4. Więzi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Wierzę ci.

Jakże wiele treści można było zawszeć w dwóch zaledwie słowach! Trudno było mi wyrazić wszystko to, co w tej chwili czułam; powiedzieć to, co powinno zostać powiedziane. Wydawało mi się wręcz, że w całym wszechświecie nie ma wystarczającej liczby słów, których mogłabym użyć do przekazania tego, co pragnęłam, czego chciałam, kiedy nagle instynkt podpowiedział mi najprostsze rozwiązania – po prostu "wierzę ci".

Było to tak oczywiste, że niemal śmieszne, ja jednak byłam w pełni poważna, kiedy oczekiwałam reakcji Izadory. Oczy jej rozbłysły, wypełniając się radością i nadzieją, te emocje zaś niemal natychmiast mi się udzieliły. Poczułam, jak wypełnia mnie energia i siła, jak popychają mnie do działania i zrobienia czegokolwiek, co zapewni nam bezpieczeństwo. Podjęcie trudnej decyzji pomogło mi zdecydować się na dalsze kroki; w końcu miałam zrobić to, co od zawsze było mi pisane. Być może już dawno miałam świadomość, że ten moment nadejdzie i będę musiała przestać się ukrywać, by móc przejść do ataku.

Podniosłam się i rozejrzałam po salonie, wodząc po twarzach wszystkich zebranych – najbliższych i Denali, którzy być może wkrótce mieli stać się dla mnie równie ważni. Przyglądali mi się w milczeniu, czekając aż się odezwę. Co ciekawe, tym razem nawet Rosalie i Tanya nie mogły udawać, że jestem im obojętna. Moja siostra z kolei (ach! jakże to dziwne i cudowne za razem) posłała mi zachęcający uśmiech, jakby doskonale wiedziała, co zamierzam zrobić. Cóż, bacząc na jej umiejętności, nie powinnam się dziwić, że tak właśnie było.

– Słuchajcie – przełamałam się w końcu. – Być może pomyślicie, że właśnie całkiem postradałam zmysłu, ale ja w pełni ufam Izadorze, obojętnie jak niezwykle brzmi jej historia. To jest moja siostra – powiedziałam z naciskiem na ostatnie słowo. Dhampirzyca z odrobinę dziecięcym uśmiechem, zupełnie niepasującym do tej niezwykłej istoty, która dopiero co wygłaszała przepowiednię, rzuciła mi się na szyję. – Nie wiem skąd, ale to wiem – szepnęłam, odwzajemniając uścisk.

– Jeśli tak podpowiada ci instynkt, posłuchaj go, kochanie – zachęciła mnie Esme, wyraźnie zachwycona obrotem sytuacji. Nie miałam wątpliwości, że Izadora już dołączyła do jej przybranych dzieci, nawet jeśli żadna z nich nie była jeszcze w pełni świadoma własnych uczuć.

Spojrzałam na mamę z wdzięcznością, po czym zgrabnie wyplątałam się z objęć bliźniaczki. Ponownie spojrzałam na rodzinę, wiedząc, że muszę zdecydować się na jeszcze jedną rzecz.

– Nie mam pojęcia czy to instynkt, czy może coś innego, ale wiem, że nie mogę dłużej was narażać – powiedziałam poważnie. Edward otworzył usta, by natychmiast zaprotestować, szybko więc uciszyłam go, rzucając mu spojrzenie o treści 'Nie przerywaj mi!'. Zadziałało, a ja mogłam ciągnąć dalej: – Opiekowaliście się mną, przeprowadziliście mnie przez przemianę i teraz wciąż chronicie na każdym kroku. Ale ja nie mogę cały czas uciekać! Muszę w końcu pogodzić się z tym, że to się nigdy nie skończy, jeśli nie zacznę walczyć. Już kilka osób zginęło z mojej winy i po prostu nie mam prawa wymagać, że...

Carlisle poruszał się z prędkością o którą nigdy bym go nie podejrzewała, prawdopodobnie dlatego, że w przeciwieństwie do swoich przybranych dzieci, naprawdę rzadko wykorzystywał swoje wampirze umiejętności. Tak czy inaczej, mocno mnie zaskoczył, kiedy w ułamku sekundy znalazł się przy przede mną i z siłą zacisnął dłonie na moich ramionach. Potrząsnął mną nieco gwałtownie; momentalnie przerwałam swoją wypowiedź, wpatrując się w niego okrągłymi ze zdumienia oczami. Nigdy nie widziałam, by stracił nad sobą panowanie.

– Naprawdę sądzisz, że decydując się tobą zaopiekować, nie byliśmy świadomi ryzyka, które podejmujemy? – zapytał wprost. – Czy może uważasz, że robimy to ze względu na to, że kiedyś znałem twoją matkę? No odpowiedz mi, Bello – ponaglił mnie, zniecierpliwiony.

Nie wiedziałam, jak zareagować. Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa, skołowana nie tyle całą sytuacją, ale przede wszystkim pytaniami, które właśnie usłyszałam. W głowie miałam kompletną pustkę i choć chciałam jakkolwiek się odezwać, okazało się, że nie jestem do tego zdolna. Nigdy nie spodziewałabym się, że usłyszę podobne zarzuty i to z ust doktora, nic więc dziwnego, że moją jedyną odpowiedzią było milczenie.

Ojciec wciąż ściskał mnie za ramiona, a widząc wahanie i szok w moich oczach, jedynie potrząsnął głową i odezwał się ponownie:

– Może żałujesz, że dołączyłaś do naszej rodziny? – ciągnął. – Chcesz tas teraz opuścić? – dopytywał się, próbując jakoś zinterpretować moje wcześniejsze słowa. Może i faktycznie moja wypowiedź sugerowała, że byłabym do tego zdolna, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Ja... – Sklecenie składnego, logicznego zdania, okazało się nagle przerażająco trudne. A przecież bardzo dobrze znałam odpowiedź na postawione pytania. – Oczywiście, że... Ja przecież...

– Isabel. – Carlisle znów mną potrząsnął. – No odpowiedz mi. – Nie unosił głosu i to było zdecydowanie gorsze, niż gdyby zaczął na mnie krzyczeć.

– Nie... – wykrztusiłam w końcu.

Przecież nie chciałam, by moje słowa zabrzmiały w ten sposób! Pragnęłam jedynie, by moi najbliżsi byli bezpieczni; chciałam ich chronić przed sobą i skutkami przepowiedni, która – jak się właśnie okazało – dotyczyła tylko i wyłącznie mnie i Izadory. Miałam te wyjaśnienia gdzieś w głowie, ale kompletnie nie potrafiłam ich sformułować i wypowiedzieć na głos.

– Co "nie"? – zapytał, nie zwalniając uścisku.

Wystraszona i wciąż skołowana, nawet nie zauważyłam, kiedy podeszła do nas Esme. Reszta siedziała w milczeniu, równie oszołomiona gwałtowną reakcją doktora, co ja. Jak na ironię, chyba byłam pierwszą osobą, której udało się wyprowadzić go z równowagi, ale bynajmniej nie był to powód do dumy.

– Carlisle... – Żona doktora podeszła bliżej.

Nawet na nią nie spojrzał, cały czas uważnie lustrując moją twarz.

– Chcę po prostu, by odpowiedziała – powtórzył. – Zgodnie z prawdą, z tym, co w rzeczywistości czuje.

Przełknęłam z trudem. Ramiona już zaczynały mnie boleć, choć nie była to wina jego uścisku – trzymał mnie lekko, nie chcąc w żaden sposób mnie skrzywdzić, ja jednak byłam tak bardzo spięta, że moje mięśnie zaczynały powoli protestować. Miałam ochotę wyrwać się i po prostu uciec, choć to też nie wchodziło w grę; wiedziałam już, że odwlekanie trudnych sytuacji w czasie jest najgorszym, co mogłam zrobić.

– Nie uważam tak – powiedziałam głośniej, w końcu zbierając w sobie dość odwagi, by się odezwać. – Nic nigdy nie zmusi mnie, bym zaczęła żałować, że was mam. To nie miało tak... – Zaczęłam się plątać, niezgrabnie szukając odpowiednich słów. – Boję się. Boję się, że znów ktoś przeze mnie ucierpi i że tym razem będzie to któreś z was.

Teraz już szlochałam. Wstrząsnął mną spazm płaczu i już w żaden sposób nie byłam w stanie powstrzymać łez, które spłynęły mi po policzkach. W jednej chwili poczułam się tak bardzo głupia i bezradna...

Carlisle ujął mój podbródek, delikatnie unosząc moją głowę. Spojrzałam na niego przez łzy, ledwo łapiąc powietrze. Jego wzrok był łagodny, bez jakiegokolwiek śladu złości.

– Chciałem jedynie, byś powiedziała sobie, co naprawdę czujesz. – Starł mi łzy z policzków, choć okazało się to zbędne – ich miejsce zaraz zajęły nowe. – Jesteś naszą rodziną, kochaniutka, nie możesz więc oczekiwać, że będziemy biernie obserwować, jak ktoś próbuje cię skrzywdzić. Mówisz, że się o nas martwisz, ale to działa w dwie strony.

Przytulił mnie, a ja rozszlochałam się już na całego. Tulił mnie do siebie, pozwalając mi się wypłakać, a ja walczyłam o oddech i głos. Próbowałam przepraszać, ale wyszedł mi z tego jakiś niezrozumiały bełkot i ostatecznie się poddałam. Tata uciszył mnie, szepcąc coś uspokajającym tonem.

Kiedy w końcu zapanowałam nad łzami, czułam się lepiej. Strach, który kumulował się we mnie od dawna znikł, a jego miejsce zajęło poczucie bezpieczeństwa i bycia kochaną. W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek byłam świadoma tej niezwykłej relacji między mną a Cullenami. To było coś zdecydowanie więcej, niż więzy krwi, które zwykle łączyły biologiczne rodziny. My byliśmy czymś więcej.

Miłość i zaufanie – dwie najbardziej wpływowe emocje, wzmacniające to, co łączyło mnie i garstkę niespokrewnionych ze sobą osób i które teraz miały stać się moją wewnętrzną siłą.

I wiedziałam już, że muszę walczyć, bo stawka była wysoka. Wyższa, niż zdawało mi się kiedykolwiek wcześniej.


– Sztuka.

Izadora nawinęła złocisty loczek na palec i lekko przekrzywiła głowę, uważnie mi się przyglądając. Jej wygląd wrócił do normy, po tym, jak w pewnym momencie rozmowy w salonie, zademonstrowała swoje umiejętności, ukazując swoje prawdziwe oblicze. Emmett był zachwycony, ale ja nalegałam, by pozostała w tej złotowłosej formie – chyba prędzej bym oszalała, niż przywykła do natykania się na własnego sobowtóra w różnych zakamarkach domu.

– Poważnie? – zapytałam, sadowiąc się wygodniej na łóżku w jej pokoju.

Tak, w jej pokoju. Siedziałyśmy obie w niewielkiej sypialni, którą przydzielono mojej siostrze. Tanya bynajmniej nie była zachwycona takim stanem rzeczy, ale nie potrafiła odmówić mojej rodzinie, zwłaszcza Carlisle'owi, którego znała już tyle lat. No i podejrzewałam, że Edward też miał w tym jakiś udział. Tak czy inaczej, bliscy mi ufali, ja zaś miałam całkowite zaufanie di Izadory, która w zaledwie tydzień stała się częścią nas.

– No, tak. – Uśmiechnęła się promiennie. Była piękna, kiedy sobie na to pozwalała, a z tego, co zdążyłam zaobserwować w czasie naszej krótkiej, ale jakże efektownej znajomości, śmiała się bardzo często. – Zawsze kochałam sztukę. Śpiew, taniec... Ale nade wszystko malarstwo – wyjaśniła. – Jak już mówiłam, Sophia była niewielkim miasteczkiem, ale miałam stamtąd świetny dojazd do większych miejscowości. Zaczynałam właśnie pobliską Akademię Sztuk Pięknych, kiedy wszystko się posypało.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową. Tydzień to mało czasu, by poznać drugą osobę, ale ja miałam wrażenie, że Dorę (jak pozwalała się nazywać) rozumiem lepiej, niż Melindę; że jest mi zdecydowanie bliższa, choć to z moją nieżyjącą już przyjaciółką łączyły mnie całe lata znajomości.

– A ty?

Nie przywykłam do tego, że Izadora o cokolwiek pyta. Normą już stało się dla mnie to, że na każdą rewelację odpowiadała coś w stylu: "Przecież wiem!". Tym razem też pewnie miała już pojęcie, co odpowiem, a jednak rozmawiała ze mną, wyglądając na autentycznie zaciekawioną. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo brakuje mi normalności; zwyczajnej rozmowy, która nie tyczyła się niczego, co wiązało się nieśmiertelnych – po prostu mnie i moich zainteresowań, marzeń i niespełnionych planów na przyszłość.

– Wiesz, tak po prawdzie, nigdy nie zastanawiałam się nad tym, kim będę. Liczyłam na stypendium sportowe, a potem może... – Wzruszyłam ramionami. – Potem dopiero zaczęłabym się zastanawiać nad jakimś konkretnym kierunkiem. Mało ambitne plany dziewczyny z gorącego miasta – stwierdziłam w końcu. – A ty wyglądasz na artystkę – dodałam zgodnie z prawdą.

– Przecież nic nie jest przesądzone – zaoponowała. – Przed nami wieczność, a ty znajdziesz swoją drogę. Po prostu będziesz wiedziała, że to właśnie to, niezależnie od wszystkiego – zapewniła z przekonaniem. – Jak ja ze sztuką. Bo... – Zawahała się. – Hm, nie chciałam mówić tego przy Carlisle'u, ale mam jakieś tam predyspozycje do medycyny – wyznała. Uniosłam pytająco brwi. – To mój dar... Kolejny. Potrafię przyśpieszyć procesy gojenia, przynajmniej wydaje mi się, że jedynie na tym to się opiera, bo jakoś nie miałam okazji sprawdzić swoich możliwości. Wiem, że mogę zatamować krwawienie, czasem wręcz zamknąć otwartą ranę, może nawet łączyć uszkodzone tkanki albo coś w tym rodzaju... Ale nie mam w tym wprawy – wyjaśniła, choć coś podpowiadało mi, że za tym wszystkim kryje się coś więcej.

– Próbowałaś już? – zapytałam z entuzjazmem, postanawiając nie dopytywać się, dlaczego nie jest pewna w tej umiejętności. Miałam wrażenie, że tata byłby zachwycony, mogąc nią jakoś pokierować.

– Na kilku rozcięciach i wybitych palcach. – Machnęła ręką, zniecierpliwiona. – Na razie nie mów nikomu – poprosiła, mrużąc oczy i wyglądając, jakby próbowała czytać mi w myślach, by poznać moje zamiary. – Dobra, powiem wprost: nie chcę i nigdy nie będę lekarzem. Brzydzę się krwi! Tak, wampirka brzydząca się krwią! Chore, ale prawdziwe, bo kiedy pomyślę sobie, że mam ją na rękach... Kleista, krzepnąca, gęsta... – Wzdrygnęła się z obrzydzeniem.

– Nikomu nie powiem – obiecałam pośpiesznie, nie chcąc, by dostała mi tu zaraz jakiegoś ataku paniki czy czegoś w tym guście. – Sama to zrobisz, kiedy będziesz chciała. Wydaje mi się, że Emmett będzie miał świetny ubaw z tego, że nie możesz znieść własnego pożywienia – stwierdziłam, nie mogąc powstrzymać rozbawienia.

– Sam smak lubię – sprostowała. – Poza tym, ja wiem, że nikomu nie powiesz, siostrzyczko – dodała i pokazała mi język. – Bo ja też mogę kilka rzeczy wygadać – zagroziła, choć oczywiste było, że żartuje.

Naturalnie jeśli chodziło o samą możliwość wygadania czegokolwiek, bo obawiałam się, że dzięki swojej nad wyraz rozwiniętej intuicji, doskonale wiedziała o rzeczach, które wolałam pozostawić w przeszłości. Kto jak kto, ale z Dorą nie można był zadziewać – jej potęga leżała w czymś więcej, niż tylko siła fizyczna.

– Siedem minut w niebie* na pewnej imprezie – wymruczała, potwierdzając moje obawy. Skrzywiłam się i rzuciłam jej spojrzenie o treści 'Jeszcze jedno słowo, a...'. Zaśmiała się, unosząc przy tym dłonie w poddańczym geście. – Lubię gadać, ale znam granice – zapewniła szczerze. Uspokoiłam się, choć mimo wszystko czułam się nieco skrępowana tym, że ona zna mnie lepiej, niż bym mogła sobie życzyć.

Zmieniłyśmy temat i trochę jeszcze rozmawiałyśmy o drobiazgach, mało istotnych sprawach. Przy Izadorze czułam się coraz swobodniej, lepiej niż przy Melindzie czy Jamesie kiedykolwiek, choć to wciąż wydawało mi się niemożliwe. Ale byłam świadoma tej różnicy, nawet jeszcze nie do końca chciałam dopuścić do siebie jej istnienie. Wiedziałam nawet skąd się brała – odpowiedź była nader banalna.

Byłyśmy takie same. Dwie, rozdzielone przed laty siostry. Obie byłyśmy pół-wampirzycami, obdarzonymi mocą, której nie rozumiałyśmy ani my, ani nikt inny. Chyba od samego początku potrzebowałam kogoś, kto mnie zrozumie, kto boryka się z podobnymi problemami – strachem, niewiedzą, niepewnością tego, co może przynieść jutro.

Teraz miałam Izadorę, wszystko zaś nagle wydało mi się łatwiejsze i bardziej znośne.

– Dziękuję – szepnęłam nagle, przerywając ciszę, która zapadła chwilę wcześniej.

Uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona.

– Za co?

Nie przywykła do tego, że nie zna odpowiedzi.

– Że mnie odnalazłaś – powiedziałam wprost. – Znam cię krótko, ale naprawdę cieszę się, że jesteś. Nie wiem, czy poradziłabym sobie z tym wszystkim sama – wyznałam.

– Nie ma sprawy. – Wzięła mnie za rękę i ścisnęła ją lekko. – Jesteśmy siostrami, nie? A tak właściwie, Romeo cię szuka.

Nim zorientowałam się o co jej chodzi, przerwało nam pukanie do drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro