37. Jedno słowo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pojęcie wiosny na Alasce samo w sobie wydawało się być abstrakcyjne, a jednak mogłam się przekonać, że wszelakie moje obawy w tej kwestii były bezpodstawne. Oczywiście, nie miałam co liczyć na upał, nie wspominając już o pogodzie rodem z Pheanix, ale i tak początek maja zapowiadał się zaskakująco pięknie. Jako że od zawsze moje nastroje zależały w jakimś stopniu od pogody, chyba nic nie mogło wpłynąć na mnie lepiej niż widok błękitnego nieba czy soczystej zieleni lasu przy domu.

Ale nie tylko pogoda była czynnikiem, który sprawiał, że czułam się dobrze. Przede wszystkim liczyło się poczucie stabilności o której zdążyłam już zapomnieć, a która w końcu wróciła do naszego życia – miejmy nadzieję, że na dobre. Spokój był czymś, czego potrzebowałam i z czego nade wszystko się cieszyłam. Oczywiście nie było tak do końca dobrze, bo istniało wiele kwestii które musiałam przemyśleć i spróbować się przyzwyczaić, ale to już nie było takie ważne, jak próba ocalenie życia. Teraz po prostu potrzebny był czas.

Mary i Santiego zamieszkali z nami. Właściwie nikt z nas nie podjął decyzji – to po prostu było naturalne po tym, jak musieli wraz z nami uciekać z Volterry. Ignorowałam ich, mimo ich jasnych prób nawiązania relacji. To było trudne, oczywiście, ale zdecydowanie bardziej skomplikowana byłaby jakakolwiek rozmowa i próba zrozumienia, a na to nie byłam jeszcze gotowa. Mary zdawała się to rozumieć, ale Santiego zaczynał być denerwujący i kilka razy wtrącił mnie z równowagi do tego stopnia, że chyba jedynie cudem się nie pozabijaliśmy. Nie wiem jak mógł oczekiwać czegokolwiek z mojej strony po tym, co zrobili mnie i Izadorze. Oczekiwał, że rzucę mu się na szyję z okrzykiem „Tatuś!" i wszystko będzie dobrze?

Edward próbował mnie w tym wspierać, ale wolałam żeby w tej kwestii nie próbował ingerować. Nie rozumiał co czuję, dlatego nie byłam przekonana do zapewnień, że będzie dobrze i powinnam dać im szansę. Wystarczyło, że musiałam tego słuchać od Carlisle'a i Esme za każdym razem, kiedy traciłam cierpliwość i miałam ochotę rzucić w swojego biologicznego ojca tym, co akurat miałam pod ręką. Nie jestem pewna, ale po jakichś dwóch tygodniach pod jednym dachem w końcu osiągnęliśmy pewien rodzaj kompromisu, opierający się przede wszystkim na wymuszonej uprzejmości. Nie napawało mnie to zbyt im entuzjazmem, ale to było lepsze od krzywych spojrzeń, błagań i ciągłych kłótni. Co miało być później, czas miał pokazać.

No i był jeszcze Oliver.

Chyba nigdy nie miałam zapomnieć momentu jego przebudzenia. Minął chyba kwadrans zanim się zorientowaliśmy, że jego serce ostatecznie stanęło, a przemiana dobiegła końca. Oraz – co najważniejsze – że w pokoju Izadory jest dziwnie cicho, co było co najmniej niepokojące. Carlisle od początku się obawiał, że przebywanie śmiertelnej Izadory w jednym pomieszczeniu ze spragnionym wampirze po przemianie może zakończyć się tragedią, dlatego wszyscy natychmiast pognali na górę, każąc mi zostać. Byłabym głupia, gdybym posłuchała, więc pobiegłam za nimi i... podobnie jak oni zamarłam.

Oliver był przytomny, jak najbardziej. I był wampirem – krwiste tęczówki i blada skóra były jednoznacznym tego potwierdzeniem. Izadora też tam był, ale nic nie wskazywało na to, żeby miała zostać przekąską. Jeśli nawet Oliver odczuwał pragnienie, ciężko było to zauważyć, kiedy trzymał Izadorę na kolanach – i kiedy ją całował.

Kiedy nas w końcu zauważyli, Dora się speszyła, Oliver zaś spojrzał na nas w roztargnieniu i wzruszył ramionami. Oczy mu błyszczały, włosy zaś miał w nieładzie i nie trudno było się domyślić, że to sprawka mojej bliźniaczki.

– No co? – zapytał, poirytowany panującym napięciem. – Wiesz co, Izzy? Nie wiem dlaczego tak panikowaliście. Cała ta wampirza sprawa jest absolutnie w porządku – stwierdził, a potem znów pocałował Izadorę, całkiem nas ignorując.

Najdziwniejsze w tym było to, że jego zachowanie wydawało się całkowicie na miejscu. Kiedy tak na nich patrzyłam, nagle poczułam się jak intruz, dlatego zdecydowanie pociągnęłam Edwarda za rękę. Zrozumiał moje intencje i się wycofał, ja zaś przysunęłam się do Carlisle'a.

– Oliver był i będzie dziwny. A jeśli teraz zamierzasz zasugerować mu polowanie, chyba tracisz czas – powiedziałam cicho i doktor, chociaż zaskoczony i zafascynowany, ostatecznie przyznał mi rację.

Cóż, nie żeby Olive był jakimś wyjątkowym ewenementem. Prędzej czy później i tak musieli ruszyć się z Izadorą do lasu, ale nawet nie raczyli nas o tym poinformować. Przekaz był prosty – Oliver był tylko Izadory i to ona zamierzała go w nowe życie wprowadzić. Może właśnie dlatego, że teraz mógł przebywać z nią do woli, Ollie zachowywał się tak, jakby nigdy nie uważał wampiryzmu za coś złego. Wręcz przeciwnie – miałam wrażenie, że to sprawia mu frajdę, nawet jeśli nie zawsze było kolorowo. Może i był obojętny na krew Izadory (kłamstwem byłby stwierdzenie, że na nią), ale ze mną czy zwykłymi ludźmi było inaczej. Przekonałam się o tym, kiedy kilka razy przyłapałam go na tym, jak w dziwnie pożądliwy sposób przygląda się żyle na mojej szyi, całkowitą zaś pewność zyskałam, kiedy raz wrócili z Dorą roztrzęsieni z polowania.

– Było blisko – sapnęła jedynie w ramach wyjaśnień, po czym z westchnieniem oparła się o Olivera. Doszłam do wniosku, że więcej nie chcę wiedzieć.

Co ciekawe, nawet to nie mogło sprawić, żebym poczuła się źle. To wydawało się jednym z wielu codziennych problemów, normalnych w życiu rodziny wampirów. Mogłam odetchnąć, tym bardziej wolna od obecności chętnej do złośliwych komentarzy oraz wytykania mi błędów Tanyi. Nie mogłam jej zapomnieć tego, że przez nią omal wszyscy nie zginęliśmy, bo gdyby nie zmusiła nas do wyjaśnienia Oliverowi prawdy, nigdy nie wplątalibyśmy się w konflikt z Volturi. Oczywiście Rosalie też nie była bez winy i byłam na nią zła, ale nie do tego stopnia jak na wampirzycę z Denali. Po pierwsze dlatego, że Tanyi z nami nie było. A po drugie – chociaż wstyd się przyznać – byłam chyba do niej uprzedzona za to, że ważyła się próbować poderwać Edwarda. To, że jej się nie udało, nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Jeśli chodzi o Aro i Sulpicię, spotkaliśmy ich tylko raz, krótko po tym jak sami w pośpiechu opuściliśmy zamek. Chyba nigdy nie widziałam Volturi tak pokonanego i jednocześnie wściekłego. Teraz, kiedy był poza zasięgiem daru Jane, pozwolił sobie na wyklinanie na czymś świat stoi i przez moment miałam nawet wrażenie, że zaraz wparuje z powrotem do twierdzy, żeby rozerwać Kajusza na kawałki, ale powstrzymała go Sulpicia. Wciąż nie mogłam się oswoić z tym, że miała na niego aż taki wpływ i wampirzyca chyba sama była tym zdziwiona, liczyło się jednak to, że zadziałało. Przeprosiła nas, chociaż to my powinniśmy jej dziękować, po czym oddaliła się wraz z Aro, zamierzając jak najszybciej opuścić miasto. Nie miałam pojęcia, co z tego wyniknie, ale życzyłam ich jak najlepiej. Tym bardziej, że rządy Kajusza zdecydowanie nie wróżyły dla wampirów dobrze – wiedziałam to i bez daru Alice albo przeczuć Izadory.

Na razie jednak było spokojnie. Nie dochodziły nas żadne wieści z Włoch i to było dobre, nawet jeśli tak wielka zmiana we władzy prędzej czy później musiała się odbić echem w świecie nieśmiertelnych. Carlisle zauważył, że potęga zmieniła się po raz pierwszy od tysięcy lat, kiedy to Volturi obalili Rumunów; to zdecydowanie musiało coś znaczyć, chociaż jeszcze w tym momencie nie mogłam wiedzieć jak wielki wpływ władza, którą dzierżył Kajusz, miała wpłynąć na mnie i moich bliskich. Jak na razie żyliśmy w pokoju – być może pozornym, ale i to było lepsze od ciągłej niepewności – Kajusz bowiem nie był zainteresowany mną, Izadorą czy Cullenami. Ewentualnym zmartwieniem mogliby być Santiego i Mary, ale kiedy minął pierwszy miesiąc i nikt nie próbował ich zabić, uspokoiliśmy się.

Spokój. Nareszcie mogłam się cieszyć spokojem. Tylko to miało jakiekolwiek znaczenie, a ja nie zamierzałam narzekać i martwić się na zapas.

Przynajmniej do momentu, kiedy jakieś trzy miesiące po naszym powrocie z Włoch – dokładnie na początku maja – uświadomiłam sobie, że skoczyła mi temperatura. Było mi słabo, ale nie na tyle, żebym nie mogła utrzymać się w pionie i musiała leżeć. A to znaczyło tylko jedno, chociaż za nic w świecie nie chciałam tego przyznać.

Miałam przeczucie.

Z wrażenia aż przytrzymałam się ściany, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Dobry Boże, dlaczego znowu? Zamknęłam oczy, żałując, że nie mogę po prostu być chora, jak każda normalna dziewczyna. Nie – kiedy ja czułam się źle, znaczyło to, że wkrótce coś się wydarzy. Najczęściej było to zwiastunem czegoś złego, zagrożenia w czystej formie, a ja nie byłam psychicznie gotowa na to, żeby znów mierzyć się z problemami. W jednej chwili zapragnęłam wyć z frustracji, ale powstrzymałam się i opadłszy na łóżko w moim (pardon – naszym, bo Edward praktycznie zamieszkał u mnie) pokoju, po czym ukryłam twarz w dłoniach, nerwowo pocierając skronie. Czasami dary bywały przydatne, ale tego w tym momencie nienawidziłam nade wszystko, bo były sprawy o których wolałam nie wiedzieć.

W zasadzie... nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co się wydarzy i to było zdecydowanie gorsze od wizji czy czegoś im podobnego. Najgorsze było właśnie to, że nie panowałam nad swoimi przeczuciami – nie tak jak Izadora, która po prostu wiedziała, że coś ma się wydarzyć – i nigdy nie potrafiłam stwierdzić czego dotyczą albo kiedy powinnam spodziewać się ewentualnych kłopotów. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego mój dar objawiał się w taki dziwny sposób, racząc mnie objawami chorobowymi. Nawet Santiego i Mary byli bezradni, chociaż Carlisle zdążył już z nimi przeprowadzić kilka wnikliwych rozmów, w nadziei, że będą wiedzieli cokolwiek więcej o tym czym z Izadorą byłyśmy. Niestety, poza zapomnianą rewelacją o działającej niczym jad krwi, wampiry nie były w stanie powiedzieć nam nic więcej.

Usłyszałam pukanie do drzwi, a potem Edward wślizgnął się do środka. Pośpiesznie wzięłam się w garść, nie chcąc go denerwować. Byłam stosunkowo dobra w ukrywaniu przeczuć, dlatego wymusiłam uśmiech i spojrzałam na ukochanego z entuzjazmem. Tego drugiego nie musiałam nawet udawać, bo przy Edwardzie zawsze czułam się dobrze, co było przydatne, zwłaszcza w takich sytuacjach. Łaknęłam jego bliskości zwłaszcza po tym, co się wydarzyło i denerwowało mnie, że od jakiegoś czasu był wobec mnie ostrożny; wciąż nie mógł wybaczyć sobie tego, że mnie dusił, kiedy myślał, że jestem Izadorą i chociaż uparcie powtarzałam mu, że to nie ma żadnego znaczenia, mój kochany idiota wiedział swoje.

– Moglibyśmy się przejść? – rzucił zamiast powitania, a ja aż uniosłam brwi z wrażenia. To nie był najlepszy moment na to, żebym gdziekolwiek wychodziła, tym bardziej biorąc pod uwagę przeczucie, ale co mogłam zrobić?

– Jasne – zgodziłam się z braku lepszego pomysłu, ruszając w stronę drzwi. Zauważyłam, że Edward wywraca oczami. – Nie patrz tak na mnie. Tym razem wychodzimy jak cywilizowani ludzie, drzwiami – powiedziałam stanowczo. – I raczej nie mam już zaginionych znajomych, których mogłabym przypadkiem chcieć zabić, więc spokojnie – dodałam, chcąc zażartować, ale chyba wyszło mi to dość marnie.

Spojrzał na mnie tymi złocistymi tęczówkami. Zadrżałam i pośpiesznie wyszłam na korytarz, bojąc się, że będzie w stanie coś zauważyć. Szybko mnie dogonił i ujął za rękę; nawet jeśli wyczuł moją podwyższoną temperaturę, nie skomentował tego.

– Jesteś zdenerwowana – zauważył mimochodem, pocierając moje ramię, żeby pomóc mi się rozluźnić. – Czy coś się stało? – zapytał i wyczułam w jego głosie swego rodzaju obawę. Natychmiast zdwoiłam czujność, nie chcąc niepotrzebnie siać paniki.

– Nie. Po prostu mam niezbyt przyjemne wspomnienia, jeśli chodzi o nasze wspólne spacery – wykręciłam się. To była stosunkowo dobra wymówka i sama byłam skłonna w nią uwierzyć. Gdybym tylko wciąż nie czuła, że coś się wydarzy... – Dokąd idziemy? – zapytałam, chcąc zmienić temat i wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu.

Wyszliśmy już przed dom, więc byłam zdana na towarzyszącego mi wampira. Nie odpowiedział od razu, delikatnie kierując mnie w stronę jednej z wydeptanych przez zwierzęta ścieżek, prowadzących bezpośrednio do lasu. Czekałam, rozkoszując się wiosennym, ale wciąż chłodnym powietrzem; łagodne podmuchy wiatru bawiły się moimi włosami i chłodziły rozpaloną skórę, co było nader kojące.

Spojrzałam na Edwarda nagląco, poirytowana panującą ciszą. Jedynie się uśmiechnął i bardziej stanowczo pociągnął w głąb lasu.

– Zobaczysz na miejscu – obiecał mi, a ja kolejny raz przypomniałam sobie dzień, kiedy zaatakowałam Olivera i stanowczo zaparłam się nogami o ziemię, zmuszając go do zatrzymania się. Spojrzał na mnie pytająco. – No co?

– To, że nigdzie nie idę, póki nie odpowiesz na moje pytanie, Edwardzie Cullen – oznajmiłam stanowczym tonem, zakładając obie ręce na piersi. – Nienawidzę niespodzianek, a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę – zarzuciłam mu.

Znów westchnął i przeczesał palcami swoje miedziane włosy, robiąc sobie na głowie większy bałagan niż zwykle. Spojrzał na mnie tak, jakbym była wyjątkowo upartym i rozkapryszonym dzieckiem, które nie rozumie podstawowych rzeczy. Widząc jego spojrzenie skrzywiłam się i odwróciłam na pięcie, żeby okazać, że jestem obrażona.

Edward jęknął.

– Udręka! – skomentował i zanim zdążyłam się zorientować, porwał mnie na ręce.

Wrzasnęłam głupio i zaczęłam stanowczo protestować, próbując mu się wyszarpnąć, ale równie dobrze mogłabym próbować siłować się z Emmettem. Moje ciało dodatkowo było osłabione przeczuciem, co jedynie potwierdzało teorię, że wszystko dziś postanowiło sprzysiąc się przeciwko mnie.

Edward rzucił się biegiem, z premedytacją ignorując moje protesty i niezadowolenie. Nie zareagował nawet wtedy, kiedy zaczęłam go wyzywać na wszystkie znane mi sposoby, najwyraźniej doskonale się moim kosztem bawiąc. Ostatecznie doszłam do wniosku, że niepotrzebnie się wysilam i lepiej zrobiłabym, gdybym zdecydowała się odpuścić, ale to byłoby równe poddaniu się, a na to nie zamierzałam sobie pozwolić. Czułam podmuch lodowatego wiatru na twarzy i widziałam, jak z zawrotną prędkością pokonujemy kolejne metry, ale to nie powstrzymywało mnie przed okazywaniem protestu. Dzięki temu czułam się lepiej, poza tym nie myślałam tak o tym, że możemy się z czymś zderzyć. Nie żeby to było możliwe, ale nie lubiłam, kiedy ktoś mnie nosił; nie miałam wtedy żadnej kontroli nad kierunkiem, prędkością i tym, co dzieje się z moim ciałem, a to było strasznie uciążliwym doświadczeniem.

Mniej więcej kwadrans po tym okrutnym i absolutnie niesprawiedliwym porwaniu, Edward zaczął wytracać prędkość i się zatrzymał. Uniosłam brwi, kiedy postawił mnie na ziemi, po czym z niedowierzaniem rozejrzałam się dookoła. Sądziłam, że zmierzamy do kolejnego niezwykłego miejsca, które mój ukochany znalazł w okolicy, ale pomyliłam się. Chociaż z drugiej strony, to było bardzo oryginalne...

Bo znajdowaliśmy się w samym środku lasu.

Po prostu las, losowo wybrane miejsce jakich wiele. Dookoła drzewa i różnorodne, nader pospolite rośliny. Nie była to nawet polana, nie było nawet głupiego głazu, który swoimi kształtami wydawały się niezwykły. Znajdowaliśmy się w najbardziej pospolitym i nudnym miejscu, po prostu w lesie, i to było co najmniej dziwne. Być może mieliśmy gdzieś stąd przejść, ale wtedy to też nie miało sensu, bo Edward znał moje warunki i nie akceptował ich. Nie miał mi niczego wyjaśnić, jeśli zaś chodziło o ususzanie moich gróźb i błagań, to zdecydowanie nie było w jego stylu – nie, kiedy już raz się na coś zdecydował.

Przestałam się rozglądać i spojrzałam na obserwującego mnie w milczeniu wampira. Podparłam się pod boki i nachyliwszy się lekko do przodu, spojrzałam na niego groźnie. Doprawy, nie mógł wiedzieć, że marnie się czuje, ale – mimo wszystko – co ja komuś zrobiłam, żeby ciągać mnie bez celu po lesie?!

– No dobra, jeśli to ma być żart, jest kiepski – oznajmiłam poważnym, zagniewanym tonem. – Niby co ja mam tutaj zobaczyć? – zdenerwowałam się.

Przyglądał mi się cierpliwie, czekając aż przestanę się pieklić.

– Kto powiedział, że chcę ci coś pokazać? – zapytał rozsądnie, skutecznie zamykając mi usta. Speszyłam się, bo w istocie niczego takiego nie powiedział. Po prostu zaproponował mi spacer, którego odmówiłam. – Chciałem po prostu, żebyśmy byli sami. Tutaj nikt nas nie usłyszy – powiedział z entuzjazmem i zrobił krok w moją stronę. Wyciągnął rękę, po czym czule pogłaskał mnie po policzku. – Poza tym dzięki tobie wizje Alice zanikną. To dobrze, bo wolałbym mieć przed nią pewną tajemnicę – oznajmił.

– Jaką znowu tajemnice? – zapytałam. Znów spróbowałam zabrzmieć na zdenerwowaną i nieznoszącą sprzeciwu, ale dotyk jego skóry mnie rozpraszał. Chcąc nie chcąc przybliżyłam się i wtuliłam w niego, pozwalając żeby mnie objął. Jego dłoń przesunęła się po moim policzku, a po chwili odgarnął mi z czoła wilgotną grzywkę. Zdecydowanie musiał zauważyć, że mam temperaturę. – Powiedz mi... – nalegałam, chcąc odwrócić jego uwagę.

Nieoczekiwanie uśmiechnął się; w ogóle nie wydawał się przejęty moim przeczuciem.

– Nie domyślasz się?

Jego pytanie sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać. Och, co miałam o tym myśleć? Niby moje przeczucia nie zawsze wiązały się z czymś złym – Izadora na przykład nie była tragedią, a jednak miałam przeczucie z nią związane – ale do tej pory nigdy nie reagowałam na pomysły Edwarda! Jak mógł podejrzewać, że to ma jakikolwiek związek ze spacerem, który mi zaproponował? To było niedorzeczne, ale nie zamierzałam mu tego powiedzieć.

Uniosłam głowę i starając się zachować cierpliwość, spojrzałam mu w oczy.

– Nie rozumiem... – przyznałam niechętnie.

Uśmiechnął się z wyraźną ulgą, ale i satysfakcją, po czym musnął swoimi lodowatymi wargami moje rozgrzane czoło.

– Za chwilę zrozumiesz – obiecał mi, odsuwając się nieznacznie. Nie puścił mnie jednak, bo kiedy tylko wyswobodził mnie ze swoich ramion, ujął mnie za ręce. – Nie wiem, co sobie o tym pomyślisz, ale... – zawahał się. – Mógłbym zadać ci pytanie, Isabel?

– Właśnie to zrobiłeś – zauważyłam. – I od kiedy musisz pytać, żeby móc to zrobić?

Niczego już nie rozumiałam, chyba nie tylko z powodu gorączki mając problemy z kojarzeniem faktów. Poza tym uderzyło mnie to, jak Edward mnie nazwał – Isabel. Dziwne, bacząc na to, że zawsze mówił na mnie po prostu Bella.

Nie odpowiedział. Jeszcze przez kilka sekund lustrował wzrokiem moją twarz, po czym nagle osunął się przede mną na kolana. Kiedy sięgnął po coś do kieszeni kurtki, serce gwałtownie mi przyśpieszyło. Rozszerzyłam ocz w geście niedowierzania, czując jak nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa.

O mój Boże...

Edward spojrzał na mnie, a ja jakimś cudem zdołałam się utrzymać na nogach.

– Isabel Mary Cullen – powiedział stanowczo; na całe szczęście użył jedynego nazwiska, które w obecnej sytuacji byłam w stanie zaakceptować – obiecuję, że będę kochał cię po całą wieczność albo i dłużej, jeśli takie będzie twoje życzenie. Czy uczynisz mi tę przyjemność i wyjdziesz za mnie? – zapytał, a ja poczułam, jak całe napięcie opuszcza moje ciało.

W jego dłoniach znajdowało się niewielkie, czerwone pudełko. Kiedy wprawnym ruchem je otworzył, moim oczom ukazał się piękny, złoty pierścionek, wysadzany łagodnie połyskującymi w nielicznych promieniach słońca diamencikami. Był fantastyczny, ale nie tak jak wampir, który klęczał przede mną i patrzył na mnie z nadzieją i niepokojem.

W jednej chwili poczułam się naprawdę dobrze. Kamień spadł z mojego rozkołatanego serca, kiedy uświadomiłam sobie, że Edward miał rację – tym razem cały czas chodziło o niego!

Osunęłam się na kolana, żeby móc się z nim zrównać. Ujęłam jego twarz w dłonie, po czym bez słowa pocałowałam go, wkładając w pieszczotę całe swoje uczucie, jakim go darzyłam. Zamrugał zaskoczony, ale w żaden sposób tego nie skomentował, kiedy się odsunęłam.

Mnie zaś pozostało powiedzieć jedno, jedyne słowo:

– Tak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro