Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jeśli nie odezwą się za pięć minut to własnoręcznie rozbroję te pierdolone miny – warknął Roan przez zaciśnięte zęby.

Już od mniej więcej pół godziny czekaliśmy kilkaset metrów przed granicą Edenu na wiadomość, że przejście jest już bezpieczne. Mieliśmy ze sobą kilkutysięczną armię Ziemian, która podobnie jak ja pragnęła wreszcie dostać się do Wioski Więźniów i po prostu to skończyć. Wszyscy chcieli wreszcie osiąść w spokoju na ostatnim zielonym skrawku Ziemi i odbudować tam domy, które stracili w Praimfayi.

- Ty wiesz, że jak nie przestaniesz jęczeć to cię zastrzelę na miejscu? – zapytałem retorycznie, nawet nie patrząc na mężczyznę. Kątek oka zauważyłem jak na mnie spojrzał. – Dzieci tak narzekają. Jeśli nim jesteś to mogłeś zostać z resztą, przynajmniej byś się do czegoś przydał.

- A kiedy ty się taki wyszczekany zrobiłeś, co? To, że będziesz mieć więcej dzieci niż ja jeszcze nic nie znaczy.

Uśmiechnąłem się szyderczo i już miałem mu coś odpowiedzieć, kiedy zatrzeszczało radio przypięte do pasa Roana, a w nim odezwał się głos Artema. Spojrzeliśmy po sobie, a mężczyzna szybko chwycił urządzenie i przyłożył do ust.

- Czekamy przed polem minowym. Wszystko gotowe?

- Tak – odpowiedział. – Pole zostało wyłączone. Dajcie znać, kiedy już znajdziecie się w Edenie. Na razie zająłem mostek, więc nikt nie dostanie się do środka, macie wolną rękę. I pamiętajcie o umowie.

- Jasne – odparłem. – Twojego ojca zostawiamy tobie. Bez odbioru.

Roan dał znać reszcie, że jest już bezpiecznie, po czym jednolitym marszem ruszyliśmy w stronę Edenu.

Musieliśmy się spieszyć, ponieważ Artem przez cały czas zajmował mostek statku, więc postronne osoby chcące wejść do środka od razu zorientowałyby się, że coś jest nie w porządku. Wtedy mogliby domyślić się ataku i przygotować na niego ludzi, dlatego czas był naszym wrogiem. Przy okazji mieliśmy tam swojego człowieka, który w razie potrzeby mógł zmusić pilotów do odlotu. Nie mieliśmy pojęcia co zastaniemy w Wiosce i jak cała walka się potoczy, dlatego musieliśmy być gotowi na każdą ewentualność.

Po pokonaniu pola minowego daliśmy znać Artemowi i szybkim krokiem ruszyliśmy dalej. Spodziewaliśmy się dotrzeć do Wioski w maksymalnie cztery godziny, co wystawiało nas na ryzyko, ponieważ Artem musiał przez cały ten czas utrzymać mostek. Nie mógł się stamtąd ruszyć, ponieważ piloci zaraz powiedzieliby o wszystkim Taranowi, ale nie mógł ich także zabić, ponieważ byłby to znak dla Więźniów. Jedynie zablokowanie dostępu do tamtego pomieszczenia mogło być jakimś rozwiązaniem, nawet jeżeli ktoś w każdej chwili mógł chcieć się tam dostać i tym samym domyślić się tego, że znajdujemy się w Edenie.

Idąc, zacząłem rozmyślać nad słowami Clarke. Tydzień wcześniej dowiedziałem się, że jest po raz drugi w ciąży i właśnie ta wiadomość napędzała mnie do działania. To właśnie to sprawiało, że naprawdę chciałem walczyć o nasz dom. O naszą rodzinę.

Kiedy urodził się Jake, nie było mnie ani przy nim, ani przy Clarke. Mało tego, byłem nieobecny również przez kolejne pięć lat, dlatego to na Roana spadła odpowiedzialność zapewnienia im bezpieczeństwa. Teraz, kiedy miałem na to szansę ja, miałem zamiar zrobić wszystko co w mojej mocy, aby moje kolejne dziecko urodziło się na planecie, na której panuje pokój.

Przez kolejne godziny szliśmy równym krokiem w stronę obozu cały czas rozmawiając i w pewnym momencie nawet rozdzielając się na dwie grupy, aby zajść ich z obu stron, jednak czym bliżej celu się znajdowaliśmy, tym nasze głosy stawały się cichsze i bardziej napięte. Nie wiedzieliśmy czy Więźniowie już zorientowali się o przejęciu przez naszego człowieka mostku czy może nadal żyją w błogiej nieświadomości. Szczerze mówiąc druga opcja wydawała mi się bardziej kusząca, ponieważ oznaczało to zajęcie wioski z większą łatwością, a z tym wiązała się również mniejsza liczba trupów. Zabijanie tych ludzi nie było naszym celem, zwłaszcza, że według słów Artema to przez Tarana grupa była do nas tak wrogo nastawiona i gdyby przy władzy był ktoś inny, najprawdopodobniej udałoby się wylicytować pokój dużo wcześniej.

W pewnym momencie przed nami zamajaczyła jakaś niska postać i tylko dzięki jej czerwonemu strojowi udało nam się ją dostrzec z takiej odległości mimo ciemności. Kilka bardziej porywczych osób zaraz sięgnęło po broń, jednak kiedy postać zaczęła do nas machać i bez strachu kierować się w naszą stronę, Roan nakazał im opuścić karabiny, po czym wyszedł tej osobie naprzeciw. Jak się spodziewałem, okazała się nią Lux.

- Tato – szepnęła, rzucając się w objęcia Roana, który zaraz mocno otoczył ją ramionami. – Co z Artemem? Kiedy ostatnio mieliście z nim kontakt?

- Godzinę temu – odpowiedział. – Czeka na nasz znak.

- Więc na co czekacie? Atakujmy, a on niech się stamtąd wynosi zanim ktokolwiek się zorientuje, że tam jest.

Mężczyzna spojrzał na mnie wymownie, dlatego sięgnąłem po radio.

- Artem, jesteśmy już na miejscu – odezwałem się. Odpowiedziała mi jednak cisza. – Artem? Słyszysz mnie?

Nikt nie odpowiedział. Spojrzałem wymownie na dziewczynę, na której twarzy malowało się dobrze widoczne przerażenie. W końcu postanowił odezwać się Murphy.

- To by było na tyle, jeśli chodzi o naszą przewagę.

- Ilu dokładnie ich jest? – zapytał spokojnie Taran.

Nie odezwałem się ani słowem, na co mój ojciec skinął lekko głową, a jego człowiek ponownie uderzył mnie z pięści w twarz. Przez to, że już znajdowałem się na kolanach udało mi się w miarę możliwości utrzymać pion. Przez sekundę wydawało mi się, że zauważyłem na twarzy Tarana strach, a może nawet smutek, jednak nawet jeżeli były prawdziwe to zaraz powrócił jego stały wyraz znudzenia.

Miałem to szczęście, że ludzie Tarana wparowali na mostek w momencie, kiedy Bellamy i reszta znajdowali się w najgęściej zalesionej części Edenu, przez co mimo zorientowania się o zapętleniu przez nas ekranu nie byli w stanie ich dostrzec. Doskonale wiedzieli, że coś nadchodzi, jednak zorientowali się zbyt późno, aby móc cokolwiek z tym zrobić. Byłem ich jedyną deską ratunku, jednak szczerze mówiąc wolałem zginąć niż pozwolić temu skurwysynowi wygrać.

- Myślisz, że jesteś taki twardy i nie wydobędziemy z ciebie potrzebnych informacji? – zapytał retorycznie, splatając ręce na klatce piersiowej i wygodnie opierając się o ścianę. – Powtórzę pytanie po raz ostatni: ilu ich jest?

- A ja po raz pierwszy i ostatni odpowiem ci, że gówno się ode mnie dowiesz – syknąłem, przechylając się do przodu, jednak mój oprawca zaraz zrobił krok w moją stronę i kopnął ciężkim butem w twarz. Tym razem przewróciłem się do tyłu, a w moich ust pociekła smużka krwi, przez co zacząłem się zastanawiać czy nie straciłem któregoś z zębów. Drugi z więźniów nie dał mi jednak ani chwili wytchnienia, ponieważ zaraz pochylił się, chwycił mnie za włosy i pociągnął w górę. Spojrzałem na niego z dołu z błogim uśmiechem, przejechałem językiem po zębach po czym splunąłem mu śliną wymieszaną z krwią prosto w twarz. Na nim jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia, ale nie powstrzymało także przed zadaniem kolejnego ciosu. Całe szczęście tym razem pozwolono mi pozostać na podłodze, do której zimnej powierzchni przylegał mój policzek.

- Nie mam czasu na te zabawy – oznajmił w pewnym momencie mój ojciec, po chwili znajdując się obok mnie. W jednej chwili jego but znajdował się przed moją twarzą, natomiast w drugiej przyciskał go do mojego policzka. Wzmacniał on nacisk z każdą sekundą i kiedy już miałem wrażenie, że pęknie mi szczęka, wycofał się. – Zajmijcie się nim i spróbujcie wydobyć z niego jak najwięcej informacji. Ja muszę przygotować naszych ludzi na wojnę.

Kiedy Taran opuścił pomieszczenie, odetchnąłem i przymknąłem powieki, jednak nie trwało to długo, ponieważ zaraz mój stały oprawca dźwignął mnie do góry, po czym owinął mi rękę wokół szyi, przyduszając od tyłu.

- Mam nadzieję, że nie jesteś zbytnio przywiązany do swoich zębów – zaczął ten drugi, stając nade mną z obcęgami. – Ponieważ zaraz pożegnasz się z ich nadmiarem...

- Artem, jesteśmy już na miejscu – odezwał się głos w radiu. Więźniowie spojrzeli po sobie, po czym popatrzyli na mnie. – Artem? Słyszysz mnie?

- Widzę, że nasz zdrajca już zdążył znaleźć sobie nowych przyjaciół – stwierdził ten trzymający mnie od tyłu. Trzymałem dłonie na jego ręce, próbując choć trochę rozluźnić uścisk, jednak osiłek był ode mnie na oko z dwa razy cięższy, przez co prawie nie miałem z nim szans. Całe szczęście prawie robiło dużą różnicę.

- Bądź w takim razie tak miły i daj im znać, że nie jestem w tej chwili dysponowany – wycharczałem.

- Widzę, że humor naszego znajomego nie opuszcza nawet w tych okolicznościach – odparł ten trzymający obcęgi, robiąc krok w tył.

Tak, właśnie tak, idź w stronę radia.

Mężczyzna, jakby słysząc moje myśli zbliżył się do stołu, na którym leżało radio i wziął je do ręki. Nie zdążyłem zareagować, kiedy upuścił je na podłogę, po czym w całej siły nadepnął na nie, natychmiast je niszcząc. W tamtej chwili jednak bardziej liczyło się dla mnie to, że znajdował się dobre pięć metrów od nas, co dawało mi nieco czasu.

Byłem osłabiony, a moi przeciwnicy mieli przewagę liczebną, dlatego moją przewagą mógł stać się jedynie czas. W chwili gdy tamten więzień zajmował się radiem, wyrzuciłem dłonie za siebie i wbiłem palce w oczy drugiego przeciwnika. Nie puścił mnie on, jednak wyraźnie poluzował chwyt na dobrą chwilę, którą wykorzystałem na wydostanie się z jego uścisku. Jedną dłoń założyłem mu blokadę i pociągnąłem w dół, natomiast drugą wymierzyłem cios w potylicę. Nie stracił on przytomności, ale udało mi się go ogłuszyć, co dało mi szansę na sięgnięcie po broń wepchniętą za pasek jego spodni. Od zastrzelenia więźnia trzymającego obcęgi powstrzymywał mnie jedynie huk wydany przez pistolet w chwili oddania strzału. Całe szczęście wycelowanie w jego głowę było wystarczającą groźbą, która powstrzymała go przed rzuceniem się na mnie.

- Lepiej zastanów się co robisz – syknął ostrzegawczo.

Chwiejąc się, stanąłem na nogi i przycisnąłem butem czaszkę więźnia leżącego na ziemi do zimnej podłogi, nie przestając mierzyć do drugiego mężczyzny. Nacisk mojego buta stawał się coraz mocniejszy aż do momentu, kiedy usłyszałem trzask. Nie zabiło go to od razu, ale zapewniło utratę przytomności na czas wystarczający do pozbycia się jego kolegi.

Subtelny obrót tułowia mężczyzny stojącego metr przede mną zaalarmował mnie o jego kolejnych ruchu zanim on sam zorientował się co chce zrobić. Zrobiłem unik przed jego ciosem i już po sekundzie znajdowałem się za nim, co pozwoliło mi złapać jego głowę i przekręcić w taki sposób, aż usłyszałem dźwięk oznaczający skręcenie karku. Ciało bezwładnie upadło na podłogę.

Zachwiałem się, ale zaraz złapałem się biurka, na którym zacząłem szukać czegoś mogącego umożliwić mi zabicie więźnia z pękniętą czaszką. Wprawdzie został on wyraźnie unieruchomiony na dłuższy czas, ale śmierć w męczarniach nie była czymś, czego życzyłem choćby najgorszemu wrogowi. Poza tym chciałem mieć pewność, że nie żyje i nic mi nie grozi z jego strony.

W końcu udało mi się natrafić na krótki nóż. Pewnie chwyciłem go w dłoń, podszedłem do więźnia leżącego na ziemi i bez wahania wbiłem mu go w kark, zapewniając mu niemal natychmiastową śmierć. A przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Przetarłem rękawem usta, na których nadal pozostawały ślady krwi, po czym ograbiłem dwa trupy z należącej do nich broni. Udało mi się zdobyć pistolet oraz krótki pistolet maszynowy, które mogły się okazać pomocne w obronie mostka.

Dokładnie tak. Nie miałem zamiar nigdzie się stąd ruszać, dopóki wioska nie zostanie zdobyta.

Hej słońca!

Rozdział wpada o tej porze, ponieważ nie jestem pewna kiedy byłabym go w stanie dodać w dzień. Może ktoś jeszcze nie śpi i się skusi 😉 W każdym razie jeżeli czytacie to w nocy to dobranoc, a jeśli w dzień - miłego dnia ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro