19. Oczy w mroku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Edward wyszedł spomiędzy drzew; ulżyło mi na jego widok, Dora jednak rozszlochała się jeszcze bardziej. Ja również miałam cień nadziei na to, że Oliver jednak się opamiętał i wrócił, jednocześnie jednak miałam pojęcie, że to zupełnie nie ten kierunek i prawdopodobnie nie mamy na co liczyć.

– Tak mi przykro – westchnął mój ukochany, zwracając się do nas obu. – Ale tak będzie lepiej dla niego. Teraz musimy jedynie dopilnować, by Rosalie i Tanya nie zrobiły czegoś głupiego – powiedział, podchodzą bliżej i pomagając mi postawić Dorę na nogi.

– Co z nimi? – zapytałam, chcąc zorientować się w sytuacji zanim wrócimy do domu. – Rosalie wszytko zniszczyła. Przecież mieliśmy się wyprowadzić i rozegrać to tak, by Oliver pozostał nieświadomy – przypomniałam, wściekła na przybraną siostrę jak nigdy wcześniej; Tanya również na powrót zajęła miejsce na liście osób, których nie potrafiłam znieść.

– Jakoś się uspokoiła, choć Emmett przypłacił to wygonieniem z sypialni. – Uśmiechnął się smutno. – Carlisle próbuje z nimi rozmawiać. Musimy pilnować, by nie zdecydowały się zrobić czegoś, czego wszyscy będziemy żałować – powtórzył raz jeszcze. – Raczej nie będą zadowolone, kiedy się dowiedzą, że o wszystkim mu powiedziałyście – dodał cicho.

– Musiałyśmy. – Dora odezwała się po raz pierwszy od chwili przybycia Edwarda. – Dość tajemnic. Musiał wiedzieć, by móc się chronić – powiedziała z naciskiem. – Przynajmniej będzie wiedział, dlaczego może zginąć...

– Dora, przestań – skrzywiłam się. – Nikt nie zginie. Jakoś nad nimi zapanujemy – oznajmiłam z przekonaniem większym niż faktycznie czułam. – Chodźmy do domu, trzeba pogadać z pozostałymi i ocenić sytuację – zadecydowałam.

Nie zaprotestowała, choć wiedziałam, że Izadora po raz kolejny wie coś, czego ja mogłam jedynie próbować się domyślać.


Cholera jasna, cholera jasna, cholera jasna...

Czy przypadkiem nie zaczynał nadużywać tych słów. Jeśli tak, nie obchodziło go to – był w takim stanie, że spokojnie mógł sobie powyzywać na czymś świat stoi, we własnych myślach na dodatek.

Oliver oparł się o drzewo, nie mając motywacji do tego, by iść dalej. Jednocześnie pragnął znaleźć się z dała od tego lasu i czuł się winny tym, że w taki sposób potraktował Isabel i Izadorę; pragnienie ucieczki oczywiście zwyciężyło, co jednak nie znaczyło, że był z siebie dumny.

Ale, do cholery, jego przyjaciółka była wampirem. Hyrydą, co prawda, ale nie zmieniało to faktu, że krew chłeptała równie chętnie, co on dobrą kawę. Poza tym miała siostrę-bliźniaczkę, potrafiącą zmieniać wygląd i była uważana za potencjalnego wroga rodziny królewskiej wampirów. Chyba niczego dziwnego nie było w tym, że Oliverowi puściły nerwy.

Wampiry! Cała rodzina wampirów, która podobno była niegroźna, bo żywiła się zwierzęcą krwią. Może i by w to uwierzył, gdyby wciąż nie miał przed oczami polującej niczym rozjuszona lwica blond piękności, próbującej rzucić mu się do gardła. Po czymś takim ciężko było uwierzyć w „dobre wampiry".

Oliver wbił wzrok w ziemię.

Dora była jedną z nich.

Więcej – była siostrą Isabel, była nieśmiertelna i niezwykle utalentowana, nie tylko manualnie. To było zdecydowanie ponad jego zdolność pojmowania, zbyt nienaturalne i przerażające, by tak po prostu to zaakceptował. Okłamała go – obie go okłamały – ale to wbrew wszystkiemu to kłamstwo Isabeau bolało go bardziej. A nawet jeśli nie kłamstwo, to sekret, który tak pieczołowicie przed nim ukrywały.

Teraz wiedział. Przecież przez cały czas tego chciał, kiedy jednak w końcu poznał prawdę, momentalnie zapragnął cofnąć czas i zmienić bieg wydarzeń tak, żeby nigdy się nie dowiedzieć. A może najlepiej nigdy nie stanąć na drodze Belli, tym samym odnawiając ich znajomość. Od teraz pochodzili z dwóch różnych światów, byli sobie obcy, i dla obojga miało być najlepiej, jeżeli przestaną się spotykać.

Przecież ona od samego początku to powtarzała, kretynie, skarcił w myślach sam siebie. Zresztą, dobrze wiesz, że to nie Isabel cię przeraża, dodał głos jego podświadomości. Uciszył go pospiesznie, choć w głębi duszy przecież wiedział, że taka jest prawda. Najbardziej bał się tego, co pojawiło się między nim a Izadorą, tego, że jej prawdziwa natura i sekret wszystko zniszczą. A właściwie już zniszczyły, bo chyba do końca życia miał nie zapomnieć jej wzroku, kiedy dał jej do zrozumienia, że się ich brzydzi. Teraz tego żałował, bo kiedy trochę ochłonął, jego wcześniejsze słowa wydały mu się zbyt nieprzemyślane i bolesne, a na dodatek nieprawdziwe; siostry nie były bestiami, nie mogły być – po prostu to wiedział, choć nie miał pojęcia, skąd bierze się ta pewność.

Westchnął. Idiota, jak zwykle najpierw mówił a potem myślał. Poddał się strachowi i być może popełnił wielką głupotę, ale jak inaczej miał się zachować, nagle dowiadując się, że na świecie istnieją wampiry? Po prostu poddał się emocjom, a teraz nic nie dało się już zmienić – i to nie tylko dlatego, że był zbyt wielkim tchórzem, by nawet pójść po własny samochód, a przede wszystkim po to, by niepotrzebnie wszystkiego nie komplikować.

Znał prawdę; wyświadczy im jedyną możliwą przysługę i trzymając język za zębami, po prostu zniknie tak szybko, jak to będzie możliwe. Studiować zresztą można wszędzie, a miał pieniędzy wystarczająco, żeby zacząć spokojnie żyć na nowo w jakimś innym miejscu...

Tak, to było najlepsze wyjście.

Szedł w milczeniu, odpychając od siebie wszelakie myśli i skupiając się przede wszystkim na podjętej decyzji. Powinien chyba poczuć się lepiej, mając konkretny plan działania, ale wcale tak nie było; wręcz przeciwnie – perspektywa ucieczki bez słowa i zostawienia tego wszystkiego tak, jak jest, jedynie go przygnębiała, ale co innego mógł zrobić? Musiał się od tego odciąć i to jak najszybciej, inaczej bowiem mógł co najwyżej zwariować. Nie rozumiał, jak można żyć ze świadomością tego, jaki naprawdę jest świat; jego to przerastało, nie był Isabel, która przyjęła to z niejakim spokojem i tak po prostu zaakceptowała, łącznie z rolą, jaką sama miała w tym szalonym scenariuszu odegrać.

Niepokój poczuł nagle, ale nie od razu uświadomił sobie jego źródło. Początkowo pomyślał, że to targające nim wątpliwości i dręczące myśli zaczynają sprawiać, że odzywają się w nim początki paranoi, zaraz jednak uświadomił sobie, że to nie to. Coś było w tym lesie razem z nim i go obserwowało – coś, czego nie potrafił zidentyfikować, ale o czym wiedział, że z pewnością jest niebezpieczne. W jednej chwili instynkt – jakiś szósty zmysł, który ludzie najczęściej ignorowali, a który potrafił być bardzo przydatny w takich chociażby momentach – nakazał mu rzucić się do ucieczki, a on po prostu go posłuchał.

Biegł na oślep, ślizgając się na leśnym podszyciu i raz po raz potykając o własne nogi. To coś było za nim, choć kiedy się oglądał, nie widział niczego; był po prostu świadom zagrożenia, choć nie potrafił w żaden sposób go zidentyfikować. Wiedział jedynie, że musi biec i jak najszybciej znaleźć wyjście z tego lasu, bo inaczej bardzo źle się to wszystko skończy – dla niego oczywiście. Najgorsze, że już zupełnie nie wiedział gdzie jest, gdzie powinien się udać. Czuł jedynie, że musi biec i to jak najszybciej, nawet jeśli to nic nie da.

Coś śmignęło pomiędzy drzewami, tuż obok niego. Zatrzymał się gwałtownie i zmienił kierunek, nie chcąc nawet upewnić się, co takiego mu zagraża. Gdzieś w ciemności mignęło mu coś czerwonego – oczy w mroku, bystre i zdradzające głód – co jedynie skłoniło go do dalszej ucieczki. Na litość Boska, czy wszyscy się w ostatnim czasie na niego uwzięli?!

Zwalone drzewo dosłownie wyrosło przed nim, zmuszając go, żeby gwałtownie zahamował. Z impetem wpadł na przeszkodę i poleciał do tyłu, boleśnie upadając na ziemię; kolorowe plamki zatańczyły mu przed oczami, chwilowo całkowicie go dezorientując, zaraz jednak wziął się w garść i zdecydowanie niezgrabnie zerwał się na równe nogi.

Dookoła panowała cisza – zbyt nienaturalna, zbyt absolutna, by można było uznać, że niebezpieczeństwo minęło. Las wydawał się zamrzeć w oczekiwaniu – nie było słychać nic, nawet szumu poruszanych wiatrem nagich gałęzi drzew czy dźwięku wydawanego przez zwierzęta. Cisza dosłownie raniła uczy, a jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do Olivera był jego własny nierówny oddech oraz walące z zawrotna prędkością serce.

Odwrócił się, chcąc znaleźć jakąkolwiek drogę ucieczki i...

– Dzień dobry – usłyszał spokojny, melodyjny sopran, a potem uroczy śmiech młodej dziewczyny, bo podskoczył jak oparzony i wrzasnął. – Czyżbym cię wystraszyła? – zapytała niespeszona.

Stała przed nim, choć nie miał pojęcia, kiedy podeszła tak blisko. Nie imponowała może wzrostem – był od niej o głowę wyższy – ale jej uroda powalała na kolana. Skórę miała bladą jak otaczający ich śnieg, figurę modelki, twarz mogącą być inspiracja dla rzeźbiarzy, jeśli chodziło o wygląd anioła. Czarne włosy opadały jej gęstymi falami na ramiona i plecy – sięgały niemal do pasa i mocno kontrastowały z jasną skórą dziewczyny.

Uśmiechnęła się. Był to najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział, nawet jeśli dostrzegał w nim niejaką kpinę i odrobinę drapieżności – była niczym kotka, która po długiej, męczącej zabawie w końcu upolowała mysz.

– Ja... Ja... – zaczął i zaraz urwał, nie potrafiąc sklecić składnego zdania. Weź się w garść, Colins!, fuknął na siebie w myślach. – Nie zauważyłem cię – powiedział w końcu, postanawiając zachowywać się najzupełniej normalnie.

– O, ach tak? – Spojrzała mu w oczy i pierwszy raz ujrzał jej tęczówki. Olbrzymie, okalane długimi rzęsami oczy, miały barwę... fioletu? Nigdy wcześniej nie widział tak nienaturalnych i jednocześnie niezwykłych tęczówek. – Wybacz – zreflektowała się, choć nie do końca zabrzmiało to szczerze – raczej jakby była znudzona i szybko chciała załatwić formalności. – Tak mi się wydawało, że ktoś tutaj jest. To nowy zwyczaj, tak w biegu rzucać się na drzewa? – zagadnęła, po czym parsknęła tym swoim uroczym śmiechem.

– Tak. Nie. Coś w tym rodzaju – odparł, nie potrafiąc skupić się na zebraniu myśli. Jej wzrok go rozpraszał, pośpiesznie więc odwrócił głowę, dla odmiany spoglądając na zwalone drzewo. Momentalnie tego pożałował, bo dopiero teraz zorientował się, że pień wcale nie wygląda tak, jakby powaliła go burza czy wiek – drzewo po prostu zostało wyrwane z korzeniami i odrzucone. To odkrycie przyprawiło go o dreszcze. – Chyba się trochę zgubiłem, tak więc... – wymamrotał i chciał pośpiesznie wyminąć dziewczynę, ale ta zastąpiła mu drogę.

– Zaczekaj chwilę – wymruczała niskim głosem. Znów ten drapieżny uśmiech, w którym obnażyła zdrowe, białe zęby. – Gdzie się tak śpieszysz, Oliverze? – zapytała, a on cały zesztywniał.

– Skąd...?

Dziewczyna zachichotała.

– Wiem całkiem sporo – powiedziała spokojnie, jakby właśnie dyskutowali na temat pogody czy czegoś równie neutralnego. – Zaczynając od ciekawej biografii, bogatej rodziny, a na dość specyficznym doborze znajomych kończąc – dodała, uśmiechając się w coraz bardziej niepokojący sposób.

Wiedziała. To było widać w jej niezwykłych oczach, w jej uśmiechu, w jej postawie. Było w niej coś drapieżnego, naturalne poczucie zagrożenia, którym dosłownie emitowała, kiedy zaś kolejny raz na niego spojrzała, zauważył, że jej twarz się zmienia. Już nie miał przed sobą jedynie niezwykle urodziwej dziewczyny, ale kobietę piękną – nadnaturalnie piękną i groźną na dodatek. Jej uroda, ona cała, miała w sobie coś niebezpiecznego, a teraz widział to wyraźniej niż wcześniej, zupełnie jakby dziewczyna zrzuciła maskę i przestała grać, prezentując mu się w całej okazałości.

I nagle zrozumiał. Kiedy raz jeszcze spojrzał jej w oczy, w końcu pojął, że ma przed sobą łowcę – prawdziwą wampirzycę. Jak mógł być taki głupi? Obserwując, jak pośpiesznie mruga, zupełnie jak ktoś, komu coś wpadło w oczy, zorientował się, że to błękitne szkła kontaktowe, nałożone na tęczówki barwy krwi, dały ten niezwykły efekt, czyniąc jej oczy fioletowymi. Dziewczyna nie tylko była wampirem, ale i żywiła się ludzką krwią.

Niedobrze. Bardzo niedobrze. W jednej chwili zapragnął znów rzucić się do ucieczki, ale przecież to i tak nic by nie dało – chwyciłaby go, zanim zdążyłby zrobić choć jeden krok, a wtedy po prostu by zginął.

Wampirzyca obserwowała go z rozbawieniem, jakby smakując jego strach i czerpiąc z niego dziką przyjemność. Poruszyła się gwałtownie, a on wzdrygnął się, co wywołało u niej ogólną wesołość – wybuchnęła tym swoim hipnotyzującym, niezwykłym śmiechem, cały czas go obserwując.

Uznał, że nie ma nic przeciwko, skoro jeszcze może poszczycić się tym, że wciąż żyje.

– Bystra z ciebie istota, mimo wszystko – powiedziała z niejakim uznaniem, jakby czytając mu w myślach i rozumiejąc jego taktykę. – Ludzie potrafią być intrygujący, przynajmniej niektórzy. Ale po tobie nie spodziewałam się za grosz inteligencji, wydawałeś mi się raczej nieogarniętym idiotą – przyznała, nie przestając się uśmiechać. Jej słowa nawet go nie uraziły, tak bardzo był przerażony. – Boisz się. To dobrze. Strach w tej sytuacji świadczy o inteligencji – pochwaliła.

Milczał, po prostu obserwując. Po chwili jednak nie wytrzymał i odezwał się; jeżeli miał zginąć, chciał poznać jedną dręczące go pytanie:

– Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?

Ku jego zaskoczeniu, wampirzyca jedynie szerzej się uśmiechnęła, zupełnie jakby czekała aż ją o to zapyta. Przekrzywiła lekko głowę i przysunęła się do niego bliżej, usta trzymając niebezpiecznie blisko jego szyi; Oliver poczuł lodowaty oddech na karku i mimowolnie się wzdrygnął.

– Mam na imię Meredith.

Wtedy zrozumiał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro