32. Kłamca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Krzyczałam, przeklinałam i warczałam tak długo, aż rozdrażniona Meredith dała mi w twarz. Jak zwykle pojawiła się nagle, po prostu pozbywając się swojej ochronnej tarczy, która czyniła ją niewidzialną. Na jej widok zdenerwowałam się jeszcze bardziej, ale nie byłam na tyle głupia, żeby w jakikolwiek sposób ją atakować – już i tak uderzeniem rozcięła mi wargę.

Aro zaciągnął mnie do Sali Tronowej, gdzie znajdowali się już Kajusz i Marek. Obaj spojrzeli na mnie z zainteresowaniem, po czym skupili uwagę na swoim wyraźnie podekscytowanym bracie. Udało mi się ponownie zablokować dostęp do swojego umysłu (po odejściu „piekielnych bliźniąt" wampir nadal badał moje wspomnienia, a kiedy nagle skrzywił się z niechęcią i spojrzał na mnie gniewnie, domyśliłam się, że w końcu odzyskałam kontrolę), ale to już i tak nie miało żadnego znaczenia. Wiedział wszystko to, co było mu potrzebne.

Popchnął mnie w stronę strażników, którzy musieli akurat pełnić wartę. Zachowywał się w trochę roztargniony sposób, traktując mnie jak śmieć albo inną zbędną rzecz – właściwie wcale o mnie nie myślał, kiedy podszedł do braci, żeby zrelacjonować im wydarzenia. To Kajusz pomyślał o tym, żeby posłać kogoś po pozostałych strażników. Wybór padł na Aftona, którego bardzo słabo kojarzyłam z balu – jakby nie patrzeć, wtedy byłam pochłonięta zupełnie czymś innym. Zostałam sama z Felixem (był silny i posturą przypominał Emmetta, dlatego nie mogłam go zapomnieć), więc pozwoliłam sobie na trochę krzyków i innych zabiegów, mających zdenerwować Volturi, ale właśnie wtedy pojawiła się Meredith.

Aro skinął jej głową i wrócić do rozmowy, jakby normą było, że gdzieś z boku zawsze ktoś kogoś bije. Nie skupiałam się na słowach, zbyt rozeźlona i przerażona, żeby chcieć słuchać o jakimś bzdurnym spisku na który dowód sama mu dostarczyłam. Byłam na siebie wściekła i wiedziałam, że jeśli komukolwiek stanie się krzywda, wtedy sama bardzo chętnie się zabiję. Chyba nigdy nie miałam sobie wybaczyć, że zachowałam się w tak idiotyczny sposób, żeby właściwie wepchnąć najbliższych w ręce kogoś, kto od dawna szukał pretekstu do tego, żeby nas zabić. Jakby to powiedział Oliver, mogliśmy się jeszcze dla nich zapakować.

Obserwując braci i starając się ułożyć jakiś sensowny plan (Jane i Alec długo nie wracali, więc może była jakaś nadzieja na to, że Cullenowie w porę się oddalili?), zauważyłam, że zarówno Marek, jak i Kajusz słuchając z zaciekawieniem. Słyszałam sporo o skłonnościach do przemocy jasnowłosego z braci, więc niepokojący błysk w jego krwistych tęczówkach nie był dla mnie niczym dziwnym. Bardziej zaskoczyło mnie, że Marek w końcu okazał jakieś uczucia – i że to był wyraźny niepokój. Nie byłam pewna dlaczego – może przez historię Didyme – ale widok wampira momentalnie przypomniał mi o Sulpicii, przez co jeszcze bardziej się zdenerwowałam.

Czy mogła mieć przez nas kłopoty? Dziwiło mnie, że Aro jeszcze nikogo nie posłał po swoją żonę, ale może to znaczyło, że nie wychwycił z moich myśli wszystkiego i kobieta jednak była bezpieczna? Jeśli tak, była to marna pociecha, bo w każdej chwili mógł ponownie dostać się do mojego umysłu albo dowiedzieć się czegoś od pozostałych, gdyby jednak udało mu się któregokolwiek z nich złapać. Poza tym nie miałam pewności, że jednak niczego na temat Sulpicii nie wychwycił. Jakby nie patrzeć była jego żoną – mogła zbyt wiele dla niego znaczyć albo po prostu uważał ją za na tyle obojętną, że nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia. Być może miał się z nią policzyć później.

Drzwi wejściowe otworzyły się i do środka wślizgnęła się grupka wampirów. Wrócił Afton w towarzystwie kilku postaci w czarnych pelerynach. Kilka z nich rozpoznałam, między innymi Demetriego, Renatę i słynną ze swojego daru Chealse. Na widok tej ostatniej wyrwało mi się warknięcie – wciąż pamiętałam, że to za jej sprawką James posunął się do zrobienia wszystkich tych okropnych rzeczy, które ostatecznie doprowadziły do śmierci jego i Melindy. Meredith rzuciła mi chłodne spojrzenie i byłam pewna, że chętnie znów by mnie uderzyła, ale powstrzymała się, bo właśnie wtedy pojawili się Jane i Alec.

A ja straciłam całą nadzieję.

Jane szła pierwsza. Tuż u jej boku znajdował się chłopak, ale bynajmniej nie był nim jej brat. To był Oliver. Ta mała wiedźma owinęła się wokół niego niczym ośmiornica, a mimo swojego niskiego wzrostu jakimś cudem udawało jej się trzymać na tyle blisko, żeby w każdej chwili móc zaatakować odsłoniętą szyję chłopaka. Raz po raz ocierała się o niego i oglądała za siebie, patrząc głownie na przyglądającą się wszystkiemu okrągłymi ze zdumienia oczami Izadorę. Doszło mnie, że za każdym razem, kiedy Jane rzucała nieodgadnione spojrzenie swojej ofierze, Dora szepce gorączkowo „Och nie, o mój Boże...". Bała się i podzielałam jej obawy, ale jak długo panował spokój, tak długo Oliverowi nie mogła stać się krzywda. A przynajmniej taki układ panował odkąd wszyscy znaleźli się w zasięgu zmysłów wielkiej trójcy, bo wystarczył mi jeden rzut oka na twarz mojego przyjaciela, żeby się zorientować, że musiał już zapoznać się z darem tej niepozornej istoty o anielskiej twarzyczce dziecka.

Cullenowie znajdowali się tuż za Jane, Oliverem i Izadorą. Odetchnęłam z ulgą, kiedy przekonałam się, że wyglądają na całych, ale z drugiej strony wampirów nie dało się łatwo skrzywdzić. To zresztą nie znaczyło, że Jane nie mogła na kimkolwiek użyć swoich strasznych zdolności. Niemniej liczyło się dla mnie, że widziałam ich w komplecie, chociaż zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby udało im się uciec. Nie powinni byli w ogóle przyjeżdżać, ale teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Wpakowaliśmy się w kłopoty i to z mojego powodu, więc trzeba było pogodzić się z sytuacji i skupić na bieżących wydarzeniach. Największym utrudnieniem było jednak to, że na widok Edwarda zapragnęłam wyrwać się do przodu i do bliskich dołączyć, ale powstrzymał mnie ostrzegawczy ruch Felixa. Wróciłam na swoje miejsce pod ścianą i aż jęknęłam, kiedy Edwardowi wyrwało się gniewne warknięcie.

– Cicho tam. – Jane obejrzała się przez ramię. – Może na chłopaku ci nie zależy – skinęła na Olivera – a dziewczyny nie mam jak tknąć, ale są zawsze inne środki perswazji. Chcesz tego? – zapytała, błądząc wzrokiem kolejno na Esme, Alice i Rosalie.

Edward zazgrzytał zębami ze złości, ale pokręcił głową. Jane odwróciła się, wyraźnie rozczarowana, ale przynajmniej nikogo nie zaatakowała, żeby dać mu nauczkę. Paradoksalnie byłam jej za to wdzięczna.

– Zobaczysz, że jeszcze się za to policzymy – mruknął pod nosem.

Wampirzyca roześmiała się; jej śmiech był słodki, niewinny i dźwięczny, dokładnie jak twarz, którą na co dzień prezentowała.

– Jakoś w to wątpię.

Aro w końcu zwrócił uwagę na przybyszy i odwrócił się w ich stronę. W jego oczach pojawił się błysk zadowolenia, który jednak zaraz przygasł, kiedy dokładniej rozejrzał się po Sali Tronowej. Do mnie dopiero po chwili dotarło, co go zmartwiło.

– A gdzież to podziewa się nasz Alec? – zapytał, a mnie serce zabiło mocniej. Nie było jego, Santiego i Mary, więc może...

Ale właśnie wtedy brat Jane w końcu pojawił się w progu. Z miną męczennika, pociągnął za sobą parę wampirów, które – jak już wiedziałam – były moimi rodzicami. Ich wzrok był błędny i chyba nie dawali sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół nich, a Alec wydawał się stanowić ich przewodnika, i domyśliłam się, że użył swojego daru, żeby ich obezwładnić.

– Już jestem, panie – powiedział, chociaż było to zbędne. Ciężko było go nie zauważyć. – Przepraszam, ale nie tak łatwo utrzymywać dar i jednocześnie ciągnąc ich za sobą – skrzywił się demonstracyjnie.

– Santiego rzucił się na mnie, kiedy tylko krzywo spojrzałam na jego córkę – wyjaśniła Jane, spoglądając na dzieło brata z niejaką satysfakcją. – Nasza droga Corin... – Spojrzała na wampirzycę, która nie wróciła do swojego fałszywego wyglądu. – Mary – poprawiła – oczywiście zaraz do niego dołączyła. Kto by pomyślał, zawsze wydawali się tacy rozsądni...

Aro machnął ręką, dając jej do zrozumienia, że nie interesują go szczegóły, tylko efekt, a ten najwyraźniej go satysfakcjonował. Wampirzyca niechętnie zamilkła, wyraźnie urażona tym, w jaki sposób ją potraktował, Volturi jednak zdawał się tego nie zauważać. Pośpiesznie podszedł bliżej, schodząc z niewielkiego piedestału na którym stały trony trójcy, po czym uważnie rozejrzał się po całym pomieszczeniu. Tym razem musiał uznać, że sytuacja prezentuje się właściwie, bo z uznaniem pokiwał głowa.

– I po co były te wszystkie kłamstwa? – zapytał, nie zwracając się chyba do nikogo konkretnego. – A ja już byłem skłonny uwierzyć w zapewnienia Isabel na temat tego, że nie musze obawiać się ataku z waszej strony! Jakże czuję się teraz rozczarowany!

Co on pieprzy?, pomyślałam, czując narastający gniew. Skoro już mówił o kłamstwach, dlaczego nie zamierzał postawić sprawy jasno i zagrać z nami w otwarte karty? Dlaczego nie opowiadał o tym, jak podstępem zamierzał sprawić, żebym została w Volterze, omamiona przez Santiego, któremu wtedy ufał? Dlaczego nie powie wprost, że od dawna obawiał się liczebności Cullenów i zawsze zazdrościł im niezwykłych zdolności, którymi dysponowali Edward, Alice i Jasper? Dlaczego – w końcu – nie pochwali się, że teraz może nas zabić pod byle pretekstem i jest z tego zadowolony? Wszystko to byłoby lepsze niż brednie, które popłynęły z jego ust i sprawiły, że miałam ochotę zacząć wrzeszczeć z frustracji.

Chciał zachować twarz, ale przed kim? Wszystkie wampiry, które znajdowały się w Sali Tronowej, bez wątpienia należały do jego wiernych strażników, więc doskonale orientowały się w jego planach. Przed kim udawał, skoro mógł nas zabić bez żadnych wyjaśnień, po czym zacząć rozpowiadać jakąś zmyśloną bajeczkę o tym, jak rzekomo złamaliśmy prawo? Przecież to byłoby najprostsze wyjście, ale Aro najwyraźniej jak zwykle miał swój jakiś idiotyczny sposób prowadzenia rozmowy. Być może prowadził tę grę już zbyt długo, więc kłamał z przyzwyczajenia albo po prostu był szalony. Jedno drugiego nie wykluczało, szczerze powiedziawszy. Poza tym skąd mogłam mieć pewność, że to też nie jest swego rodzaju prowokacja? Byłam na krawędzi kolejnego wybuchu, co bynajmniej nie było dobrym pomysłem, bo w ten sposób jedynie przyśpieszyłabym nasz wyrok. W najlepszym przypadku po prostu od razu by nas zabili, ale obawiałam się, że bardziej prawdopodobne były tortury Jane; byłam na nie odporna, ale pozostali nie, dlatego musiałam zachować się rozsądnie i spróbować pozostać spokojną.

Chyba nie tylko mnie gra Aro zaczynała irytować, bo mogłabym przysiąc, że Kajusz za plecami brata wywrócił oczami. Carlisle jako pierwszy zaryzykował się podjąć temat, bo kiedy tylko Volturi zamilkł, doktor z wahaniem się odezwał:

– Nikt z nas nie przybył tutaj, żeby w jakikolwiek sposób wam zagrozić, Aro. – W głosie Carlisle'a wyczułam odrobinkę rozdrażnienia, tak wiele razy już próbowaliśmy Włochowi to wytłumaczyć. Niestety z marnym skutkiem. – Jesteśmy tutaj wyłącznie przez wzgląd na Bellę. Alice przewidziała, że może mieć kłopoty, więc chyba oczywiste, że się o nią martwimy – przypomniał ze spokojem, chociaż w tym przypadku podejrzewałam, że panowanie nad emocjami musiało całkiem sporo go kosztować.

Spojrzałam na bliskich pytająco. Więc Alice miała wizję? Dlatego wiedzieli, że powinni przyjść? Cokolwiek chochlica zobaczyła, wątpiłam żebym dotyczyło bezpośrednio mojej osoby. Nie widziała mnie ani Izadory, dlatego stawiałam na serię bezsensownych obrazów – momentów, które mogły naprowadzić ich na trop mój i Olivera, ale nie do końca uściślających to, co miało się wydarzyć. Obawiałam się, że cokolwiek to było, przyjazdem sami mogli doprowadzić do tego, że wizja Alice się spełni.

– Wizja? Wizja...? – Aro na moment stracił nad sobą panowanie. Przez moment patrzył pożądliwie na Alice, zanim wytłumaczył nam powód swojej frustracji: – Czyż nie słyszałem za pierwszym razem, że twoja przybrana córka nie jest w stanie przewidzieć przyszłości Isabel? – zapytał gniewnie, ale jednocześnie z nutką samozadowolenia. Nie musiał się wysilać, żeby zarzucić nam kolejne kłamstwo.

Carlisle miał odpowiedzieć, ale wtedy wtrąciła się Alice. Zdecydowanie wyrwała się próbującego powstrzymać ją Jasperowi i szybkim krokiem podeszła do Aro, wyciągając przed siebie rękę.

– Zobaczyłam Olivera – sprostowała stanowczym głosem. – Nie widzę Belli o to bynajmniej się nie zmieniło, nawet jeśli czasami jej tarcza słabnie. Nie wiedzieliśmy o tym, że wraz z Izadorą się zamieniły, dlatego kiedy zobaczyłam Olivera w Volterze, natychmiast pomyślałam o Isabel – wyjaśniła.

Spojrzała wyczekująco na Włocha, ale chociaż ten zawahał się i spojrzał na jej dłoń, ostatecznie nie zajrzał w jej myśli. Powoli opuściła rękę, ale nie wróciła na miejsce, chociaż Jasper wydawał się być gotów błagać ją, żeby jednak to zrobiła. Sama zresztą też nie mogłam patrzeć na to, jak ta drobna wampirzyca naraża się, stojąc tuż przed złaknionymi naszej śmierci wampirami, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony.

– Wydaje mi się, że wszelakie wyjaśnienia są tutaj zbędne – podjął temat Aro, chcąc usprawiedliwić odmowę zajrzenia we wspomnienia Alice. – Wiem już wszystko, co powinienem wiedzieć.

– Wiesz to, co chcesz wiedzieć – poprawiła go chłodno Rosalie.

Rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale w żaden sposób nie skomentował jej słow. Rose przyglądała mu się wyzywająco, nie dbając o to, że ma na swojej skinienie całą straż i sadystyczną Jane. Siostra Aleca powoli odwróciła się w jej stronę, więc Rosalie odrobinę odpuściła, a Emmett szybko ją zasłonił, gotowy przyjąć atak, i tym razem jednak nie doszło do tortur. Zaczynałam się zastanawiać na co czekają.

– Tak czy inaczej – Aro postanowił zignorować jej uwagę – jestem rozczarowany. Nie tylko tym, że jednak postanowiliście się nam przeciwstawić, ale również dwójką moich najlepszych strażników. Na każdym kroku sami zdrajcy – westchnął. – A przecież starałem się zaplanować wszystko tak, żebyśmy mogli żyć w pokoju. Pozwoliłem, żeby Isabel...

Poczułam, że jednak za raz trafi mnie szlag.

– Zamknij się! W tej chwili się zamknij, bo nie mogę już tego słuchać! – wrzasnęłam, doszczętnie już zdzierając moje obolałe wcześniejszymi wybuchami emocji gardło. Zacisnęłam dłonie w pięści tak mocno, że chyba jedynie cudem nie rozorałam sobie paznokciami skóry, tym samym prowokując wszystkie wampiry wkoło do ataku. – Przestań pieprzyć i udawać, jaki to jesteś wspaniałomyślny, bo wszyscy wkoło wiedzą, że jesteś najbardziej zakłamany z nas wszystkich! Wiem, że zależało ci zarówno na darach moich bliskich, jak i moich... A skoro jesteś taki ugodowy, dlaczego zabrałeś nam Izadorę?! Przyznaj, że zatrzymanie jednej z nas miało być pretekstem do tego, żeby nas sprowokować! Więc proszę bardzo, masz już czego chciałeś! – wrzasnęłam i wyrzuciłam obie ręce w powietrze, po czym obróciłam się na pięcie, żeby pokazać mu się z każdej strony. – Jestem tutaj: ja i Izadora, i ten wyimaginowany spisek, którego dopatrywałeś się od dawna. Jeśli uważasz, że coś złego jest w tym, że martwimy się o siebie i przyszliśmy zobaczyć się z Izadorą, najlepiej od razu nas powybijaj, bo wszystko jest lepsze od życia na jednej z planecie z kimś, kogo poziom debilizmu i chciwości przekroczył wszelakie normy. Mam już dość tych kłamstw, tego ciągłego zagrożenia i cyrku, którym za twoją sprawą stało się moje życie. I wiesz co ci powiem? – syknęłam, ledwo łapiąc oddech i patrząc na lekko oszołomioną, ale przede wszystkim zagniewaną twarz Aro Volturi. – brzydzę się tobą. Tobą i...

Chciałam dodać coś jeszcze, ale wtedy znowu dostałam w twarz. Tym razem nie od Meredith, ale właśnie od Aro, który nagle zmaterializował się tuż przede mną. Siła uderzenia odrzuciła mnie aż pod ścianę. Uderzyłam od nią z takim impetem, że przed oczami zatańczyły mi kolorowe plamy. Ktoś krzyknął, a chwilę później ktoś inny warknął wściekle – w tym drugim przypadku z przerażeniem rozpoznałam Edwarda. Jedynie to pozwoliło mi szybciej dojść do siebie i z pewnym trudem uchwyciłam równowagę, po czym ponownie skupiłam wzrok na zagniewanym, wciąż wpatrzonym we mnie Aro.

– Już wystarczy – powiedział ostro, starając się zapanować nad głosem. Spojrzał na swoją rękę w zadumie i jasne było, że nie planował mnie uderzyć, żeby nie zepsuć wrażenia. Potrzebował dłuższej chwili, żeby się uspokoić. – Chyba zapominasz się, moja droga Isabel – powiedział, ostatnie słowa wymawiając niczym osobne sylaby. Moja droga Isabel... – Nie pozwolę mówić do siebie w ten sposób. Tym bardziej nie komuś, kto ostatecznie okazał się zdrajcą – dodał i odsłonił zęby w tak znaczący sposób, że aż przeszły mnie ciarki.

Bez trudu byłam w stanie sobie wyobrazić, jak atakuje mnie i zabija, wbijając zęby w moją odsłoniętą szyję. W tym momencie zobaczyłam prawdziwego, wiekowego wampira, którym był Aro – równie wprawną maszyną do zabijania, co strażnicy, którym na co dzień się posługiwał. Popełniłam błąd, kiedy zdecydowała się wypowiedzieć słowa, które od początku mnie dręczyły. W tym momencie udawanie się skończyło i obojętnie co jeszcze bym powiedziała, Aro już i tak podjął decyzję. Spięłam wszystkie mięśnie, gotowa do ewentualnej próby odparcia ataku; czujnie obserwowałam przeciwnika, chcąc przynajmniej umrzeć, kiedy będę próbowała się bronić.

Aro przez moment mi się przyglądał, po czym wyprostował się, a jego twarz na powrót stała się pozbawioną emocji maską. Zdezorientowana zamrugałam i chociaż w pewnym stopniu mi ulżyło, jednocześnie nie mogłam zrozumieć, co właściwie się dzieje.

– Wydaje mi się, że sprawa już jest jasna – oznajmił zaskakująco spokojnym, pewnym głosem. – Już na samym początku słusznie zrobiliśmy, obawiając się tych dzieci. Próbowałem uwierzyć w to, że nie mamy się czego obawiać, ale jak widać błędnie. – Spojrzał na Cullenów. – Niemniej... Cóż, nieśmiertelne dzieci najwyraźniej niewiele różnią się od tych istot. Potrafią być czarujące, poza tym są równie niezwykłe co Zakazani. Przez naszą dotychczasową przyjaźń, Carlisle'u – zwrócił się niespodziewanie do doktora – chciałbym jednak wyjść z tego pokojowo. Odpuśćcie i pozwólcie nam zrobić to, co słuszne, a wtedy będziecie mogli odejść w spokoju. Przecież żadne z nas nie chce, żeby tak się skończyło.

Jego słowa wprawiły mnie w osłupienie. Odszukałam spojrzenie złocistych tęczówek Edwarda, teraz pociemniałych z gniewu i narastającej furii. Jakiekolwiek były intencje Aro, byłam gotowa chwycić się każdej szansy na to, że moi bliscy wyjdą z tego bez szwanku. Może wtedy byłabym w stanie umrzeć w spokoju, świadoma tego, że jednak nie doprowadziłam do ich śmierci i są bezpieczni.

Ale wtedy Aro spojrzał przelotnie na Alice i wszelakie wątpliwości zniknęły. Przecież oczywiste było, dlaczego zależało mu na pretekście, żeby jednak przeżyli – a przynajmniej ta część z nich, którą najbardziej się interesował. Ci, którzy posiadali dary. A to znaczyło, że nie miał odpuścić, obojętnie jak długo miałby czekać na kolejny pretekst do ataku. Zależało mu na ich zdolnościach, więc nigdy nie mieli być naprawdę bezpieczni. Kto wie, może nawet miał pozabijać część jeszcze dzisiaj, pozostawiając przy życiu Alice, Jaspera i Edwarda, żeby siłą spróbować ich zatrzymać w zamku? Jak silne potrafiły być manipulatorskie zdolności znienawidzonej przeze mnie Chelsea?

Nie tylko do mnie to dotarło. Rosalie nagle wyrwała się do przodu, rozgniewana chyba nawet bardziej niż wtedy, kiedy próbowała zabić Olivera.

– A niech cię szlag, Aro! Cholerny kłamca! – warknęła i chciała dodać coś jeszcze, ale wtedy nagle krzyknęła i osunęła się na kolana.

Jane w końcu zaatakowała; wzrok utkwiła w wijącej się z bólu blondynce. Spanikowana spojrzałam na Emmetta, a jego wzrok powiedział mi wszystko to, co trzeba było w tamtym momencie wiedzieć.

Czara goryczy właśnie się przelała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro