ich zapał. Przeczuwał, iż Ulryk von Jungingen doskonale wie o zbliżającym się rycerstwie Korony i już różnorakie zasadzki począł obmyślać, by jeno nie dopuścić do ataku i ich przewagi.

Dlatego też, pod osłoną nocy, bezszelestnie przeprawiano się przez kładkę na Wiśle pod Czerwińskiem, skąd oczekiwano na wieści od kniazia. Trzy dni to zajęło. Ogromna armia, w krótszym czasie, na drugą stronę przeprawić się nie byłaby w stanie. Pokonanie odcinka ponad kilkuset łokci – po niedawno ułożonych balach drewna, pełniących funkcję mostu – nie było wyzwaniem łatwym.

Cieśle wyznaczeni do projektu mieli jedynie pół nocy na to, by wbić słupy w odmęty błota pod wodą. Musieli bezbłędnie przycumować na nich długie, okrągłe kawały drewna. Te były idealnie wymierzonego na szerokość rzeki. 

Zadania nie ułatwiał fakt, że szpiedzy mistrza mogli kręcić się po okolicach i szybko obnażyć plany króla. Na szczęście Bóg wysłuchał modlitw i Jungingen nadal nie spodziewał się, że potężne hufce Władysława, po trzech dniach przeprawy, właśnie stawiają suche stopy w Państwie Krzyżackim.

Tego lipcowego dnia chorągwie Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa (wspomagane przez sprzymierzonych Mazowszan pod księciem Januszem I i ochotników zwerbowanych z Dolnego Śląska, i Czech oraz Moraw pod Janem Žižką, i trzy tysiące Tatarów ze Złotej Ordy, i kilkuset Mołdawian) odpoczywały w Jeżewie. Nie był to widok codzienny, ba, nawet w czasie większych wojen czy przygotowań do bitew, rozgrywanych do tej pory, raczej nikt nie widział tak potężnych oddziałów.

Ponad trzydzieści tysięcy mężczyzn stawiło się do walki pod sztandarami Polski, Litwy czy Mazowsza. W starciu z nimi, kilkuset¹ rycerzy Zakonu, najmujących do swych oddziałów zbrojnych ochotników z Anglii, Francji, Czech, księstw pomorskich czy Niemiec, nie mieli szans. 

I choć liczebność armii nie zawsze przesądza o wyniku starcia — jedynie taktyka i spryt władcy — to można było zakładać, że wygrana jest po stronie polsko-litewskiej. Szpiedzy obstawiający okolice granic obozu, rychło donieśli królowi, że wielki mistrz nie był w stanie zgromadzić armii liczniejszej niż szesnaście tysięcy jazdy oraz piechoty.


¹ W samym Państwie Zakonu Krzyżackiego, które graniczyło z Królestwem Polskim (Szpitalnicy porozrzucani byli po wielu ziemiach, między innymi na terenie Niemiec czy Austrii) mieszkało około trzystu/czterystu braci. Przed bitwą wielki mistrz rozsyłał propagandowe listy do ościennych krain, zachęcając do stawienia się przy nim przeciwko wojskom polsko-litewskim. Okazuje się więc, że armia krzyżacka składała się w dużej mierze z opłaconych rycerzy, gości (tacy walczyli za wikt, opierunek i ewentualny zysk z podziału łupów), braci zakonnych i ochotników z wymienionych w akapicie Królestw czy Księstw.

* * *

Tymczasem pod zamkiem Świeć, Jungingen i jego oddziały twardo czekali na pojawienie się wojsk króla. Nie mieli pojęcia o planach Jagiełły i jego wielkiej przenikliwości, która – w połączeniu z pychą i zapalczywością Krzyżaków – wkrótce sprawi, iż wygrana będzie po stronie państwa Piastów.

Ogniska na jakich uprzednio gotowano strawę, powoli dogasały. Panował wielki gwar i poruszenie – część rycerzy obawiała się, że Zakon w każdej chwili może pojawić się u granic obozu. Sam monarcha natomiast odpoczywał w swoim namiocie, stojąc nad mapą i kilkoma zwojami rozwiniętych pergaminów. Witold Aleksander nerwowo ściskał scyzoryk w dłoniach, krusząc, przy pomocy jego ostrza, wielki kawał drewna znaleziony w lesie. Nawet na moment nie uraczył kuzyna spojrzeniem. W środku byli jeszcze obecni: marszałek Zbigniew, Oleśnicki, Krystyn z Ostrowa oraz Janusz I, Piotr Szafraniec i – niedawno przybyły – Zawisza z Oleśnicy.

— Skoro świt ruszamy tędy — rzekł Jagiełło, pokazując panom drogę na Malbork. — Pewnikiem Ulrich już usłyszał o podpalonych wioskach i jeńcach, więc formuje szyki, by uderzyć na nas z zaskoczenia. Nie można na to pozwolić.

Kiejstutowicz mruknął pod nosem i, rzucając przedmioty trzymane w dłoniach na ziemię, wstał, mówiąc:

— Ogień powinien strawić każdą wiorstę ich ziem. Miast kryć się przed nimi, ruszajmy pod Świeć.

Waściowie potoczyli nań oczami, w których widać było potakiwanie. Wtem ciszę przerwał pan z Brzezia:

— Panie, ale jakże to na Malbork uderzać? Przecie to warownia nie do zdobycia. Oni się tam zamkną, a my wykrwawimy pod murami!

Szafraniec, ściskający skrzydełka nosa w zamyśleniu, zawtórował przedmówcy:

— Racja, majestacie. Armia nasza do walki w polu jest przygotowana, nie do oblężenia.

— Oni powinni myśleć, że uderzymy na Malbork. A wtedy wywabimy ich z kryjówek i na otwarte pole zagonimy. Spójrzcie. — Olgierdowicz wskazał na odcinek, jaki muszą przebyć oddziały wroga, by dotrzeć do armii polsko-litewskiej zmierzającej na północ. — Są zbyt daleko. Nie dogonią nas nawet, gdy ruszą zaraz. Muszą maszerować tędy, by najprędzej za trzy dni doścignąć nasze oddziały. — Uderzył palcem w skrótowy trakt. — Nie uciekną do twierdz. Zapalczywość i pycha ich tak wielka, że wystąpią przeciw nam, gdy jeno dojrzą sztandary.

Oleśnicki podrapał się po brodzie i pochylił głowę na prawo, by uważniej przypatrzyć się mapie. Marszałek z kolei zerknął szybko na Krystyna i zmrużył oczy.

— Jesteście pewni, panie? Nie uciekną do kryjówek, czekając, aż się poddamy?

— Będą nas gonić, ale nie uda im się nas złapać. — Mrugnął król, a jego źrenice spotkały się z tęczówkami Witolda.

Teraz patrzyli na siebie porozumiewawczo i dokładnie objaśnili pozostałym, jakie plany mają zamiar poczynić, by zagonić Krzyżaków do bitwy na otwartym polu.

* * *

Następnego dnia, tuż przed wymarszem, pojawił się Mikołaj z Gary w towarzystwie Ścibora i Krzysztofa von Gersdorffa. Monarcha nakazał wszystkim opuścić pomieszczenie i zaprosił mężczyzn do środka.

— Z czym przybywacie, panowie? — Rzucił przelotne spojrzenie na ich twarze i sięgnął po pergamin leżący na stole.

— W imieniu wielkiego mistrza oraz władcy Węgier, Zygmunta Luksemburskiego, prosimy o rozważenie waszych działań i optujemy za podpisaniem pokoju z Zakonem, wasza miłość. — Pan ze Ściborzyc rychło streścił cel wizyty.

Litwin podał im spisane warunki, jakie onegdaj przygotował w porozumieniu z polskimi panami i książętami. Nie mógł bowiem odmówić chęci porozumienia, a dalsze farsy z Krzyżakami, polegające na wymianie wzajemnych korzyści po podpisaniu pokoju, jedynie pozwalały władcy opóźnić działania wroga i zmylić go.

* * *

Tymczasem Opanasz kręcił się wokół namiotu, rzucając oczami na wierzchowce przywiązane do drewnianych pali wbitych w ziemię. Jasne zadanie od króla otrzymał, lecz teraz serce tak ze strachu bić poczęło, że zimny pot wyszedł mu na czoło i ręce drżały. Jakby monarcha kazał mu kogoś życia pozbawić.

— Boże, wybacz — bąknął pod nosem i potruchtał w stronę ogierów, trzymając dłoń na rękojeści niewielkiego nożyka, wsuniętego za pas. — Dla dobra Korony to czynię, w imię sprawiedliwości — wytłumaczył się prędko, mrucząc sam do siebie i pogłaskał jednego z koni po białej prędze na pysku.

Znowuż rozejrzał się na boki, bacząc, czy wysłannicy nadal z królem się układają, po czym pewnym cięciem kozika uwolnił konie.

Pobiegł w gęstwinę lasu, ile sił w nogach, mocząc ciżmy w błocie niewielkich kałuż, pokrywających kilka miejsc na ścieżce. Zziajany podniósł krzyk:

— Uciekły! Konie panów posłów, uciekły! — Złapał skraj długiej kamizelki, która lekko powiewała między jego nogami i rzucił się do wyjścia na polanę przy królewskim namiocie.

Naraz wyszedł z niego Mikołaj, Ścibor i komtur krzyżacki, patrząc na sługę Jagiełły zdziwionymi oczami.

— Gdzie? Kiedy? — zapytał zdezorientowany pan z Gary.

Łaziebny począł oddychać głośno i szybko, udawanie wręcz.

— Zerwały się z lejc i parskać zaczęły, a potem naraz kręciły się dookoła siebie. Ledwie uwidziałem urwane sznury tutaj. — Wskazał ręką na miejsce, gdzie tamci przywiązali swe wierzchowce. — A ogary w te pędy do lasu pognały. To ja za nimi, ale stopy na błocie mi się poślizgnęły i jak nie runę w sam środek bagna, a koni ani śladu.

— Wielmożni panowie wybaczą. — Za plecami mężczyzn ozwał się niewzruszony Władysław, wyściubiając głowę z namiotu. — Zaraz rozporządzę ludzi, by przygotowali dla was najlepsze rumaki w ramach rekompensaty.

Opanasz lekko pochylił głowę i wszedł za plecy króla. Tymczasem Litwin zarządził, by posłom oczekującym na nowe konie, oporządzić miejsce do wypoczynku i zebrania sił na drogę powrotną.

Plan władcy i księcia litewskiego, powiódł się doskonale – obydwoje wiedzieli, że próba pokojowych pertraktacji, to jeno pretekst ku temu, ażeby wybadać liczebność wojsk i ich siłę. Dlatego należało opóźnić wyruszenie mężczyzn do aktualnego miejsca pobytu Jungingena.

* * *

| Królestwo Polskie, Wawel |

Jadwiga z wesołą miną biegła przez korytarz, wymykając się spod kurateli piastunki Stanisławy. Starsza to już była niewiasta i choć nadal żwawa i silna, upilnowanie ruchliwej królewny nie było dlań łatwym zadaniem.

— Nie wolno tam wchodzić, królowa się zdenerwuje! — krzyknęła zań i w ostatnim momencie złapała pod pachy, nim ta zdążyła nacisnąć klamkę.

Uniosła Jadwiżkę wysoko nad sobą i naraz uśmiechnęła się, widząc jej rozbawioną twarz.

— Mi wolno, puść! — zapiszczała dwulatka, poruszając nogami.

— Co tu się dzieje? — Sofia wystawiła głowę zza podwoi prowadzących do komnat Cylejki. — Natychmiast postaw księżniczkę! — obruszyła się na niańkę, cmokając pod nosem.

Złapała Jagiellonkę za rękę i szczypiąc ją pieszczotliwie w rumiane policzki, poprowadziła do alkierza Piastówny.

Anna przesuwała drewniane figury szachów po brązowo-kremowej kracie, grając sama ze sobą. Lewą rękę podpierała o bok krzesła, a dłoń zwinięta w pięść, delikatnie podtrzymała skroń. Wtem, uniosła oczy i zerkając na córkę, niemal natychmiast poderwała ciało z fotela i ruszyła ku niej z wyciągniętymi rękami.

— Przykrzy ci się, dziecko? — zapytała, przytulając Jadwigę. — Co tobie? — Zmartwiona zajrzała w jej smutne tęczówki.

— Pan ojciec — wydukała nieśmiało, ugniatając w palcach kawałek swojej sukienki — gdzie jest?

Królowa ukucnęła obok i pogładziła ją po krótkich włosach sięgających lekko za ramiona.

— Daleko stąd. Pilnuje nas, by nie stała się krzywda — zaczęła tłumaczyć. — Chcesz się pobawić w ogrodzie?

Jadwiżka wygięła usta w podkówkę i trąc palcem prawe oko, zapytała znowuż, prawie przez łzy:

— Ale gdzie jest?

Zrezygnowana matka postanowiła nie okłamywać jej dłużej.

— Rozmawia z Krzyżakami, dziecko drogie. Daleko, hen tam na północy. — Wskazała ręką okno. — Jak ich przepędzi, to wróci do nas. — Szybko poderwała dziewczynkę w ramiona i przytuliła mocno do serca.

— Oni są źli? — Królewna wyprostowała się w ramionach matki i sięgnęła po kosmyk jej włosów, owijając go wokół swojego kciuka i zerkając nań badawczo.

Sofia lekko uśmiechnęła się pod nosem i kątem oka zerknęła na Annę, która również niepewnie uniosła do góry kąciki ust.

— Tak, moja dziecino. Pobaw się chwilkę Zofią. Zobacz jak jej smutno. — Usadziła Jagiellonkę na krześle i podała szmacianą lalkę. — Pozwól za mną — zwróciła się do Sofii.

Poprowadziła towarzyszkę w kąt pokoju skąd miała baczenie na córkę.

— Kto jej o wojnie naopowiadał? — zapytała podejrzliwie.

— Nie wiem, pani. Może służba coś szeptała między sobą i królewna to usłyszała — wyjaśniła ze zmartwioną miną. — Pozwólcie, że zabiorę ją do ogrodów.

Anna przez moment się wahała, lecz ostatecznie wyraziła zgodę, bowiem było jej to na rękę. Do tej pory nie dostała żadnych wieści od króla. Ogromnie strapiona była z tego powodu, rozmyślając, co dzieje się na północy. Postanowiła, że gdy sama ostanie w alkierzu, napisze do męża list.

Zapach pergaminu działał nań kojąco, a trzymanie w dłoni pióra uspokajało. Położyła lewą rękę na stole, by się podeprzeć, a prawą wyciągnęła w kierunku inkaustu, pewnym ruchem wkładając końcówkę pisadła w otchłań ciemnego tuszu.

Jeno dla oczu Miłościwego Króla Polski i Najwyższego Księcia Litwy, a Męża mojego, Władysława." — Zaczęła kreślić starannie litery, lekko przygryzając dolną wargę. — „Wiem, iż posyłanie listów w czasach wojny jest niebezpieczne, lecz kilka słów wieści od Ciebie, mój Królu, uradowałoby me serce." — Zadarła lekko głowę do góry i zmrużyła powieki, myśląc nad dalszymi wersami. — „Modlę się za Twoje zdrowie i zwycięstwo każdego dnia, i o rychły powrót do Krakowa, gdzie czekam cierpliwie, nie licząc już nawet dni. Jadwiga bezustannie pyta o Was, lecz jeszcze za mało rozumie, by cokolwiek jej objaśnić." — Ponownie zamoczyła pióro w atramencie i bardzo delikatnie przytknęła je do papieru, by dalej pisać. — „Niech Bóg Wszechmogący i Najświętsza Panienka mają Cię, mój Panie, w opiece."

Delikatnie odłożyła pisadło i unosząc w górę pergamin, uśmiechnęła się w duchu. Teraz pozostało jej tylko czekać na odpowiedź lub wieść jakąkolwiek, która uspokoiłaby jej serce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro