Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nadszedł kolejny dzień. Nadal nie docierały do mnie w pełni wszystkie informacje, które udało mi się przyswoić w ciągu poprzednich kilku dni – potrzebowałem na to czasu. Oczywiście większość z tych rzeczy mnie cieszyła, ale nie zmieniało to faktu, że byłem tylko człowiekiem, który pogodził się ze swoim losem i nie spodziewał się spotkać na Ziemi trójki ludzi, którzy odmienili całe jego dotychczasowe spojrzenie na świat. W tym było to pięcioletnie dziecko, o którego istnieniu nie wiedziałem aż do teraz, a ja okazałem się być jego ojcem. Takie cuda po prostu się nie zdarzają. A jednak.

Siedziałem właśnie w najwyższym punkcie domu i wpatrywałem się w okno, zajadając owoce, które tego samego ranka udało się zebrać Emori oraz Harper, kiedy usłyszałem uchylające się drzwi pomieszczenia. Spodziewałem się kogoś z przyjaciół, kto chciałby wiedzieć czy udało mi się zauważyć kogoś w pobliżu domu, jednak był to Jake. Uchylił lekko drzwi, jednak nie wszedł do środka. Po prostu patrzył się na mnie, jakby niepewny czy go tam chce.

- Hej, Jake – powiedziałem łagodnie, uśmiechając się do niego i poklepując miejsce obok mnie. – Chodź do mnie.

Chłopiec wyraźnie się rozpromienił i spełnił moją prośbę, z wielkim uśmiechem siadając obok i podając mi lornetkę.

- Ciocia Raven kazała ci to przynieść – powiedział, patrząc na mnie swoimi wielkimi oczami i najwyraźniej będąc dumnym, że mógł w czymś pomóc.

- Dzięki – odparłem, czochrając go po włosach. Mały jęknął i odskoczył, śmiejąc się. – Co, nie lubisz jak ktoś ci tak robi?

- Nie. Mama zawsze mi tak robi, jak chce mi zrobić na złość.

- A robi tak? – zapytałem z szyderczym uśmiechem i zacząłem go łaskotać.

Chłopiec pisnął i próbował się wyrwać, jednak złapałem go w porę i pociągnąłem w moją stronę, uniemożliwiając ucieczkę. Zacząłem go łaskotać po brzuchu i szyi, przez co cały czas się śmiał i krzyczał, abym przestał. Ja jednak robiłem to nadal jeszcze przez kilkanaście sekund, póki sam się nie zmęczyłem i nie zaczął mnie boleć brzuch od śmiania się.

- Ale ty jesteś niedobry – powiedział, próbując przybrać poważną minę, jednak średnio mu to wychodziło.

- Gdybym był niedobry, to byś się nie śmiał – odrzekłem. Jake zmarszczył czoło i wystawił język, na co znowu zacząłem się śmiać, a dzieciak razem ze mną.

- Kiedy wróci mama? – zapytał w końcu, ponownie siadając obok.

- Już niedługo – odparłem, nie wiedząc za bardzo co odpowiedzieć. Miałem jedynie nadzieję, że nie mijam się z prawdą i uda nam się odbić Clarke w ciągu kilku dni.

- Źli ludzie ją porwali, prawda? – zapytał, podnosząc głowę i kierując swój wyczekujący wzrok na mnie. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że stało się coś złego, dlatego uważałem, że przyznanie mu racji było najlepszą decyzją.

- Tak. Ale nie martw się – dodałem zaraz, oplatając go ramieniem i przyciągając do siebie. – nic się jej nie stanie. Już wkrótce będzie z nami.

- Nie martwię się – mruknął, wtulając twarz w moją koszulkę. – Bo ty tutaj jesteś. Nie pozwolisz, żeby ktoś zrobił mamie krzywdę.

***

Jeszcze tego samego dnia razem z Roanem wyruszyliśmy w stronę wioski, gdzie zatrzymali się więźniowie, aby zrobić małe rozpoznanie. To dawało szansę Jasperowi pobawić się w dobrego wujka, bo to jemu powierzyłem opiekę nad Jake'iem. Bałem się tego, co zastanę po naszym powrocie, ale wierzyłem, że w razie czego reszta nie pozwoli mu zrobić nic głupiego. Mówiąc „reszta" mam na myśli wszystkich oprócz Murphy'ego, który najchętniej poparłby każdy głupi pomysł Jordana.

Podeszliśmy jak najbliżej i schowaliśmy się za małym wzgórzem znajdującym się na wschód od wioski. To właśnie tam spędziliśmy kolejne kilka godzin, próbując przestudiować o jakichś porach dnia są zmiany warty, ile osób zajmuje się obozem i gdzie znajduje się Clarke. Dość szybko odkryliśmy, że to budynek, który kiedyś służył za kościół, ponieważ to właśnie tam zaniesiono dwie porcje jedzenia, podczas gdy ustaliliśmy, że znajduje się tam jeden strażnik.

- Zaatakujemy jutro w nocy – powiedział Roan do wszystkich, kiedy tego samego wieczora omawialiśmy plan zaatakowania obozu. – Mamy sześć karabinów i trzy pistolety, więc wystarczy nam to w zupełności. Do tego dochodzą flary, które odwrócą uwagę większości więźniów oraz mała bomba zrobioną przez Raven z prochu z naboi.

- Harper i Monty zostaną tutaj, natomiast Raven z powodu nogi weźmie samochód – powiedziałem.

Zarówno Green, jak i McIntyre mieli dość wojen i rozlewów krwi, a zamiast tego woleli zająć się małym. Nie miałem im tego za złe, ponieważ wszystkie te rzeczy, do których do tej pory byliśmy zmuszeni odbiły na nich piętno. Wprawdzie nie czuli się dobrze z tym, że zostawiają Clarke samą sobie, ale zapewniłem się, że sam nasz powrót to będzie dla niej duża uciecha.

- Nadal uważam, że twój udział w tym to zły pomysł – odparł Jasper, patrząc na naszą mechanik. – Masz skręconą kostkę.

- I co z tego? Przecież to mnie nie wyklucza, jeśli mam po prostu w odpowiednim momencie podjechać Roverem w wybrane miejsce. To jeszcze umiem robić. Bardziej bałabym się o ciebie. Pewnie zaraz zepsujesz całą akcję.

- Niby kiedy ostatnio coś zepsułem? – kłócił się Jordan. – Umiem się skradać, a w tej akcji żadne inne umiejętności nie są potrzebne.

- Potrzebny jest mózg, a twój spaliła Praimfaya.

- Mogę kontynuować? – zapytałem spokojnie, piorunując ich wzrokiem. Oboje popatrzyli na mnie przepraszająco i kiwnęli twierdząco głowami. – Podzielimy się na dwie grupy: Roan z Jasperem i Emori oraz ja z John'em. Ja i Roan dość dobrze przestudiowaliśmy ułożenie chat w wiosce, więc najlepiej znamy teren. Ja z Murphy'm pójdziemy po Clarke, natomiast reszta w tym czasie znajdzie się po drugiej stronie osady i odwróci uwagę więźniów. Mam tutaj na myśli flary, które odpalicie na mój sygnał. Większość więźniów pobiegnie w tamtą stronę, dzięki czemu ilość ludzi przy kościele znacznie się przerzedzi. Resztę zdejmiemy ja z Murphy'm i uwolnimy Clarke. Oczywiście wy zaraz po narobieniu hałasu będziecie musieli się stamtąd ewakuować; Roan zna pobliskie tereny, więc wie, gdzie będzie się najlepiej schować. John w odpowiednim momencie da znać Raven z której strony ma podjechać, po czym i my uciekniemy.

- Koniec końców spotkamy się wszyscy przy jeziorze pięć mil na południe od wioski – zakończył Roan.

- Ile będziemy mieli czasu, żeby tam dotrzeć? – zapytał Jasper. – Bo wiecie, wy sobie dojedziecie na miejsce zbiórki Roverem, a my będziemy musieli iść. Na piechotę. Nogami. Ruszać dupę – powiedział, wyraźnie podkreślając ostatnie słowa. – Wiecie jak dawno nie chodziłem?

- Jakoś ostatnio poradziłeś sobie z obciążeniem w postaci Raven – odparła Emori.

- Wtedy to było co innego. Grupa więźniów praktycznie nas goniła i deptała nam po stopach, więc musieliśmy się spieszyć.

- Teraz też tak będzie. W razie czego możesz sobie wyobrazić wielkiego karka, który goni cię z karabinem w ręku i wykrzykuje straszne rzeczy. Jak na przykład „Twoje moonshine jest do dupy".

- Dzięki, Emori – odrzekł Jordan sarkastycznie. – Jesteś nieoceniona.

Uśmiechnąłem się, patrząc na przyjaciół. Takie rozmowy były czymś zwyczajnym w Pierścieniu, gdzie nie musieliśmy zabijać niczego prócz nadziei Monty'ego, że wreszcie polubimy jego algi. Tam żyliśmy w spokoju i zgodzie, a żadne niebezpieczeństwa po prostu nie istniały. Teraz, kiedy w końcu wróciliśmy na Ziemię, rzecz miała się zupełnie inaczej i znów musieliśmy walczyć o życia swoje oraz osób, które kochamy. Bałem się, że sobie po prostu nie poradzimy. Ale musieliśmy zaryzykować.


Tej nocy pilnował mnie ktoś inny. Zdecydowanie wolałam towarzystwo Artema, ponieważ był jedyną przyjazną mi tu osobą i dawał rady, dzięki którym rzekomo będę miała większą szansę na przeżycie. Ponadto, kiedy nikt nie widział, przemycał mi dodatkowe porcje jedzenia, ponieważ te moje były chyba dwa razy mniejsze niż każdej innej osoby w obozie. Wprawdzie nie zawsze mu się to udawało, ale starał się jak mógł, a ja byłam mu za to wdzięczna. W zamian opowiedziałam mu o obu końcach świata, co chyba było rzeczą, która interesowała go najbardziej.

Byłam już bliska zaśnięcia, kiedy usłyszałam huk i serię z karabinu maszynowego. Zmusiło mnie to do podniesienia głowy i spojrzenia w stronę okna, lecz zobaczyłam tam jedynie światło najbliższej pochodni. Chwilę później usłyszałam także krzyki więźniów oraz grupę ludzi biegnącą w tamtą stronę i wykrzykującą słowa w różnych językach. Nawet mój strażnik był wyraźnie zaaferowany. Widać było, że chciał dołączyć to akcji, ale nie był pewien czy to dobry pomysł – w końcu miał pod opieką mnie. Dopiero kiedy nastąpił dość potężny wybuch, mężczyzna nie zastanawiał się ani chwili dłużej tylko sprawdził czy jestem związana i wybiegł z pomieszczenia, zostawiając mnie samą.

Jakiś wewnętrzy głos mówił mi, że to na pewno moi przyjaciele postanowili mnie uwolnić, ale nie miałam żadnej pewności. Nie wiedziałam również czy chcę, aby to byli oni – ratowanie mnie wiązało się z dość dużym ryzykiem, a to oznaczało, że ktoś mógł ucierpieć. Miałam dość posiadania na swoim sumieniu kolejnych żyć, zwłaszcza jeśli chodziło o najbliższych przyjaciół.

Mijały kolejne minuty, ale nie słyszałam już nic prócz zagłuszonych krzyków i rozkazów dobiegających gdzieś z drugiego końca wioski, dlatego właśnie nagły wystrzał z karabinu kilka metrów od kościoła wyraźnie zwrócił moją uwagę. Wprawdzie broń musiała mieć tłumik, ale nie zagłuszało to kompletnie dźwięku wystrzału, zwłaszcza, że w oknach nie było szyb i nie zasłaniało ich nic prócz kilku zabitych desek, między którymi i tak dało się dotrzeć dość duże szczeliny. Chroniły one jedynie przed ucieczką, ale miały przepuszczać jak najwięcej światła.

Usłyszałam jeszcze kilka strzałów i wyraźny odgłos walki. Chciałam wstać, ale byłam przywiązana do rurki przy ścianie co uniemożliwiało mi jakąkolwiek reakcję. Pozostawało mi jedynie czekać na to, jak rozwinie się cała akcja.

Nie trwało to długo, ponieważ chwilę później drzwi do budynku otworzyły się i do środka wkroczyło dwóch mężczyzn - co poznałam po sylwetkach i głosach - trzymających broń. Nie widziałam ich zbyt wyraźnie, ponieważ znajdowali się za daleko od źródła światła. Dopiero kiedy jeden z nich zrobił kilka niepewnych kroków naprzód, rozpoznałam w nim wpatrującego się we mnie Bellamy'ego.

Moje serce stanęło na kilka sekund, podczas których ja i mężczyzna po prostu się w siebie wpatrywaliśmy. To był tak niedorzeczny i trudny do uwierzenia moment, że musiałam dyskretnie uszczypnąć się w dłoń, aby mieć pewność, że nie śnię. Dopiero to utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszystko jest prawdą, a przede mną stoi miłość mojego życia.

- Bellamy? – powiedziałam niepewnie, nie mogąc powstrzymać łez zbierających się pod moimi dolnymi powiekami.

Bellamy wydał z siebie dźwięk, będący mieszanką śmiechu i płaczu, po czym podbiegł do mnie i uklęknął, próbując rozwiązać pętające mnie więzy. Od razu zauważyłam, że ma na sobie jego charakterystyczną kurtkę, którą podarowałam Jake'owi jako pamiątkę po ojcu. Uderzył we mnie jego zapach: las pomieszany z czymś przypominającym kwiaty lub zioła. Była to tak charakterystyczna dla niego mieszanka, że z mojego gardła wydostał się cichy szloch, którego nie mogłam powstrzymać. Wpatrywałam się właśnie z człowieka, na którego czekałam ostatnie sześć i z którym prowadziłam jednostronne rozmowy przez radio, a teraz on klęczał przede mną i próbował mnie uwolnić.

- Co z Jake'iem? – zapytałam, niecierpliwiąc się. – Czy wszystko z nim w porządku? Co z wami wszystkimi?

- Wszyscy są cali, nie martw się – odpowiedział spokojnie. – Niedługo ich zobaczysz.

- Wszyscy? – upewniłam się. – Raven, Jasper, Harper...

- Emori i Monty, tak. Wróciliśmy na Ziemię w komplecie. Roan nam pomógł.

Zalała mnie fali ulgi. Do tej pory, tylko dzięki Artemowi, wiedziałam, że moi przyjaciele żyją, jednak nie wiedziałam w jakim są stanie. Ktoś mógł być poważnie ranny przez lądowanie, ktoś inny mógł również umrzeć w kosmosie. W końcu ich powrót opóźnił się o rok – w tym czasie mogło się stać wszystko.

Ponieważ z emocji mężczyźnie trzęsły się ręce, rozplątanie więzów trwało nieco dłużej niż powinno, ale kiedy wreszcie mu się to udało, był to jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Cofnął się wtedy, aby móc na mnie spojrzeć i czas jakby się zatrzymał. Niedowierzający uśmiech goszczący na jego ustach oraz zaszklone oczy sprawiały, że cała drżałam. Choć nie tak wyobrażałam sobie moment naszego ponownego spotkania i nie myślałam, że będę wtedy związana, to nie mogłam żądać od losu niczego piękniejszego niż tamta chwila. Wszystko trwało to jedynie chwilę, ale dla nas obojga była to wieczność zachowana w ułamku sekundy.

W pewnym momencie po prostu nie wytrzymałam tego napięcia i rzuciłam się Bellamy'emu na szyję. Na jego reakcję również nie musiałam długo czekać, ponieważ zaraz owinął swoje silne ramiona wokół mnie i mocno przycisnął do siebie, jakbym była całym jego światem. Od razu poczułam to przyjemne ciepło bijące od jego ciała i delikatne usta dotykające mojej szyi. Zamknęłam wtedy oczy i mocniej wtuliłam twarz w ramię mężczyzny, pozwalając kilku łzom spłynąć mi po policzku. Była to chyba najprzyjemniejsza pieszczota, jaką poczułam w ciągu ostatnich lat i mogłabym trwać w tym wiecznie, jednak ktoś nam przerwał.

- Fajnie, że ktoś się cieszy również z mojej obecności – powiedział ironicznie Murphy, jednak kiedy podniosłam na niego swój wzrok, uśmiechał się do mnie pogodnie. Nie mogłam tego nie odwzajemnić.

Bellamy pomógł mi wstać, po czym podeszłam do John'a, przytulając go.

- Dobrze cię widzieć – szepnęłam, zamykając oczy i nadal szczerząc się jak głupia.

- Ciebie też – odpowiedział w moje ramię.

Ten uścisk trwał o wiele krócej, jednak również był pełen emocji. W końcu zapowiadał on o wiele więcej kolejnych powitań i spotkań z resztą przyjaciół, którzy najwyraźniej odpowiadali za wybuch oraz strzały po drugiej stronie obozu. Bałam się o nich, to prawda, ale po spotkaniu Bellamy'ego i Murphy'ego byłam przepełniona nadzieją, że wreszcie spotkam się z bliskimi mi osobami.


Hejka! Wiem, że rozdział miał być dopiero w niedzielę, ale dopadła mnie ostatnio jakaś wena i kończę już pisanie rozdziału 15, więc mam dość duży zapas. Pewnie nieco skurczy się w roku szkolnym, kiedy nie będę miała za bardzo czasu na pisanie, ale będę starać xd

Wiem, że ten reunion Bellarke nie był zbyt długi, ale na pewno w kolejnych rozdziałach pojawi się więcej scen między nimi. Nie wiem jak dobre będą, ale jednak się pojawią. Więc co sądzicie o tym spotkaniu? Jakieś reklamacje? xd

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro