25. Sophia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Znakomicie. Jesteśmy w ciemnej dupie i nie mamy pojęcia, gdzie iść. Dzięki, Ollie, wielkie dzięki za wsparcie – piekliłam się, krążąc tam i z powrotem w małym, obskurnym pokoiku hotelowym w którym się zatrzymaliśmy.

Mieszkaliśmy w tym miejscu od trzech dni i po prostu miałam wszystkiego serdecznie dość. Znałam już na pamięć zarówno nasz wspólny, okropny pokój, jak i wszystkie puste, brudne uliczki miasteczka. Zdecydowanie nie było tutaj żadnego rozłożystego drzewa na klifie – nic a nic. Byłam pewna, bo pytaliśmy chyba wszystkich mieszkańców – ich liczba nie przekraczała pięciuset, a ja byłam zdesperowana; a raczej to Oliver pytał, bo znał hiszpański o wiele lepiej ode mnie.

I nic. Nie byliśmy nawet o krok bliżej, a ja już dawno straciłam nadzieję i cierpliwość. Po prostu traciliśmy czas, chociaż nie chciałam się do tego przyznać.

– Jeszcze chwila, a wydepczesz dziurę w dywanie. Nie wiem, czy znajdziemy coś równie okropnego, więc lepiej uważaj – zaryzykował Oliver, próbując mnie rozbawić, ale osiągnął jedynie to, że warknęłam i ledwo powstrzymałam chęć rzucenia mu się do gardła.

Nawet wygląd pokoju wydawał się mieć na celu doprowadzenie mnie do szału. Pomieszczenie utrzymane było w barwach brązu – normalnie sprawiałoby to, że pomieszczenie byłoby przytulny, ten odcień jednak był tak bardzo mdły, że odechciewało mi się żyć. Nie miałam ochoty patrzeć na ohydny odcień zasłon, ścian, pościeli i wspomnianego już przez Olivera dywanu, który na dodatek był tak puszysty, że przy każdym kroku miałam wrażenie, jakbym zapadała się w podłogę. To było dziwne uczucie i bynajmniej nie na moje skołatane nerwy.

– Isabel, wyluzuj. Łatwo nie jest, ale coś wymyślimy – spróbował mnie pocieszyć. Chyba zdążył już przywyknąć do tego, że jestem w połowie wampirem, co w połączeniu z tym, jak łatwo się niecierpliwiłam, stanowiło dość niebezpiecznie połączenie. Nie żebym miała być w stanie się na Olivera rzucić, ale kiedy wspominałam moment, w którym omal go nie zabiłam, nie byłam już siebie wcale taka pewna. – Może szukamy w złym miejscu? Skupiamy się na Sophii, a Izadora równie dobrze mogła przedstawić jakieś miejsce w okolicy. Wiesz, że tutaj od miasta do miasta jest spory kawałek, więc może... – zaczął i umilkł, kiedy na niego spojrzałam.

– Więc dlaczego nazwałaby ten obraz Sophią? – zapytałam gniewnie, chociaż przecież to nie była jego wina. Wciąż powtarzałam sobie, że nie mogę się na nim wyżyć, ale to wcale nie było takie łatwe. – Wiesz co mi się wydaje? Że to po prostu jedna z lepszych prac Izadory, nie jakieś prawdziwe miejsce. Prawda jest taka, że tracimy czas, bo to miejsce nie istnieje! – jęknęłam, jednak nie wytrzymując i podnosząc głos. – Cholera jasna, trzy dni...

– Kilka dni jej nie zbawi – uspokoił mnie, chociaż sam również się martwił. – Prawdziwe czy nie, powinniśmy się upewnić. Izadora nie powierzyłaby nam czegoś, co byłoby poza naszym zasięgiem – stwierdził z przekonaniem.

W tamtym momencie nie wytrzymałam i po prostu straciłam nad sobą panowanie. Wyrwało mi się warknięcie, które zaskoczyło nawet mnie, cała frustracja zaś nagle znalazła ujście, kiedy naskoczyłam na Bogu ducha winnego Olivera, nawet nie zastanawiając się nad kolejnymi słowami, które rzucałam pod jego adresem. Liczyło się jedynie to, żeby go zranić – żeby poczuł się równie okropnie, co ja w tym momencie i darował sobie to swoje entuzjastyczne: „zobaczysz, że nam się uda".

– Nie „nam" , tylko mi! – przypomniałam lodowatym tonem. – W ogóle nie było w planach tego, że ze mną pojedziesz. Więcej: może to właśnie przez ciebie nie jestem w stanie nic zdziałać. Prawdopodobnie powinnam być teraz w zupełnie innym miejscu, może nawet w Volterze. Gdybym cię nie posłuchała i nie zgodziła uganiać za mrzonką, prawdopodobnie miałabym już gotowe plany A, B i C, i byłabym w stanie pomóc siostrze. Powinnam była w ogóle darować sobie wypełnianie idiotycznej prośby Izadory i skupić się na czymś, co pomogłoby mi jej naprawdę pomóc, chociażby kompletowaniu armii. – Sama nie wierzyłam w to, co mówiłam, ale im dalej się zapędzałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że powinnam dać Volturi to, czego chcieli: siebie jako wroga. – Wszyscy tak wierzą w tę bzdurną przepowiednię, że pewnie znalazłabym dziesiątki wampirów, które mają dość Aro i jego braci, i skoczyliby za mną w ogień, gdyby to miało zapewnić im wyzwolenie. Kto wie, mogłabym nawet udawać, że zależy mi na tym, żeby ich poprowadzić? – dodałam z kpiną. – Wszyscy mnie oszukują i próbują manipulować, więc chyba nawet byłabym usprawiedliwiona. Chociaż raz to ja byłabym egoistką, która sprawia, że inni tańczą pod moje dyktando.

Oliver wpatrywał się we mnie tak, jakby zastanawiał się, czy właśnie nie postradałam zmysłów. Otworzył usta, ale ostatecznie rozmyślił się i je zamknął; pokręcił z niedowierzaniem głową, wyraźnie wstrząśnięty. Dyszałam ciężko, spoglądając na niego wyzywająco. Już teraz wiedziałam, że wkrótce będę żałowała każdego słowa, uparcie jednak odsuwałam od siebie tę myśl, nie chcąc teraz się nad tym zastanawiać. Złość dodawała mi energii, którą zamierzałam wykorzystać, żeby przetrwać kolejny dzień rozczarowań – obojętnie jak wielkie wyrzuty sumienia miało mnie to później kosztować.

– Nie wierzę, że to powiedziałaś – odezwał się w końcu cicho Oliver. – Co takiego zrobiłem? Chciałem ci pomóc, bo mnie też zależy na Izadorze – przypomniał cicho; to wyznanie na moment mnie oszołomiło, bo niewiele brakowało, żeby wprost określił swoje uczucia do mojej siostry.

Powinnam była wtedy odpuścić i spróbować się opanować. Przeprosić, a potem dodać, że to wszystko stres i wcale tak nie myślę. Uspokoilibyśmy się oboje, Oliver by mnie pocieszył i potem razem usiedlibyśmy, żeby rozplanować to, co mieliśmy robić przez resztę dnia. To nic, że czekałyby nas kolejne rozczarowania – przynajmniej jakoś byśmy działali, być może w końcu utwierdzając się w przekonaniu, że w tym miejscu jedynie marnujemy czas i powinniśmy wymyślić coś innego.

Ale ja tego nie zrobiłam; w zamian powiedziałam coś, co było jednym z moich największych życiowych błędów.

– Zależy ci? Opamiętaj się, do cholery! – warknęłam. – Jesteś jedynie marnym człowiekiem z którego nie ma żadnego pożytku! Nawet gdybym dzięki tobie jakoś znalazła ten pieprzony medalik, to i tak niczego by nie zmieniło! Ona jest nieśmiertelna, a ty jesteś idiotą, jeśli sądziłeś, że cokolwiek między wami będzie!

Opamiętałam się, ale było już za późno. Całkowicie zszokowana przycisnęłam obie dłonie do ust, nie było jednak możliwości, żeby cofnąć wypowiedziane słowa. Każde kolejne zdanie zdawało się wręcz pobrzmiewać echem w tym obrzydliwym pokoju, zupełnie jakby ktoś wypisał je w powietrzu, na zawsze utrwalając.

A najgorszy w tym wszystkim był sposób, w jaki Oliver na mnie patrzył. Chyba nigdy nie widziałam w jego szmaragdowych oczach tak wielkiego bólu i rozczarowania, być może nawet... Być może nawet nienawiści. Nie byłam pewna, ale w tym momencie czułam, że on mnie znienawidził.

– Oliver, ja... – zaczęłam cicho, chcąc załagodzić sytuację, ale doskonale wiedziałam, że na to jest za późno.

Uciszył mnie spojrzeniem.

– Daruj sobie – syknął.

A potem wstał i nawet na mnie nie patrząc, po prostu wyszedł. Drzwi pokoju zamknęły się z hukiem, a ja zostałam sama.


Oliver aż trząsł się ze złości. Nawet świeże powietrze nie pomogło mu się uspokoić – poniekąd dlatego, że było suche jak wiór i dosłownie raniło mu płuca, przede wszystkim jednak przez to, że po czymś takim nie dało się być spokojnym. Isabel była zdenerwowana i doskonale to rozumiał, ale wszystko miało swoje granice. A to, co zrobiła, przyrównać można było do dźgnięcia nożem i dodatkowym przekręceniu ostrza.

Wszystkiego się po niej spodziewał, ale nie czegoś takiego. Kilka słów wystarczyło, żeby ostatecznie wszystko zniszczyć – żeby ich wyprawa przestała mieć jakikolwiek sens. Nawet gdyby Bella się uspokoiła i była w stanie rozsądnie wszystko planować, w tym momencie nie wyobrażał sobie, żeby był w stanie spojrzeć jej w oczy, a co dopiero z nią rozmawiać. Musieli współpracować, ale teraz nie było o tym mowy; wiedział o tym i podejrzewał, że ona też.

A więc dobrze, nie pozostawało mu nic innego, jak spakować się i wsiąść w pierwszy możliwy samolot. Oczywiście pod warunkiem, że jego „przyjaciółka" nie poskąpi mu pieniędzy, które przeznaczyli na wyjazd, jego zasoby bowiem były zbyt ubogie, żeby pokryć podróż do Stanów. Jeśli nie, musiał wymyślić coś innego, nic bowiem nie miało zmienić jego decyzji; chociażby miał przejść na piechotę cały kraj, a potem przepłynąć ocean, nie zamierzał zostać w Sophii.

Zawsze mógł poszukać jakiejś pracy; znał hiszpański, więc miał różne możliwości, chociaż to znacznie przedłużyłoby jego pobyt w Europie. A kiedy już miał z powrotem dostać się na Alaskę, zamierzał zrobić to na co powinien się zdecydować już dawno: spakować walizkę, wyjąć wszystkie oszczędności i przeprowadzić gdzieś, gdzie szanse napotkania wampirów były małe, chociażby z powrotem do Arizony. Może nawet zdecyduje się ukorzyć i wrócić do matki; pewnie się ucieszy, kiedy zobaczy go całkowicie sponiewieranego, na dodatek powtarzającego, że miała rację i Isabel jest kimś dla kogo nie warto marnować życia.

Pójdzie na Harvard; zrobi wszystko, co uszczęśliwi jego wyniosłą matkę, która traktowała wszystkich z niższych sfer jak śmierci. Zapomni o Belli, Izadorze i całej tej aferze z wampirami. W końcu jasno dała mu do zrozumienia, że jest nikim; zachowała się dokładnie, jak jego matka – z tym, że jej pogarda skierowana była w kierunku ludzi, tych „marnych" ludzi, jak go określiła.

– Świetnie – mruknął sam do siebie. Jakby mało było problemów, najwyraźniej zaczynał tracić zmysły i mówić do siebie. Coraz lepiej. – Jestem skazany na to, żeby wszyscy mną pomiatali. Dzięki, Izadoro. Przynajmniej wiem na czym stoję...

Mamrocąc gniewnie, pospiesznie szedł jedną ze znanych już sobie uliczek, nawet nie rozglądając się dookoła. Nic dziwnego, że nawet nie zorientował się, że ktoś nadchodzi z naprzeciwka i nagle na kogoś wpadł. To był najprawdopodobniej efekt zdenerwowania, ale siła uderzenia spowodowała, że odleciał do tyłu i boleśnie upadł na ziemię, jak nic dorabiając się kilku nowych siniaków.

– Perdón – rzucił, pospiesznie stając na nogi. Spojrzał na szczupłą postać na która wpadł, bez wątpienia kobietę. – Nic się pani nie stało? Nie zauważyłem... – zaczął, na moment się zapominając i ponownie przechodząc na angielski. Po chwili zastanowienia, powtórzył po hiszpańsku, zażenowany sytuacją.

– Wszystko w porządku – usłyszał spokojny sopran; nieznajoma doskonale mówiła po angielsku, jej akcent jednak zdradzał, że nie pochodzi ze stanów. Z Hiszpanii też nie. – To moja wina, powinnam była zauważyć. No, zresztą nie ważne. Szukasz może czegoś? – zapytała.

W końcu mógł jej się przyjrzeć, ale niewiele mógł stwierdzić. Kobieta, bez wątpienia; była młoda – nie miała więcej niż trzydzieści lat. No i była ładna; skórę miała białą jak śnieg, zaś spod kaptura rubinowej peleryny, którą miała na sobie, wypływały kaskady złocistych loków.

Peleryna? Musiała chronić od słońca, na dworze bowiem było tak gorąco, że inna możliwość nie wchodziła w grę. Materiał idealnie zasłaniał skórę kobiety, na dłoniach zaś miała rękawiczki. Wzbudziło to jego podejrzenia, postanowił jednak nie wpadać w paranoję. To, że po świecie chodziły wampiry, nie znaczyło przecież, że wszędzie ma doszukiwać się podstępu, prawda?

– Tak. Nie. Nieważne – odpowiedział speszony, unikając spojrzenia błękitnych oczu kobiety. W jej tęczówkach było coś nienaturalnego, czego nie potrafił określić. – Tego i tak tutaj nie ma.

Spojrzała na niego z góry i uświadomił sobie, jak bardzo jej wysoka. Miała na dobie co prawda kilkucentymetrowe szpilki, które dodatkowo wydłużały jej nogi, ale sama w sobie była wysoka.

– Skąd możesz wiedzieć, że tego tutaj nie ma, skoro nawet nie szukasz? – zapytała inteligentnie.

– To już nieistotne – powtórzył, nie zamierzając zrobić niczego, co mogłoby pomóc Belli. Ostatnie dni były stratą czasu, sama to powiedziała, poza tym nie chciała pomocy „marnego człowieka". – Nie będę marnował pani czasu.

Chciał odejść, ale zastąpiła mu drogę. Czuł się coraz bardziej nieswojo w jej towarzystwie, zwłaszcza gdy spoglądała na niego w tak zdecydowany sposób, że aż przechodziły go ciarki. Skądś znał to spojrzenie, ale jego umysł pracował na tak zwolnionych obrotach, że nie potrafił sobie przypomnieć.

– Powiedz mi, czego szukasz – usłyszał; tym razem to był rozkaz, przymus, który nie tylko usłyszał, ale poczuł w każdej komórce swojego ciała. Rozkaz, którego nie dało się zignorować i któremu po prostu musiał być całkowicie posłusznym. Nie potrafił mu się sprzeciwić.

– Miejsca, jak ze snu – odpowiedział cichym, sennym głosem, którego prawie nie rozpoznał jako swój. – Miejsca do którego muszę dotrzeć – ciągnął, a potem najdokładniej jak potrafił, opisał obraz, który namalowała Izadora.

Blond włosa kobieta nie zastanawiała się nawet sekundy.

– Wszystko źle planujecie – oświadczyła, patrząc Oliverowi w oczy. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. – Miejscowości tutaj są tak małe, że niektóre z nich wiąże się ze sobą jedną nazwą. Dom dziecka leży poza prawdziwą Sophią, właściwie na kawałku ziem, które nie należą do nikogo. Pójdziesz tam. A o naszym spotkaniu i o mnie masz zapomnieć. Po prostu nagle uświadomiłeś sobie, że nie sprawdziłeś tak istotnego tropu, jak dawne miejsce zamieszkają swojej przyjaciółki. Rozumiesz? – zapytała ostro.

Skinął głową.

– Rozumiem. Dom dziecka, poza Sophią. Ciebie nigdy nie widziałem – wyrecytował tym samym, sennym głodem, co początkowo..

– Doskonale – pochwaliła, a potem odwróciła się i po prostu odeszła.

Kiedy tylko zniknęła mu z oczu, wspomnienia o tej niezwykłej kobiecie momentalnie się ulotniły. Oliver wzdrygnął się i rozejrzał dookoła, zdezorientowany. Zamyślił się i przysnął na stojąco? Chyba już nic nie było niemożliwe.

Tak czy inaczej, wiedział już, co powinien zrobić. Mógł powiedzieć o tym Isabel przed wyjazdem, ale nie chciał czymkolwiek się z nią dzielić. Poza tym jeśli się myli, dziewczyna z pewnością na niego naskoczy, a nie zamierzał znów pozwolić, żeby traktowała go jak popychadło.

Jeśli ma racje, powie jej, a potem odejdzie. Powinna być zadowolona, o ile oczywiście przyjmie pomoc od „marnego człowieka". Wiedział, że powiedziała to w złości i prawdopodobnie wcale tak nie myśli, ale jej słowa dotknęły go do żywego i nie zamierzał tak łatwo ich zapomnieć. Poza tym, jakby nie patrzeć, powiedziała prawdę, bo Oliver faktycznie nie miał szans, jeśli chodziło o zadawanie się z nieśmiertelnymi; był jak kociak przy dzikich panterach i musiał się z tym w końcu pogodzić.

Ale przynajmniej ten kociak spróbuje coś zrobić, pomyślał, kiedy wbiegał po schodach jednego z głównych budynków miasteczka, gdzie na piętrze mieściła się uboga biblioteka. Zasoby były marne, ale przynajmniej udało mu się zdobyć mapę. Bibliotekarka była tak miła, że nawet pomogła mu wyznaczyć trasę, wskazując również miejsce, w którym znajdował się sierociniec. Całe dziesięć kilometrów na południowy-wschód, ale musiał jakoś tam się dostać.

Podróż pieszo wydawała się szaleństwem, skoro nie znał terenu, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy. Musiał się jakoś przygotować, co niestety równało się z powrotem do hotelu i spotkaniem z Bellą, co bynajmniej mu się nie uśmiechało, ale co miał zrobić? I tak prędzej czy później musiał się z nią zmierzyć.

Właśnie zastanawiał się, jak najlepiej się w tej sytuacji zachować – oznajmić, że wraca do domu, czy w milczeniu spakować się i wyjść – kiedy pojawiło się wybawienie. Czarna taksówką dosłownie zagrodziła mu drogę, omal go nie potrącając.

Za kierownicą siedziała kobieta.

Krążyłam po pokoju, nie potrafiąc się uspokoić. Co ja, do jasnej cholery, zrobiłam? Oliver wyszedł i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nie wrócił; zraniłam go, tego byłam pewna i to, że żałowałam, nie miało niczego zmienić. Po prostu cała ta chora sytuacja mnie przerastała, nawet jeśli przez pierwsze dni jakoś sobie radziłam i udawało mi się nie okazywać słabości.

Ciężko opadłam na łóżko i ukryłam twarz w dłoniach. Zbyt miękki – okryty, naturalnie, obrzydliwym brązowym kocem – materac dosłownie zapadł się pod moim ciężarem i wylądowałam na plecach na jedynym łóżku w tym pokoju. Nie chcieliśmy rzucać się w oczy, poza tym nie byłam pewna na jak długo starczy nam gotówki, dlatego zdecydowaliśmy się na wspólny pokój; nie mogłam non stop żerować na oszczędnościach Cullenów, poza tym bałam się, że gdybym wykorzystała kartę kredytową, którą dostałam, kiedy z nimi zamieszkałam, mogliby zorientować się, gdzie jestem i przyjść mi (Izadorze) z pomocą. To jedynie dodatkowo wszystko by skomplikowało, jakby już teraz nie było wystarczająco źle.

Tak czy inaczej, z Oliverem mieliśmy wspólny pokój, dlatego byłam pewna, że nie wrócił do hotelu. Wzięłam z nocnego stolika komórkę i zerknęłam na wyświetlacz, żeby się przekonać, że od naszej kłótni minęła zaledwie godzina; mnie wydawało się to wiecznością, poza tym zaczynałam się już martwić. Chciałam go przeprosić, chciałam zrobić cokolwiek...

Chciałam zadzwonić do Edwarda.

Wbiłam wzrok w wyświetlacz, uświadamiając sobie, że chwilę wcześniej nieświadomie weszłam w kontakty i teraz wpatrywałam się w jego imię. Wystarczyłoby, żebym nacisnęła zieloną słuchawkę i chwilę poczekała, żeby usłyszeć jego głos, a potem zaraz się rozłączyć. Nie mogłam; rozpoznałby mój numer, poza tym to mogłoby go sprowokować do zrobienia czegoś naprawdę głupiego.

Czułam się okropnie i marzyłam o tym, żeby w jakikolwiek sposób sobie ulżyć – popłakać się, coś rozbić, jakkolwiek dać upust emocjom – ale nie byłam w stanie. Łzy nie chciały płynąć, chociaż bardzo ich potrzebowałam i wyjątkowo miałam gdzieś dumę oraz to, że z napuchniętymi oczami wyglądałam okropnie. Jeśli zaś chodzi o zdemolowanie czegokolwiek, gdyby mnie poniosło, zdecydowanie ściągnęłabym na siebie uwagę recepcjonistki albo pozostałych gości hotelu, nawet jeśli policzyć ich można było na palcach jednej ręki.

To było to bardzo frustrujące – czuć się okropnie, a nie móc zrobić nic, żeby sobie z tym poradzić. Miałam już wszystkiego serdecznie dość i gdyby nie to, że martwiłam się o Olivera i nie byłam w stanie go zostawić, już dawno siedziałabym w hali odlotów na lotnisku. Nie byłam pewna, gdzie chcę się znaleźć, liczyło się jednak, żeby opuścić to cholerne miasteczko, przez które powoli traciłam zmysły.

– Izadoro, dlaczego postawiłaś przede mną coś, co nie ma sensu? – zapytałam, chociaż mówienie do siebie też nie było oznaką normalności. – Oliver twierdzi, że nie zrobiłabyś nic, co leżałoby poza naszym zasięgiem, ale przecież tak właśnie jest. Wysłałaś nas donikąd, nie zostawiając żadnej wskazówki, jedynie puste słowa i prośby... – pożaliłam się.

Żałowałam, że wciągnęłam w to wszystko Olivera. Gdybym była rozsądna, kazałabym mu iść do diabła już dawno; nie tylko bym go unikała, ale i do siebie zraziła, byleby tylko był bezpieczny. Było już za późno żeby cokolwiek zmienić, ale to nie znaczyło, że byłam w stanie tak po prostu zapomnieć i udawać, że nic się nie stało. Poczucie winy pozostawało, zwłaszcza po tym, co przyjacielowi powiedziałam.

Pod wpływem impulsu znów chwyciłam za komórkę, tym razem jednak po to, żeby zadzwonić. Z żalem popatrzyłam na kontakt, któremu przyporządkowałam imię Edwarda, po czym przesunęłam menu w dół, zatrzymując się na zupełnie innym numerze. Wcisnęłam przycisk połączenia, w duchu modląc się, żeby na dźwięk komórki i tego kto dzwoni, Oliver nie cisnął telefonem o ziemię, bowiem naprawdę musiałam się upewnić, czy wszystko z nim w porządku.

Przyłożyłam telefon do ucha i zamarłam w oczekiwaniu, nie usłyszałam jednak nawet sygnału, który świadczyłby o tym, że Ollie ma włączoną komórkę. Chwilę później połączenie zostało przerwane, ja zaś zostałam sama w absolutnej ciszy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro