Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy tylko znaleźliśmy na orbicie Ziemi, postanowiono wybudzić całą resztą osób, która nadal pozostawała zahibernowana, a wśród których znajdowałem się ja. Od razu powiedziano nam, że za kilka dni będziemy lądować i zaczęto nam powierzać różne zadania potrzebne do przygotowania statku do wylotu na Ziemię, ale nie mówiono nam nic więcej. Nie mieliśmy nawet szansy zobaczyć reszty załogi. Nie zmieniało to jednak faktu, że wśród strażników zauważyłem mężczyznę, który pracował obok mnie na wykopaliskach i kilka razy udało nam się zamienić kilka zdań.

Już wtedy wiedziałem, że więźniowie przejęli statek.

Szczerze mówiąc miałem gdzieś kto rządzi. W tamtej chwili moim największym zmartwieniem było to, że świat nie wyglądał już tak jak kiedyś. Zamiast zieleni łąk i lasów, przez okno statku dało się zauważyć jedynie niekończące się, brązowe pustkowie. Dopiero drugiego dnia załoga zauważyła jakiś zielony skrawek ziemi na terenie dawnej Nebraski.

Dzień później z naszym statkiem połączył się Eligius V – drugi statek, który stracił łączność z Ziemią w tym samym czasie co my. Ich wyprawa miała się skończyć mniej więcej w tym samym czasie, ponieważ wcześniej prowadzili wykopaliska w tym samym Układzie co nasz. Nam jednak na orbitę Ziemi udało się dotrzeć kilka dni wcześniej, przez co tamci zaraz zostali poinformowani o tym, co zostało z naszej planety.

Dopiero wtedy zaczęto nam cokolwiek mówić. Postanowiono zaangażować nas w przygotowania do wylotu w stronę Ziemi, co przyjąłem z wielką ulgą, ponieważ miałem już serdecznie dość ciągłego siedzenia i oczekiwania na to, aż sprawy ruszą do przodu. Powiedziano nam wtedy wprost, że doszło do buntu zarówno na naszym statku, jak i na Eligiusie V, co reszta więźniów przyjęła z wyraźną radością. Nie dziwiłem się im - dzięki temu mogli być wyjęli spod prawa.

Właśnie zajmowałem się razem z dwoma innymi osobami ładowaniem broni na statek, którym mieliśmy wrócić na Ziemię, kiedy podszedł do mnie jeden z więźniów.

- Taran chce cię widzieć – powiedział. Spojrzałem na niego nierozumiejąco. – Szef drugiego statku.

- Po co?

- Skąd mam niby wiedzieć? – warknął. – Idź, to się dowiesz. Jest na mostku z Vazquezem.

Wywróciłem oczami, ale ruszyłem w wyznaczonym kierunku. Przez cały czas dziwiło mnie jednak to, dlatego jakiś obcy facet miałby chcieć ze mną rozmawiać. W końcu, póki dzień wcześniej nie połączyliśmy się z Eligiusem V, nie mieliśmy żadnego kontaktu oprócz radiowego z tamtym statkiem, a ja też przez większość czasu byłem w stanie hibernacji. Nie licząc oczywiście łącznie dwóch lat, które spędziliśmy na wykopaliskach. Czego tamten mężczyzna mógł ode mnie chcieć, skoro nie miałem nawet prawa go znać?

Bez problemu trafiłem na mostek, ponieważ podczas wykopalisk byłem tam co najmniej kilkadziesiąt razy. Tym razem jednak nikt mnie tam nie odprowadzał, a na moich nadgarstkach nie było widać kajdan. Chociaż byliśmy uwięzieni na statku kosmicznym, po raz pierwszy od bardzo dawna czułem się wolny.

Kiedy dotarłem pod drzwi, zauważyłem tam dwóch strażników, którzy najwyraźniej musieli mnie rozpoznać, ponieważ bez jakichkolwiek oporów otworzyli mi drzwi. Z lekkim wahaniem wszedłem do środka, lecz zaraz moim oczom ukazała się tak dobrze mi znana twarz Vazqueza, który jeszcze przed przylotem na Ziemię, przynajmniej przez pół roku, miał celę obok mnie. Wprawdzie siedział za szpiegostwo dla obcego kraju oraz wielokrotne morderstwa na zlecenie, ale jakoś trudno mi było w to uwierzyć. Zawsze był miły, spokojny i wyrozumiały, czego nie można było powiedzieć o innych więźniach.

- Dlaczego mnie wzywałeś? – zapytałem bez oporów. Mimo, że teraz to on rządził statkiem, trudno mi było traktować go jak kapitana. Miałem wrażenie, że on również od nikogo tego nie oczekiwał, ponieważ znalezienie się na takim stanowisku z dnia na dzień musiało być czymś nowym i niespodziewanym. Nadal pozostawał tylko więźniem.

- Nie ja to zrobiłem – powiedział, po czym odsunął się nieco i wskazał na mężczyznę stojącego przy panelu kontrolnym. Nie miałem szansy zobaczyć jego twarzy, póki nie odwrócił się w moją stronę.

Przede mną stał mężczyzna około pięćdziesiątki. Był nieco wyższy ode mnie, co nie zdarzało się często przy metrze osiemdziesięciu pięciu oraz miał czarne włosy i brodę, w których dało się już zauważyć wyraźne oznaki siwizny. Był dobrze zbudowany i wyglądał na człowieka nad wyraz silnego, mimo swojego wieku. Jego brwi były lekko opuszczone, co powodowało, że przez cały czas wyglądał groźnie i nie chciało się mieć z nim żadnych zatargów. Nie to jednak zwróciło moją uwagę, ale tatuaż skorpiona znajdujący się po prawej stronie szyi, który tak dobrze znałem.

W końcu mordercy matki się nie zapomina.

Nawet nie przemyślałem dobrze tego ruchu, tylko rzuciłem się w jego stronę z wrzaskiem. Zanim jednak udało mi się dosięgnąć dłońmi jego szyi, którą z największą chęcią bym zgniótł, poczułem ręce oplatające moje ramiona i odciągające mnie do mężczyzny. Nie mogli jedynie powtrzymać moich ust, w których wyzierał niemal zwierzęcy krzyk.

- Właśnie takiej reakcji się spodziewałem – odparł Taran z leniwym uśmiechem.

Taran. Jakim cudem nie skojarzyłem tego pseudonimu z nazwiskiem Gleb Taranov? Chyba jego obecność na tym statku wydawała mi się być czymś zbyt abstrakcyjnym i niemożliwym. Do tej pory żyłem myślą, że lecąc na misję w kosmos pozbędę się go raz na zawsze, a kiedy wrócę, on już nie będzie żył. Nareszcie będę wolny. Zamiast tego nadal musiałem patrzeć na twarz tego mordercy.

Początkowo byłem zbyt zaskoczony jego widokiem, aby zareagować w odpowiedni sposób, kiedy jednak minęło kilka sekund poczułem gniew. Nie, to nie był gniew – raczej szał. Rozlał się on po całym moim ciele i sprawił, że każdy pojedynczy mięsień zaczął drżeć. Czułem, jakby małe igiełki wbijały się w moją skórę i sprawiały, że energia dosłownie mnie rozpierała. Rozpierała mnie taka siła i energia, że aż trzech mężczyzn musiało mnie przytrzymywać w miejscu, abym nie zrobił czegoś głupiego.

W tamtym momencie nie istniałem. Istniała tylko tląca się we mnie żądza zemsty.

- Zabiję cię! – krzyczałem, wyrywając się z całych sił. Kilka razy chyba nawet zostałem uderzony, jednak byłem tak zaślepiony, że tego nie poczułem. – Przysięgam, że poderżnę ci gardło przy najbliższej okazji! Po co w ogóle się tu pojawiałeś?!

- Twoja obecność tutaj również była dla mnie czymś niespodziewanym – odparł, spokojnie idąc w moją stronę. – Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy przeglądając pliki na statku natrafiłem na twoją dokumentację. Początkowo przez tę ksywkę Deadhand nie wiedziałem, że to ty, ale imię Artemij raczej nie jest zbyt często spotykane. Przyznaję, że masz dość barwną kartotekę. Zabójstwa na zlecenie? To właśnie przez to cię złapali, prawda?

- Gówno cię to obchodzi! – syknąłem. – Czego ode mnie chcesz?!

- Po prostu chciałem cię zobaczyć – powiedział z szyderczym uśmieszkiem. - Byłem pewny, że zostałeś na Ziemi i pewnie zaćpałeś się na śmierć w jakiejś norze, podczas gdy trafiłeś do więzienia, a następnie w kosmos. Jednak wyszedłeś do ludzi.

- Bo ty niby coś o tym wiesz.

- Gdyby nie moje zdolności przywódcze i manipulacyjne, zapewne nie rządziłbym teraz Eligiusem IV i V.

- Zaraz, nie zapędziłeś się za bardzo? – przerwał mu Vazquez. – Jedynie Eligius V jest pod twoją ręką. Eligius IV należy do mnie i pamiętaj, że w każdej chwili mogę cię z niego wyrzucić. Ludzie nadal słuchają mnie.

- Jesteś tego pewien?

- Oczywiście.

- Już niedługo – odparł.

Nawet nie byłem w stanie się zorientować, kiedy Taran wyjął broń, a pierwsza kulka wylądowała w samym środku głowy Vazqueza. Umarł, zanim w ogóle jego ciało zdążyło dotknąć ziemi.

- Wynieście go – zwrócił się do mężczyzn stojących przy ścianie, po czym popatrzył na mnie. – A jego zamknijcie w celi. Może kilkudniowa głodówka pokaże mu, do kogo teraz należy jego życie.

Choć próbowałem się wyrywać, trójka strażników bez problemów poradziła sobie ze mną. Nie wiem jakim cudem Taranowi udało się przekonać ludzi z naszego statku, aby słuchali się właśnie jego, ale zawsze taki był. Ludzie ślepo zanim szli, póki nie orientowali się, że jest już za późno na odwrót.


- To nie oni – szepnęłam, patrząc na ogromny statek próbujący wylądować jakiś kilometr od nas. – To nie jest Bellamy – jęknęłam.

- Jake, idź szybko do środka – zarządził Roan, biorąc chłopca ode mnie i stawiając go na ziemi.

- Ale tata...

- To nie tata – przerwał mu szybko. – Tata wróci, ale jeszcze nie teraz. Proszę cię, idź do środka i czekaj na nas.

Chłopiec był wyraźnie zasmucony takim obrotem spraw, jednak usłuchał Roana i wolnym krokiem udał się do środka, tym samym zostawiając nas samych i pozwalając nam obserwować ogromny statek, który nie miał prawa być tą Kapsułą, na którą czekaliśmy od sześciu lat.

- Kim oni mogą być? – zapytał mężczyzna. – Przecież...to po prostu nie ma żadnego logicznego sensu.

- Mogę się tylko domyślać – zaczęłam niepewnie. – ale Jackson i mama znaleźli jakiś artykuł mówiący o dwóch Statkach pełnych więźniów, które na dwa lata przed wypuszczeniem pierwszych rakiet wyleciały na inne planety w poszukiwaniu jakichś surowców, jednak dość szybko stracono z nimi kontakt. To właśnie dla nich stworzono Czarną Krew, aby byli bardziej odporni na promieniowanie kosmiczne. To mogą być oni.

- Szybko sobie o nas przypomnieli – mruknął. – Nie ma to jak wracać po stu pięciu latach. Mogli sobie tam zostać, i tak nie ma tu nic ciekawego prócz samotnej matki i jakiegoś podstarzałego Ziemianina.

- Podstarzały? – zapytałam, patrząc na niego dziwnie. – Jesteś dopiero po trzydziestce.

- Dobra, nieważne. Musimy po prostu sprawdzić kim są ci ludzie. Zostaniesz tutaj, a ja...

- Nie ma mowy, idę z tobą – powiedziałam.

- Na pewno – prychnął. – Zostajesz z Jake'iem. Nie wiadomo, czy tutaj nie przyjdą, a samego na pewno go złapią. Jesteś mu potrzebna.

- A co z tobą?

- Umiem obchodzić się z bronią – powiedział, zdejmując z pleców karabin i pokazując mi go. – Nauczyłaś mnie w ciągu tych sześciu lat, prawda? A przecież nie będę się do nich pchać i nie dam się zabić tylko sprawdzę kim są. Wy w tym czasie schowajcie się w piwnicy. Zakryję wejście dywanem i pomogę wam wyjść, kiedy wrócę.

- Życie w Bunkrze byłoby łatwiejsze – westchnęłam cicho. – Dobra, niech ci będzie.

Ruszyliśmy na dół, po drodze zabierając ze sobą Jake'a i tłumacząc mu, że teraz będziemy musieli się schować, ponieważ idą do nas źli ludzie. Nie wiedziałam jak inaczej wytłumaczyć mu to, że na Ziemi wylądował jakiś obcy statek, a ja nie miałam zielonego pojęcia kim są ci ludzie. Już od samego początku tłumaczyliśmy mu z Roanem, że nie wszystkim można ufać, ponieważ nie każdy jest dobry. Miałam na myśli Ziemian z Bunkra, którzy nadal darzyli Skaikru nienawiścią. Nawet w tamtym momencie nie spodziewałam się, że w Edenie może wylądować jakiś statek.

Kiedy tylko razem z Roanem otworzyliśmy piwnicę, chłopiec pożegnał się z mężczyzną i zapytał kiedy wróci, jednak on nie był w stanie odpowiedzieć mu na to pytanie. Po prostu zapewnił, że najszybciej jak to będzie możliwe i kazał mu zejść na dół. Ja zostałam tam nieco dłużej, przypatrując się Roanowi.

- Co? – zapytał w końcu. – Mam coś na twarzy?

- Jeżeli coś ci się stanie, to przysięgam, że cię zabiję – odrzekłam z przerażająco poważną miną, po czym zrobiłam krok do przodu i przytuliłam się do mężczyzny. – Błagam, uważaj na siebie.

- A czy kiedykolwiek tego nie robię? – zapytał, również mnie obejmując. Dopiero po chwili oderwaliśmy się od siebie. – Jeżeli usłyszycie kogoś, nie wychylajcie się. Jeśli to będę ja to sam otworzę drzwi do piwnicy.

Kiwnęłam tylko potakująco głową i po raz ostatni spojrzałam na przyjaciela, który to zamknął za nami klapę. Nastała ciemność.


Przyznam szczerze, że ten rozdział mi się nie podoba, ale musiałam zrobić jakieś wprowadzenie do fabuły. Wiecie, nowa postać i tak dalej. Te pierwsze rozdziały będą takie trochę nudne, ale później postaram się to jakoś lepiej rozwinąć. Jak już drużyna (z) Pierścienia wróci na Ziemię, to powinno się powoli zacząć robić ciekawiej. Mam nadzieję.

Nie przedłużając, kolejny rozdział klasycznie za jakieś 5 dni. Zapraszam do pozostawienia po sobie jakiegoś śladu ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro