24. Sojusznik

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wzdrygnęłam się i spróbowałam wziąć w garść.

– Potrzebujesz czegoś? – zapytałam uprzejmie, bo właściwie nie wiedziałam, jak teraz zachowałaby się Izadora. Jej prywatność była świętością, więc może raczej kazałaby mu wyjść albo zwróciła uwagę na to, że nie zapukał. – Tam na dole... Nie mogłam tego znieść – usprawiedliwiłam się, właściwie niepewna dlaczego mu to mówię.

– Potrzebuję prawdy, Bello – oznajmił mój przyjaciel cicho.

Zesztywniałam, dopiero po chwili w pełni uświadamiając sobie, jak mnie nazwał. Odwróciłam wzrok, próbując ukryć panikę, którą nagle poczułam i która powoli zaczynała przejmować nade mną kontrolę.

– J-jak mnie nazwałeś? – zapytałam, na moment tracąc panowanie nad głosem. – Isabel... – zaczęłam, szukając odpowiednich słów, ale

Oliver nie dał mi czasu na zmyślenie wyjaśnień.

– Isa, przestań – uciął. – Dobrze wiem, że się zamieniłyście. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny, przecież wiesz – przypomniał. – Izadora... Mogłem przewidzieć, że będzie dość szalona, żeby coś takiego zrobić – westchnął.

Nawet nie próbował ukryć emocji – jak na dłoni widać było, jak bardzo się o moją siostrę martwi. Kochał ją, teraz byłam tego pewna, chociaż przecież nawet nie mieli czasu, żeby się poznać. Pomijając incydent w jej pokoju, kiedy przerwałam im niedoszły pocałunek, rozmawiali jedynie wtedy, gdy wyjawiałyśmy Oliverowi prawdę. A jednak jego uczucie było jasne.

To odkrycie mnie rozbroiło. Oliver miał rację – znaliśmy się zbyt dobrze, by oszukiwać siebie nawzajem, dlatego zrezygnowałam z bezsensownych prób ratowania sytuacji i po prostu się poddałam.

– Kiedy się domyśliłeś? – zapytałam szeptem, obawiając się, że ktoś nas podsłucha. Normalnie już by nas usłyszeli, ale przez zamieszanie na dole raczej nikt nie skupiał się na nas. Mimo wszystko zaczęłam się wysilać, usiłując przypomnieć sobie szkolenie Eleazara, kiedy to sporadycznie udawało mi się objąć kogoś mentalną tarczą. Stres bynajmniej nie działał na mnie mobilizująco i szło mi marnie. – Izadora mnie zabije – dodałam z westchnieniem.

– Edward wyszedł, więc spokojnie. – Oliver sam wydawał się być zaskoczony tym, jak łatwo przyszło mu zaakceptować, że wampiry istnieją i mają różne zdolności. Wyostrzonych zmysłów chyba nie docenił, ale i na przecież nie mogłam nic na to poradzić. – A ty nie jesteś aktorką, wybacz Isabel. Zorientowałem się na lotnisku, że coś jest nie tak. W samolocie jedynie utwierdziłaś mnie w tym przekonaniu, znam ten wzrok. Co przysięgłaś – zapytał, przelotnie zerkając na moje dłonie.

Kolejny raz zszokowało mnie to, jak bardzo był spostrzegawczy. Znał mnie tak dobrze, że było to aż przerażające, ja jednak cieszyłam się, że mogę się z nim podzielić odpowiedzialnością i przestać udawać. Dora wymagała naprawdę wiele, a ja potrzebowałam wsparcia. Oczywiście wolałam pomoc rodziny, Edwarda najlepiej, ale Oliver musiał mi wystarczyć i byłam mu wdzięczna.

– Że po nią wrócę. Choćby miało mnie to zabić – wyznałam. Wzdrygnął się. – Gdybym wiedziała, że mam jakiekolwiek szanse walczyć, zostałabym w mieście. Ale Dora kazała mi wracać i zrobić... coś – wyjaśniłam lakonicznie, bo siostra byłaby na mnie zła, że go w to wciągam.

Był uparty i nie dał się zbyć, podobnie jak wtedy, kiedy podejrzewał, że coś ukrywam. Podszedł bliżej, zakładając ręce na piersi i patrząc na mnie zdecydowanym wzrokiem.

Westchnęłam.

– To szalone, Oliverze – pożaliłam się. – Oznajmiła mi, że mam ją udawać, że nikt nie może się o naszej zamianie dowiedzieć. To już zawaliłam.

Nie mogę dodatkowo wciągać cię w coś, co wyznaczyła mi – oznajmiłam stanowczo.

Uniósł brwi, nie odrywając ode mnie wzroku. Zaczynałam się czuć wyjątkowo nieswojo pod jego spojrzeniem.

– Przecież mogę chociaż spróbować ci pomóc, Isa. I tak nie mam nic do stracenia – skrzywił się. Perspektywa bycia wampirem wciąż go przerażała, ale jakoś się trzymał. Podziwiałam go za to, musiałam to przed sobą przyznać. – Powiedz albo zaraz zacznę krzyczeć, że tutaj jesteś – wypalił, kiedy przekonał się, że prośby niewiele pomagają.

Spojrzałam na niego, jakby był z innej planety. Czy on naprawdę zrobił to, co wydawało mi się, że zrobił? Jakoś to do mnie nie docierało.

– Oliverze Collins, czy ty mi grozisz? – zapytałam ostro, marszcząc czoło.

Sam wydawał się być zaskoczony.

– Tak. Tak, to jest zdecydowanie groźba – oznajmił, biorąc się w garść i unosząc pewnie podbródek w wyzywający, niemal bezczelny sposób. – Mów – zażądał, a mnie całkiem zatkało, kiedy usłyszałam ten rozkazujący ton.

– Izadora kazała mi pojechać do Sophii, gdzie się urodziła i gdzie podobno mam znaleźć bardzo niezbędny jej do czegoś medalion – wyrecytowałam posłusznie, nie odrywając od niego wzroku. – Słyszałeś może kiedyś, że groźby są karalne? – zapytałam po chwili zastanowienia.

– Na ciebie ten argument jakoś nigdy nie działał – zarzucił mi. Myślami był już zupełnie gdzie indziej. – Sophia? – powtórzył.

– Zabita dechami wioska gdzieś w Hiszpanii – wyjaśniłam, rozkładając bezradnie ręce. Sam musiał sobie zdawać z beznadziejności sytuacji; to jak szukać igły w stogu siana. – Ollie...

– Cii... Ale Sophia? Na pewno tak powiedziała? – upewnił się. Zniecierpliwiona skinęłam głową. Przecież nie byłam głucha. – Czekaj, gdzie ja to... O, już wiem.

Nagle ruszył przez pokój, kierując się w stronę najbardziej zacienionej części. Właściwie to w całym pokoju panował półmrok, a tam nie było widać już zupełnie nic. Nagle potknął się o coś, prawdopodobnie puszki z farbami, czym narobił tyle hałasu, że wzdrygnęłam się i syknęłam ostrzegawczo, szykują się na to, że zaraz zleci się tutaj cała rodzina z Denalczykami łącznie. Na całe szczęście nikt się nie pojawił.

– Oliver, co ty robisz? – zapytałam, mając ochotę wziąć z niego przykład i również zacząć wyzywać na czym świat stoi.

– Bells, zamknij się chociaż na pięć minut – odparował, zdecydowanie ostrożniej stawiając stopy. – Chodź tutaj. Muszę ci coś pokazać – dodał podekscytowany i wyraźnie z siebie dumny.

Widziałam w ciemności zdecydowanie lepiej, dlatego udało mi się zgrabniej i szybciej pokonać dzielący nas odcinek. Niemal bezszelestnie stanęłam u jego boku, próbując zrozumieć dlaczego szczerzy się do siebie z zadowoleniem. Postradał zmysły? To było bardzo możliwe.

Skinął na ścianę na której wisiało kilka obrazów Izadory. Przeważały fantazyjne krajobrazy oraz coś, czego nie mogłam zidentyfikować – bezsensowna mieszanina barw i kształtów, która chyba jedynie Izadora mogła zinterpretować. Oliverowi z pewnością nie mogło chodzić o którekolwiek z tych dzieł.

Wtedy go zobaczyłam. Wyróżniał się tym, że wyglądał niemal nam zdjęcie – doskonały pod każdym względem. Obraz idealnie oddający rzeczywistość, którego głównym tematem było olbrzymie, rozłożyste drzewo na niewielkim wzniesieniu, wyglądającym trochę jak klif. Niezwykłe miejsce zostało przedstawione najprawdopodobniej podczas zachodu słońca, co wyjaśniałoby przewagę czerwieni, kiedy zaś przyjrzałam się uważniej, zobaczyłam skrytą za drzewem postać. Był to sam zarys sylwetki, najpewniej kobiecej, sądząc po kształtach.

Spojrzałam na Olivera.

– Wrzucił mi się w oczy, kiedy Izadora wciągnęła mnie w wieszanie obrazów na ścianach. Jako jedyny nie przypominał czegoś z pracowni Picassa, poza tym był podpisany – wytłumaczył z zapałem, wskazując na jedno jedyne słowo, zapisane w prawym dolnym rogu niedbałym pismem Izadory. „Sophia". – Myślałem, że to imię. Swoją drogą, spójrz na szyję tej dziewczyny.

Spojrzałam we wskazane miejsce i serce gwałtownie mi przyśpieszyło. Srebrzysta farba odcinała się od czarnej, którą została nakreślona dziewczęca postać, tworzą coś na kształt łańcuszka.

Aż zachłysnęłam się powietrzem z wrażenia.

– Medalion! – jęknęłam. – Ollie, jesteś genialny! – wykrzyknęłam i pod wpływem impulsu przygarnęłam go do siebie, i ucałowałam w policzek.

Jęknął zaskoczmy i spróbował wyplątać się z moich objęć. Przez moment poczułam się urażona; miałam rozumieć, że nadal się mnie brzydził, nawet jeśli wcześniej tego nie okazywał?

– Izzy, dusisz mnie – wysapał, przypominając mi o tym, jak silna jestem. Fakt, że użył nieuznawanego przez siebie skrótu mojego imienia tym bardziej zwrócił moją uwagę. – Mogłabyś...?

Pospiesznie się odsunęłam, chowając ręce za plecami i uśmiechając się przepraszająco. Miałam trop! Byłam szczęśliwa, nawet jeśli daleko było mi do wypełnienia prośby Izadory. Nie potrafiłam się nawet przejąć, że Oliver mnie rozgryzł, chociaż siostra kazała mi zachować zamianę w tajemnicy.

– Wybacz – zreflektowałam się. – Ale tak się cieszę! Mam ochotę uściskać cię raz jeszcze – przyznałam śmiało, szczerząc się do niego.

Cofnął się w popłochu, omal nie wywracając jakiejś glinianej wazy, której Dora chyba jeszcze nie skończyła. Westchnęłam, decydując się szybko stąd chłopaka wyprowadzić, bo był trochę jak słoń w składzie porcelany.

– Kim jesteś i co zrobiłaś z Isabel? – zapytał Oliver, całkiem dobrze udając przerażenie. – A niech cię. Nie sądziłem, że zatęsknię za twoją złośliwością w stosunku do mnie. Radosna i słodka jesteś jeszcze bardziej niebezpieczna.

– Dobra, dobra. – Uniosłam ręce ku górze w poddańczym geście. – Ale gdybym faktycznie była Izadorą, nie miałbyś nic przeciwko – stwierdziłam. Spąsowiał i wymamrotał coś speszony. – Bierzmy się lepiej do roboty. Muszę skorzystać z komputera – ciągnęłam, zastanawiając się jak wkraść się niepostrzeżenie do pokoju Emmetta. Jego laptop wydawał się najbardziej odpowiedni do tego zadania. – No rusz się, ale ostrożnie. Tu wszędzie są farby – ponagliłam przyjaciela, ostrożnie wracając do głównej części sypialni i kierując się w stronę drzwi.

– O, to już brzmiało jak Isabel – pochwalił, ruszając moim śladem. Ludzkie zmysły znacznie utrudniały mu poruszanie się po ciemku, więc potknął się i na mnie wpadł. – Przepraszam!

– Na litość Boską... – westchnęłam.

Oliver Collins jako jedyne moje wsparcie przeciwko Volturi? To brzmiało jak marny żart, ale chyba nie miałam większego wyboru.


– Jak to: wyjeżdżasz? – Esme była w szoku, podobnie jak pozostali Cullenowie. Jedynie Tanya zdawała się być pozytywnie nastawiona, bo jakby nie patrzeć, pozbycie się mnie i Dory było tym, czego pragnęła, żeby zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. – Izadoro, ja wiem, że Bella... – zaczęła wampirzyca; oczy miała suche i rozumiałam ją – ledwo pogodziła się z tym, że jedna z jej córek może nie wrócić, ja robiłam jej taki numer.

– Po prostu muszę. Nie mogę tutaj zostać – oświadczyłam, starając się przybrać równie stanowczy ton, co Izadora, kiedy kierowała się swoimi przeczuciami. – Muszę wyjechać. Wiem, że nie mogę tutaj zostać. Nie rozumiem jeszcze dlaczego, ale liczy się, że muszę. Wszyscy z czasem zrozumiemy – zapowiedziałam, mocniej ściskając niewielką walizkę do której, dla dodania wiarygodności całej scenie, pośpiesznie wrzuciłem trochę ubrań, trochę pieniędzy i pośpiesznie sporządzone notatki na podstawie nielicznych informacji, które na temat Sophii sporządziłam na podstawie stron Internetowych.

– Ale... – Esme szukała jakiś sensownych argumentów. Czułam się okropnie, jakbym wbijałaś jej nóż w serce, ale inaczej się nie dało. Nie mogłam pozwolić, żeby ktoś znowu się za mną udał. – Doro, kochanie...

– Przepraszam – przerwałam pospiesznie, nie mogąc tego słuchać. – Dziękuję wam za... za wszystko – dodałam, pośpiesznie formułując kolejne zdania. – To zaszło za daleko, każdy z nas ma swoje zadanie, a ja muszę wyjechać. To nie z powodu Belli, naprawdę. Po prostu nie mogę tutaj zostać – wyjaśniłam, dziwiąc się, kiedy mówiłam o sobie w trzeciej osobie.

– Izadoro, co się dzieje? – zapytał mnie Carlisle, jak zwykle spokojem usiłując zapanować nad sytuacją. – Jeśli możemy ci jakoś pomóc...

– Nie, nie możecie – przerwałam mu, unikając spoglądania na niego albo pozostałych, którzy jedynie obserwowali. – To nie ma żadnego związku z którymkolwiek z was. Po prostu wyjeżdżam.

Skierowałam się w stronę drzwi. Oliver pożegnał się jakieś pół godziny temu, usprawiedliwiając się tym, że musi pewne sprawy uporządkować, a w zatłoczonym akademiku będzie bezpieczny. Nie spierali się z nim, przyznając mu rację, zresztą jego bezpieczeństwo nie było dla nich aż tak wielkim priorytetem, jak moje czy Izadory.

– A jednak twoja matka poprosiła nas, żebyśmy się tobą zaopiekowali – przypomniał łagodnie doktor, chyba niezbyt chętnie myśląc dodatkowo o swojej zmarłej przyjaciółce.

– Nie. Prosiła o opiekę na Isabel – sprostowałam. – O mnie nikt nie miał się dowiedzieć. Do tej pory żyłem na własny rachunek, więc sobie poradzę – stwierdziłam, nie oglądając za siebie.

– Izadoro, dopiero wróciliśmy – spróbowała raz jeszcze Esme. – Poczekaj przynajmniej kilka dni. Gdzie zamierzasz się udać? – zapytała zmartwiona.

„Do domu", zapragnęłam odpowiedzieć, ale to byłoby zbyt oczywiste – domem Izadory mogła być wyłącznie Sophia, a przecież usiłowałam ich zmylić.

Powoli odwróciłam się w stronę przybranych rodziców.

– Jeszcze nie wiem, zresztą to nieistotne. Jeśli będę mogła, dam wam znać gdzi jestem – obiecałam, poniekąd chcąc tej obietnicy wypełnić. Z podkreśleniem części „jeśli będę mogła". – Nie wcześniej.

– Ale... – zaczęła bezradnie Esme; Carlisle położył jej dłoń na ramieniu, więc zamilkła, chociaż wciąż przypatrywała mi się błagalnie.

– Nie mamy prawa cię do czegokolwiek zmuszać – przyznał niechętnie ojciec – ale przynajmniej wiedz, że zawsze możesz tutaj wrócić. Zawsze ci pomożemy – przypomniał.

Wiem, pomyślałam, czując się okropnie. Dlatego nie chcę was mieszać. Dlatego to wojna moja i Izadory, dodałam, przypominając sobie powodu, dla których to robiłam i które powstrzymywały mnie przed wyjaśnieniem im wszystkiego.

– Dziękuję – powiedziałam na głos, po czym – nie dodając nic więcej – szybkim krokiem ruszyłam w stronę drzwi. Tym razem już nikt mnie nie zatrzymał.

Wyciągnęłam rękę, żeby otworzyć drzwi, jednak w tym samym momencie same się uchyliły i to tak gwałtownie, że omal nie oberwałam po twarzy. Odsunęłam się zaskoczona i zamarłam, kiedy stanęłam twarzą w twarz z Edwardem.

Musiał polować, żeby się wyżyć i uspokoić, ale efekt był dość marny, bo wciąż wydawał się zdenerwowany i zdesperowany. Kiedy mnie zobaczył, złoto jego oczu zostało wyparte przez czerń tęczówek, gdy ogarnęła go furia. Nim się obejrzałam, zostałam brutalnie przyparta do ściany; palce wampira z siłą imadła zacisnęły się na moim gardle.

– Jesteś podła – zarzucił mi gniewnie. – Zostawiłaś ją tam, a teraz odchodzisz! – warknął, nie zauważając tego, że próbuję oderwać jego palce od szyi i zaczynam się dusić. – Jesteś...

– Edwardzie, przestań! – zaoponował ktoś, chyba Esme. Nie miałam pewności, bo zaczynałam powoli tracić przytomność. – Zabijesz ją!

Huk i nagle już mogłam oddychać. Osunęłam się po ścianie, masując obolałe gardło i z niedowierzaniem spoglądając na Emmetta, który próbował zapanować nad bratem, wykręcając mu ręce do tyłu. Edward chyba stracił nad sobą kontrolę, bo warczał i wyrywał się w moją stronę, łaknąc chyba jedynie mojej śmierci – cokolwiek, co przyniosłoby chociaż odrobinę wytchnienia od tego, co czuł.

Nie sądziłam, że tak bardzo mnie kocha – do tego stopnia, by postradać zmysły i pragnąć zamordować moją siostrę za to, że z boku wyglądało, jakby mnie zostawiła.

– Opanuj się, wariacie – syknął Emmett, wzmacniające uścisk wokół brata. – Dora, nic ci nie jest? – zapytał, starając się trzymać szalejącego Edwarda w bezpiecznej odległości.

Odchrząknęłam, zanim byłam w stanie potaknąć i stanąć na nogi. Carlisle oczywiście już był obok mnie, gotowy ewentualnie mi pomóc, ale nie skorzystałam z jego wsparcia, chcąc jak najszybciej wydostać się z domu. Wypadłam na zewnątrz, nawet nie oglądając się za siebie.

Taksówką, którą zamówiłam po wyjściu Olivera, już czekała. Miałam świadomość, że bliscy mnie obserwują, dlatego unikałam spoglądania w okna domu. Pospiesznie zapakowałam walizkę do bagażnika, ignorując chętnego do pomocy taksówkarza, któremu chyba wpadłam w oko, po czym wślizgnęłam się na tylne siedzenie auta, ledwo kontrolując siłę z jaką zatrzaskiwałam drzwi.

– Lotnisko – powiedziałam jedynie; w moim głosie pobrzmiewała desperacja i może dlatego kierowca momentalnie ruszył, nie pytając mnie nawet, czy oby na pewno mam pieniądze, żeby zapłacić za kurs. Przynajmniej zorientował się, że jestem w takim stanie, że wszelakie próby rozmowy albo flirtu są z góry skazane na niepowodzenie – nawet na niego nie patrzyłam, żeby móc określić, jak wygląda. – Po prostu lotnisko... – powtórzyłam, ale do samej siebie, opierając czoło o lodowatą szybę.

Prószył śnieg, więc widok za oknem był niewyraźny.

A przynajmniej tak pomyślałam w pierwszej chwili, dopiero po kilku sekundach uświadamiając sobie, że wszystko rozmazało się od łez, które w końcu znalazły ujście... więc pozwoliłam im płynąć.

Było dokładnie tak, jak dzień wcześniej, kiedy Izadora oznajmiła mi, że musimy zdążyć na samolot. Równie niewielki ruch i ja, starająca jak najmniej rzucać się w oczy. Tym razem byłam sama, poza tym byłam zdecydowana i miałam jasno określony cel – jak wcześniej Izadora.

Miałam miej szczęścia, jeśli chodzi o samolot. Moim celem był Madryt i takie połączenie na całe szczęście było, ale czekało mnie półtora godziny tkwienia na lotnisku. Denerwowałam się, nie tylko dlatego, że byłam niecierpliwa i aż nosiło mnie, żeby zacząć działać, ale przede wszystkim z obawy, że Cullenowie jednak się rozmyślą i spróbują mnie zatrzymać. Albo że jakimś cudem jednak zorientują się, że wcale nie jestem Izadorą...

Przejechałam palcem po krawędzi biletu, papierem omal nie przecinając sobie skóry. Prawie tego nie zauważałam, pogrążona we własnych myślach i skupiona przede wszystkim na tym, co mnie czekało. W pamięci raz jeszcze odtworzyłam wskazówki, które znalazłam w Internecie i które miały pomóc mi dotrzeć do Sophii. To miało być łatwe, ale prawdziwy problem miał pojawić się na miejscu.

Obraz z pracowni Izadory wydawał się wręcz zostać wypalonym w moim umyśle. Widziałam każdy najdrobniejszy szczegół nad wyraz wyraźnie, chociaż przecież to miejsce wcale nie musiało być wskazówką. Nie miałam pewności, czy istnieje, a nawet jeśli, czy uda mi się je odnaleźć. Niemniej, gdybym je zobaczyła, byłabym całkowicie pewna, że to ono.

Gnałam za czymś tak niepewnym Cudownie!

– Isabel! – usłyszała i momentalnie poderwałam głowę, wytrzeszczając oczy na Olivera, który pośpiesznie biegł w moją stronę, taszcząc ze sobą własną walizkę. – Już się bałem, że mi uciekłaś i załapałaś się na jakiś wcześniejszy lot – westchnął, zatrzymując się u mojego boku i wspierając dłonie na kolanach, żeby łatwiej było mu złapać oddech.

Zamrugałam zaskoczona.

– Lecę za godzinę – wyjaśniłam, machinalnie zerkając na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Oliver przeniósł wzrok na miejsce, w które się wpatrywałam, po czym zmarszczył brwi i z niedowierzaniem pokręcił głową, bo dla człowieka odległość była zbyt wielka, żeby był w stanie odczytać godzinę. – Co tutaj robisz? – zapytałam, chociaż wiedziałam, jaka będzie odpowiedź.

– Lecę z tobą, oczywiście. – Zerknął na mnie spojrzeniem mówiącym coś w stylu „Chyba nie byłaś na tyle głupia, żeby myśleć inaczej, co?". Musiałam go rozczarować – byłam. – Nie zamierzam teraz się wycofać.

– Oliver, nie ma mowy – przerwałam mu, zanim zdążyłby palnąć coś jeszcze. – Dziękuję, że pomogłeś mi namierzyć to miejsce... A przynajmniej mam taką nadzieję – sprostowałam, bo pewności wciąż nie było – ale od tej pory muszę radzić sobie sama. Przecież nawet nie powinnam ci mówić o tym, o co Izadora mnie prosiła – przypomniałam.

– Może, ale już wiem. I pierwszy raz zamierzam postawić na swoim, Bella – zapowiedział ze stanowczością, która mnie zaskoczyła. Odkrycie, że świat jest inny niż się przypuszczało, zawsze zmieniało człowieka, ale nie sądziłam, że aż do tego stopnia. Czy ja też byłam aż tak inna? – Zależ mi na Izadorze, przecież wiesz – wyznał, pierwszy raz otwarcie się do tego przyznając. – Jeśli za to mnie zabije, trudno. I tak podejrzewałem, że kiedyś zabije mnie ktoś o twoim wyglądzie – stwierdził, próbując rozluźnić atmosferę, chociaż był to marny trud.

Otworzyłam usta, ale zaraz je zamknęłam, dochodząc do wniosku, że to nie ma sensu. Jasne, byłam w stanie Olivera zmusić do tego, żeby mi się podporządkował, ale prawda była taka, że potrzebowałam wsparcia, chociażby jedynie psychicznego, a on sprawiał, że mogłam chociaż na moment przestać walczyć z własnymi wątpliwościami. Może Izadora miała być zła, ale ja Olivera naprawdę chciałam mieć przy sobie, poza tym gdyby nie on, prawdopodobnie teraz byłabym w domu i załamywałabym ręce, wyzywając na czym świat stoi. Jeśli ktoś zasłużył sobie na to, żeby lecieć ze mną, to z pewnością Oliver.

– A niech cię diabli – westchnęłam.

Jedynie się uśmiechnął.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro