26. Cisza

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Oliver uparcie wpatrywał się w umykający za szybą krajobraz. Patrzył w okno, chociaż coś ciągnęło go do tego, żeby spojrzeć na kierowcę samochodu, który wiózł go w Bóg raczy wiedzieć jaką stronę. Jakby tego było małp, kierowcą była kobieta.

Nie chodziło o to, że był jakkolwiek uprzedzony do płci pięknej za kierownicą – nie wierzył w stereotypu, nawet jeśli w niektórych przypadkach okazywały się prawdziwe. Nie, chodziło raczej o to, jaka kobieta go wiozła.

Jej uroda dosłownie powalała na kolana; blada skóra, złociste włosy niczym u anioła i te oczy... Machinalnie spojrzał w lusterko, kiedy zaś podchwycił spojrzenie szokująco błękitnych tęczówek, pośpiesznie odwrócił wzrok, zawstydzony. O nie, wobec takiej kobiety nie można było pozostać obojętnym, obojętnie jak wiele wysiłku by w to włożył i jak bardzo by się starał.

Jakby tego było mało, mógłby przysiąc, że już gdzieś tę niezwykłą istotę widział. Kiedy nagle przed nim wyrosła, wraz z tym czarnym samochodem, którym omal go nie potrąciła, odniósł wrażenie déjá vu, chociaż nie miał bladego pojęcia, gdzie mógł podobnej sytuacji doświadczyć. Nigdy nie wpadł pod samochód ani nie był tego bliski – chodziło o tę konkretną kobietę, która na co dzień z prywatnością nie prowadziła taksówki.

Kiedy kazała mu wskazać, nawet się nie zastanowił – po prostu to zrobił, jakby jego ciało kontrolował ktoś inny. Zanim się obejrzał, już siedział na tylnym siedzeniu, a taksówką gwałtownie zawracała, a chwile później już mknęła jak zwykle pustą uliczkę Sophii, wkrótce opuszczając miasteczko. Nie powiedział nawet, gdzie chce jechać – po prostu pozwalał kobiecie decydować, podświadomie czując, że zbliża się do tego, czego potrzebował.

Czuł to, chociaż nie miał pojęcia skąd bierze tę wiedzę. Po prostu wiedział, że samochód zmierza w dobrym kierunku – do sierocińca w którym wychowała się Izadora.

Do miejsca, gdzie musiał być ukryty medalion.

Odwrócił wzrok, zmęczony nieco monotonnym krajobrazem, po czym wbił wzrok w tył fotela kierowcy. Bał się odezwać, chociaż blond włosa kobieta musiała być jego sprzymierzeńcem, skoro mu pomagała. Co do jej intencji, był całkowicie pewien.

– Kim pani jest? – zaryzykował w końcu.

Przynajmniej chciał zadać to pytanie, ale w zamian wyszedł mu jedynie cichy szept, który sam ledwo rozumiał.

A jednak nieznajoma go usłyszała.

– Mówią na mnie Corin – odpowiedziała melodyjnym sopranem, który dosłownie pieścił jego uszy.

Miała anielski głos, idealnie pasujący do jej niezwykłego wyglądu. Ktoś taki jak ona zdecydowanie nie mógł był człowiekiem – przynajmniej nie takim zwyczajnym; przekonywał się o tym na każdym kroku, kiedy tylko odważył się na nieznajomą spojrzeć.

Znów podchwycił spojrzenie błękitnych oczu w lusterku i momentalnie stracił ochotę na zadawanie pytań. Kolejny raz pogrążyli się w milczeniu, tym bardziej ciążącym, że w samochodzie było okropnie duszno, a kołysanie pojazdu, kiedy raz po raz podrygiwał na wyboistej drodze, miało w sobie coś usypiającego. Gdyby tylko zamknął oczy, chociaż na kilka sekund, a potem się odprężył...

Oliver poprawił się na fotelu, żeby nie zasnąć i ponownie wbił wzrok w nieco przyciemnioną szybę. Mimochodem pomyślał o Isabel – pewnie się o niego martwiła i zdecydowanie lepiej poradziłaby sobie w tej sytuacji... Przynajmniej nie siedziałaby w milczeniu, bojąc się odezwać do zwyczajnej kobiety, która...

Kogo on chciał oszukać? Daleko było tej kobiecie do zwyczajności i gdyby nie kolor oczu oraz fakt, że wciąż żył, mógłby przysiąc, że Corin – jeśli faktycznie tak miała na imię – jest wampirem. Ale z pewnością nie była człowiekiem – w końcu na świecie istniało pewnie więcej niezwykłych istot, których obecności nie był do tej pory świadom. Corin musiała do nich należeć, chociaż nie był pewien, czy chce wiedzieć, kim tak naprawdę była – niektóre rzeczy lepiej, żeby pozostały tajemnicą.

Mimowolnie zadrżała, nawet pomimo doprowadzającego do szału upału. Jednocześnie skarcił się za to, że czuje strach – Isabel taka nie była. W ogóle dlaczego w ciąż po tym wszystkim o niej myślał? Jej tutaj nie było, a on wpadł na coś, czego ona z pewnością nie wzięłaby pod uwagę – on, „marny człowiek", jak go uroczo określiła podczas kłótni. A to znaczyło, że w tym momencie był w czymś od

Isabel lepszy i to odkrycie bardzo go usatysfakcjonowało.

Był lepszy, a więc i nie taki beznadziejny, jak mógłby przypuszczać. Co z tego, że daleko było mu do wampirów i im podobnych? To nie znaczyło, że wcale miał się nie przydać, gdyby zaszła taka potrzeba. Chciał pomoc Izadorze, niezależnie od Belli, i teraz miał po temu okazję...

Jeśli oczywiście się nie pomylił.

Nagle naszły go wątpliwości. A co, jeśli Isabel mimo wszystko miała rację i to była pogoń za jakimś marzeniem? W końcu sugerowali się obrazem, który równie dobrze mógł nie mieć żadnego związku z tym, czego Dora oczekiwała. Jeśli tak – jeśli marnowali czas – chyba miał po prostu się załamać, bo wszytko byłoby jego winą.

Nie zrobiłabyś nam tego..., pomyślał zrozpaczony. Izadoro, nawet ty nie jesteś na tyle szalona, żeby postawić przed nami niemożliwe zadanie...

Myślał „nami", nie Izabel, bo po prostu był pewien, że musi mieć w tym jakimś udział. Izadora by go nie pominęła, nawet po tym, jak okropnie zachował się, kiedy dowiedział się prawdy o Cullenach. A może zwłaszcza po tym.

Nie pominęłaby go, bo... Po prostu by go nie pominęła – nie było takiej możliwości.

Musiała brać go pod uwagę, nawet zupełnie nieświadomie. Musiała wiedzieć, że on – Oliver – jej pomoże. Innej możliwości nie brał pod uwagę.

Przestał o tym myśleć, bo samochód skręcił tak gwałtownie, że wylądował na drzwiach, uderzając czołem o szybę. Zaklął pod nosem i pośpiesznie wyprostował się, intensywnie pocierając czoło i starając się ignorować zaciekawienie spojrzenie błękitnych oczu, które podchwycił lusterko. Odwrócił wzrok, zawstydzony, nie tylko dlatego, że Corin musiała doskonale słyszeć przekleństwo, które mu się przed chwilą wyrwało – nie przywykł przeklinać przy kobiecie, a ta konkretna akurat dodatkowo go peszyła.

Wbił wzrok w krajobraz za szybą, w końcu dostrzegając długo oczekiwaną zmianę monotonnego do tej pory krajobrazu. Teraz zaczynała przeważać zieleń – niskie drzewa, krzaki i zdecydowanie gęstsza trawa. To już bardziej można było uznać za okolicę, gdzie mógł znaleźć to niezwykłe drzewo z obrazu Izadory – jakiś postęp, nawet jeśli mimo wszystko ostatecznie miało okazać się, że to pomyłka i jedynie niepotrzebnie się wysila.

Miał ochotę zapytać, czy jeszcze daleko, ale się nie odważył, chociaż Corin wydawała się na to czekać. Coraz bardziej go niepokoiła, bo chociaż oczy miała ludzkie, kojarzyła mu się z wampirem – i to obdarzonym wyjątkową intuicją, bo zdawała się wręcz czytać mu w myślach. Oczywiście nie było to możliwe, ale mimo wszystko...

Wzdrygnął się i znów zwróciwszy twarz ku szybie, ponownie wbił wzrok w umykające na zewnątrz przeszkody. Udawanie, że dostrzegł coś ciekawego, szło mu coraz lepiej i prawie sam uwierzył w to, że jest widokiem zafascynowany.

Chociaż wydawało mu się, że podróż ciągnie się w nieskończoność, ostatecznie minął zaledwie kwadrans, jak samochód zaczął zwalniać. Chwilę wcześniej znów skręcili, wjeżdżając na niewielką, jeszcze bardziej wyboistą drogę – krótką i kończącą się ślepym zaułkiem, jak się okazało. To odkrycie całkowicie go zdezorientowało i przez moment był przekonany, że się zgubili i za chwilę zawrócą, ale wtedy auto się zatrzymało.

Trzasnęły drzwi, kiedy Corin wysiadła na zewnątrz – być może się rozejrzeć. Siedział, starając się nie wpadać w paranoję i przekonać samego siebie, że nie powinien niczego się obawiać. Co z tego, że zupełnie obca kobieta zdecydowała się mu pomóc i wywiozła na jakieś pustkowie? To była jedynie pomocna taksówkarka (przynajmniej w tej chwili, chociaż szczerze wątpił, żeby na co dzień zajmowała się tym zawodowo), która po prostu nie mogła mieć złych intencji...

Coś zastukało w szybkę. Podskoczył jak oparzony, a z gardła wyrwał mu się okrzyk, którego zaraz pożałował – znowu się wygłupił. Zażenowany, spojrzał w szybkę, gdzie – jak mógł przewidzieć – zobaczył Corin. Nie usłyszał jej kroków, kiedy okrążyła auto, ale postanowił to zignorować.

Gdyby Isa tu była, już dawno by mnie wyśmiała, pomyślał i znów zdenerwował się na siebie za to, że cały czas ucieka myślami do przyjaciółki. Pośpiesznie wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi i wysiąść na zewnątrz, zanim zdążyłby się rozmyślić.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytał, rozglądając się po pustkowiu. Droga po prostu ginęła w wysokiej trawie, miejscami sięgającej aż do pasa. Kiedy się przyjrzał, dostrzegł, że dalej przechodzi w łagodną, wydeptaną przez długie lata ścieżkę. Teoretycznie można było jechać dalej – trawa nie stanowiła żadnej przeszkody dla auta. – Zgubiliśmy się? – dodał dla pewności, bo nagle język mu się rozwiązał.

Corin nie odpowiedziała od razu, w pierwszej kolejności przechodząc kilka kroków. Zanurzyła się w trawę i zatrzymawszy się, znów obejrzała w jego stronę. Musiał przyznać, że wygląda fantastycznie – szokująco piękna, na tle natury. Źdźbła muskały jej nogi i biodra, a jedno nawet w roztargnieniu zaczęła nawijać na palec.

– Nie zgubiliśmy się – zaprzeczyła melodyjnym głosem. – Jesteśmy na miejscu – ucięła.

Była tak dziwna, jak momentami Izadora – jej charakteru po prostu nie dało się opisać w dwóch słowach. Pokręcił z niedowierzaniem głową i miał zapytać o coś jeszcze, ale ostatecznie się rozmyślił i po prostu bezradnie rozejrzał dookoła.

I wtedy to zobaczył. Na zachodzie, kiedy prowadziła ścieżka, zamajaczył kształt okazałego budynku. Serce zabiło mu szybciej – jeśli to nie było szukany przez niego dom dziecka... Nie brał nawet takiej możliwości pod uwagę – to po prostu musiało być to.

Dźwięk odpalanego silnika wdarł się w panującą ciszę, przypominając wystrzał z armaty. Z niedowierzaniem obejrzał się na czarną taksówkę, która go tu przywiozła – akurat żeby zobaczyć, jak auto z piskiem opon zawraca i zaczyna się oddalać. Zupełnie nie zauważył ani nie usłyszał, żeby Corin ruszyła się z miejsca, a jednak udało jej się wsiąść do samochodu i zniknąć równie nagle, jak się pojawiła.

Zostawiła go! Nie rozumiał dlaczego, ale poczuł się okropnie z tego powodu. Niby na początku planował, że załatwi wszystko w pojedynkę, a w towarzystwie Corin czuł się nieswojo, ale mimo wszystko czuł się pewnie, kiedy miał jakiekolwiek towarzystwo.

Poza tym był na tyle daleko od miasta, że powrót wydawał się czymś abstrakcyjnym. Kobieta w najlepszym wypadku zafundowała mu kilka ładnych godzin monotonnego spaceru w upale – bynajmniej nienajlepsza perspektywa na spędzenie dnia, tym bardziej, jeśli faktycznie miało mu się udać znaleźć medalion.

Jeśli jednak nie... No cóż, samotność wtedy tym bardziej miała mu ciążyć, bo zamierzał przez całą drogę się obwiniać. Ta możliwość również nie wyglądała zachęcająco, ale nie był w stanie zrobić niczego, żeby coś na to zaradzić. Musiał poradzić sobie samemu, nawet jeśli nie miał pojęcia jak się do tego zabrać.

Westchnął, po czym w końcu ruszył się z miejsca. Droga była całkiem znośna – wiła się nieznacznie, ale poza tym prowadziła w kierunku, który mu odpowiadał. Szedł szybko, sprężystym krokiem i przez cały czas nie odrywając wzroku od jedynego punktu orientacyjnego, którym dysponował – od coraz wyraźniejszego zarysowi budynku.

Nie śpieszyło mu się. Spacer był przyjemny, poza tym duchota powodowała, że w atmosferze było coś usypiającego. Bynajmniej nie spowodowało to, że zwolnił; utrzymywał równie tempo, z każdą kolejną minutą zbliżając się do domu dziecka w którym wychowała się Izadora. Musiał przyznać, że było to niezwykle urokliwe miejsce – spokojne, pełne uroku... Wydawało się wprost stworzone dla takiej artystycznej duszy i indywidualistki, jaką była Dora.

Potrafił ją sobie w tym momencie wyobrazić, jak biegnie pośród tej trawy – piękna, idealna, wręcz eteryczna. Było to przyjemną odmianą w ostatnim czasie, bo przynajmniej raz nie pomyślał o Bell. Izadora była bezpiecznym tematem, który go motywował.

Tej Dory, która go uratowała. Ta Dora, która oczarowała go zielenią oczu i rudymi włosami... I równie bardzo, gdy wróciła do pierwotnego wyglądu, czyli kiedy wyglądała jak Isabel. Dory, która wstawiła się za nim w Volterze i właściwie poświęciła się dla niego, nawet po tym, jak ją kilka godzin wcześniej potraktował. Dora, którą...

Którą kochał.

Ciężko było mu się do tego przyznać nawet przed samym sobą, kiedy jednak ta myśl została sformułowana, uświadomiło sobie, że tak wygląda prawda. Nawet jeśli Isabel powiedziała prawdę i w oczach Dory był jedynie marnym człowiekiem – dawnym, uciążliwym przyjacielem siostry, którego wypadało dla niej uratować – to niczego nie zmieniało w uczuciach, którymi ją darzył.

To właśnie była miłość? Czy gdyby był jedynie zauroczony, wysilałby się tak bardzo, czy może po prostu odpuścił i z czasem zapomniał? Odpowiedź była oczywista i lekko go przerażała, bo to znaczyło, że plątał się w coś naprawdę niebezpiecznego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro