Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy usłyszałam, że mężczyzna chce wypuścić jedną z rakiet w stronę kapsuły, w której najprawdopodobniej znajdowali się Bellamy, Raven i reszta moich przyjaciół, stężałam. Mój oddech stał się płytki, a ręce zaczęły lekko trząść, choć nie można było tego zobaczyć – jedynie poczuć. Chciałam go powstrzymać, ale nie wiedziałam jak. Do tej pory trzymałam się planu, aby po prostu się nie odzywać, ale wiedziałam, że jeżeli nic nie zrobię to oni zginą.

- Uzbrójcie pociski ziemia-powietrze – zarządził, zwracając się do mężczyzn przy panelach. – Zastrzelimy tę cholerną kapsułę.

- Nie! – krzyknęłam, nie wiedząc nawet kiedy. Wszystkie zaskoczone twarze zwróciły się w moją stronę.

- Czyli jednak umiesz mówić – mruknął Taran, uśmiechając się półgębkiem.

- Nie róbcie tego. Obiecuję, że powiem wam wszystko, o czym chcecie wiedzieć, tylko błagam, nie wypuszczajcie rakiet.

- Skoro obiecujesz, że powiesz nam wszystko – zaczął mężczyzna, przyciągając do siebie krzesło i siadając naprzeciwko mnie. – to może zaczniesz od tego ilu was tu jest.

- Tylko ja i mój przyjaciel – powiedziałam, pomijając wspominkę o Jake'u. Dobrze wiedzieli, że nie byłam tu sama, dlatego musiałam coś powiedzieć, a nie chciałam, żeby szukali także dziecka.

- Na pewno jest was więcej – nie dawał się przekonać. – Mów!

- Dobrze – jęknęłam. – Jest jeszcze kilka tysięcy ludzi w bunkrach, ale nie mamy kontaktu od sześciu lat. Mogą już nawet nie żyć. Próbowaliśmy się do nich dostać, ale gruzy blokują dostęp.

- A co z tymi ludźmi z kosmosu? Ilu ich jest?

- Sześć lat temu była ich siódemka. Przysięgam, że nie są niebezpieczni. Pewnie nawet nie mają broni.

- Ale kiedy dostaną się do twojego przyjaciela, mogą ją od niego dostać – podsumował za mnie. Przez dobrą chwilę siedział i wpatrywał się we mnie z lekko zmrużonymi oczami, po czym wstał i, bez cienia wyrzutów sumienia, powiedział: - Zastrzelić ich.

- Przecież powiedziałam ci wszystko co chciałeś wiedzieć! – wrzasnęłam, próbując się wyrywać, ale miałam związane ręce. Nie mogłam zrobić nic prócz krzyczenia. – Obiecałeś, że nie zrobisz im krzywdy!

- Niczego nie obiecywałem – odparł z pokerową twarzą. – Zacząłem tylko zadawać pytania, a ty na nie odpowiadałaś. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.

Byłam tak zrozpaczona, że nawet nie wiedziałam co jeszcze powiedzieć. W momencie, kiedy mężczyzna zarządził wypuszczenie pocisku w stronę kapsuły byłam zbyt przestraszona, aby wszystko dobrze rozważyć i teraz spotykałam się z skutkami swoich wyborów. Byłam na siebie tak zła, że nie zaczęłam z nim wtedy pertraktować tylko od razu mówić to, co chciał wiedzieć i jedyne co mogłam teraz robić to krzyczeć i błagać, żeby nie zrobił nikomu krzywdy.

Przez sześć lat byłam odseparowana od przyjaciół i Bellamy'ego, którego dziecko wychowywałam. Teraz, kiedy wreszcie zyskałam pewność, że żyją, mieli umrzeć przez moją głupotę.

Taran podszedł do panelu kontrolnego i zaczął wydawać jakieś rozkazy, w międzyczasie wołając do siebie chłopaka, który mnie tutaj przyprowadził, niejakiego Artema. Niestety nie mogłam usłyszeć o czym mówią, ale mężczyzna popatrzył na mnie ukradkiem przepraszającym wzrokiem. A może tylko mi się wydawało. W każdym razie mojemu strażnikowi wyraźnie nie podobała się decyzja dowódcy, ale mimo to musiał wykonywać jego rozkazy.

Chłopak podszedł do mnie i kazał mi wstać, jednak ja zaparłam się z całych sił, nie przestając krzyczeć, aby nie zabijali moich przyjaciół. Nawet wtedy, kiedy siłą podniósł mnie z krzesła, wyrywałam się im i wrzeszczałam do tego stopnia, że w utrzymaniu mnie musiały pomóc jeszcze dwie osoby. Raniłam samą siebie i czułam jak na skórze tworzą mi się kolejne siniaki, ale nie to było wtedy ważne. Ważne było życie siódemki osób, na których spotkanie czekałam ostatnie sześć lat, a teraz mieli zginąć.

Ostatnim co widziałam, kiedy siłą wyprowadzali mnie w biura, był pocisk uderzający w kapsułę.


Kiedy Clarke nie wracała przez kolejny dzień postanowiłem przenieść się z Jake'iem w inne miejsce. Chłopiec cały czas wypytywał o mamę, ale nie mogłem mu powiedzieć, że prawdopodobnie ludzie z Eligiusa już ją złapali, a może nawet zabili. Zamiast tego powiedziałem, że dołączy do nas w najbliższym czasie, nawet jeżeli była to obietnica bez pokrycia. Po prostu musiałem nas ukryć, a zaraz przy granicy z pustynią znajdował się pojedynczy dom, w którym mogliśmy się zatrzymać.

Tylko dzięki temu, że znajdowaliśmy się akurat tam, udało mi się zobaczyć spadającą z nieba kapsułę i uderzający w nią pocisk.

Jake spał, a wszystko miało miejsce daleko w górze, dodatkowo ściany wszystko wyciszyły, dlatego chłopiec niczego nie usłyszał i się nie zbudził. Wyszło mi to jedynie na dobre, ponieważ zapewne zaraz by spanikował i chciał pójść ze mną wszystko sprawdzić – w końcu najprawdopodobniej w środku znajdował się jego ojciec. Zamiast tego po prostu wziąłem broń i ruszyłem w miejsce katastrofy pieszo – była noc, a akumulatory Rovera zostały kompletnie rozładowane.

Bardzo się spieszyłem, ponieważ miałem nadzieję, że udało im się to przeżyć. Mogło ich uratować to, że rakieta nie uderzyła centralnie w kapsułę, ale w jej bok, przez co po prostu zboczyła z kursu i zderzyła się z Ziemią bliżej granicy Edenu. Wiedziałem, że ludzie z Eligiusa na pewno wypuścili ten pocisk, więc oni również musieli wyruszyć na poszukiwania, aby mieć pewność, nikt nie przeżył. Przewagę dawało mi to, że znajdowałem się o wiele bliżej, więc w razie czego miałem szansę ich uratować.

Dotarłem na miejsce w ciągu godziny, ale to tylko dzięki mojemu pośpiechowi, który zmusił mnie do truchtu. Chciałem znaleźć się tam jak najszybciej i mieć pewność, że wszyscy żyją, ponieważ wtedy byliby pierwszymi od sześciu lat ludźmi innymi niż Clarke czy Jake, z którymi miałbym szansę porozmawiać. Wprawdzie nie byłem z żadnym z nich zżyty i tylko z Bellamy'm utrzymałem przyjacielskie stosunki, ale w tym świecie każdą znajomą twarz uważało się za przyjaciela.

Była noc, dlatego nie potrafiłem dostrzec szczegółów, ale pojazd kosmiczny wydawał się względnie cały i tylko pojedyncze części były rozwalone po całym lesie. Nieco mi ulżyło, ponieważ to zwiększyło moje nadzieje na znalezienie żywych, dlatego rzuciłem wszystkie niepotrzebne w tamtym momencie rzeczy na ziemię i pobiegłem w stronę miejsca katastrofy.

Otwarcie klapy zajęło mi dłuższą chwilę, ale kiedy wreszcie mi się to udało, moim oczom ukazał się jeden z członków załogi. Nie wiedziałem kto to, ponieważ w środku było zbyt ciemno, dlatego po prostu złapałem go za ramiona i wyciągnąłem na powietrze. Dopiero kiedy położyłem go na trawie, rozpoznałem w nim niejakiego Jaspera. Nie miałem zbyt wielu szans się z nim widzieć, ponieważ z tego co opowiadała mi Clarke przez większość czasu pił, ale jej opowieści, które mówiła Jake'owi, utrwaliły mi się w pamięci.

Pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem puls. Był, i to nawet dość dobrze wyczuwalny, dlatego zaraz zacząłem próbował go ocucić.

- Hej, gościu – powiedziałem, uderzając go lekko w oba policzki. – Błagam, obudź się. Potrzebuję twojej pomocy.

Zajęło to jeszcze kilkanaście sekund, ale w końcu udało mi się obudzić chłopaka. Wprawdzie mogłem w tym czasie zająć się ratowaniem innych, ale wiedziałem, że sam nie dam rady. Jego udało mi się wyciągnąć tylko dzięki temu, że znajdował się przy samym wejściu i nie musiałem używać zbyt wiele siły, aby go stamtąd wyczołgać. Pierwsze, co zrobił po przebudzeniu, to przeciągle jęknął, jednak kiedy wciągnął pierwszy głęboki haust powietrza, od razu zesztywniał i otworzył szeroko oczy.

- Czuję zapach lasu – powiedział niepewnie, patrząc na mnie. – Czy ja nie żyję? Myślałem, że w niebie spotkam stado gorących lasek, a nie zarośniętego faceta.

- Sory, stary. Trafiłeś do piekła – odrzekłem, nie mogąc powstrzymać szerokiego uśmiechu cisnącego mi się na usta. – Na Ziemi nie byłeś zbyt grzeczny, co?

Jasper zamknął oczy i zaśmiał się.

- Udało nam się – zaśmiał się. – Kurwa, udało nam się!

- Jeszcze nie – powiedziałem, wstając i podając mu rękę. – Musisz mi pomóc wyciągnąć resztę z kapsuły. Wtedy będziemy mogli świętować.

Chłopak kiwnął szybko głową, chwycił moją dłoń i stanął na równe nogi, chociaż zderzenie z Ziemią musiało odcisnąć na nim swoje piętro, ponieważ początkowo zakręciło mu się w głowie i musiał przez chwilę postać w miejscu. Nie pospieszałem go tylko poszedłem pomóc reszcie, a on dołączył do mnie po kilku sekundach.

Najpierw wyciągnęliśmy Emori, Murphy'ego i Raven. Cała trójka była nieprzytomna, ale żyła, dlatego po prostu położyliśmy ich na ziemi w bezpiecznej odległości do kapsuły i kontynuowaliśmy wyciąganie reszty. Szło nam to dość szybko, mimo początkowego braku sił Jaspera, który był dość mocno poobijany, ale zaraz zebrał się w sobie, za co dziękowałem mu w myślach. Wyciągaliśmy już Harper, kiedy usłyszałem za sobą kaszel i jęk bólu. To był Bellamy.

Zapytałem Jaspera, czy da sobie z dziewczyną radę sam, a ten tylko kiwnął głową i kazał mi się zająć Bellamy'm, więc właśnie to postanowiłem zrobić. Choć jedynym źródłem światła były panele kontrolne, które słabo migotały, udało mi się namierzyć mężczyznę w ciągu chwili. Znajdował się na samym końcu kapsuły, zaraz obok niejakiego Monty'ego. Przez chwilę zasłaniał usta dłonią, próbując powstrzymać kaszel, jednak kiedy wreszcie mu się to udało, podniósł wzrok i nasze oczy się spotkały.

Bellamy chyba przez chwilę nie rozumiał tego, kogo widzi, ponieważ po prostu się we mnie wpatrywał, bez żadnych słów. Dopiero po paru sekundach na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.

- Roan – powiedział, po czym podaliśmy sobie ręce w tradycyjnym, ziemiańskim przywitaniu. W kapsule było zbyt mało miejsca na jakiekolwiek inne gesty przyjaźni. – Co z Clarke? Jest tutaj?

- Wszystko wam opowiem jak już się stąd wydostaniemy. Teraz lepiej pomóż mi z twoim kumplem – zaproponowałem, kiwając głową na siedzącego obok, nieprzytomnego Azjatę.

Blake tylko kiwnął głową i zaraz zabrał się za rozpinanie pasów chłopaka. Zajęło mu to dłuższą chwilę, ponieważ nadal w środku panowała prawie całkowita ciemność. W końcu jednak wygrał tę nierówną walkę i chwilę później wynosiliśmy Monty'ego na zewnątrz. Czekał tam już Jasper wraz z Harper, Emori i Murphy'm, przy czym ten pierwszy nadal starał się wybudzić nadal nieprzytomną Raven.

Wiedziałem, że Bellamy chce wiedzieć gdzie znajduje się Clarke, ale on również zdawał sobie sprawę, że w tamtej chwili mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie niż to. Monty wprawdzie się wybudził, ale miał dość dużą ranę na głowie, natomiast już przytomna Raven miała najprawdopodobniej skręconą kostkę. Domyślaliśmy się, że nie było to nic poważnego i mogło się wygoić już po kilku dniach, ale w tamtej chwili stanowiło problem. Musieliśmy obojgu założyć prowizoryczne opatrunki i dopiero wtedy ruszać dalej.

- Dasz radę iść? – zapytał Jasper, kiedy Raven próbowała wstać o własnych siłach.

- Jasne, bez problemu – powiedziała. Zmieniła jednak zdanie, kiedy zrobiła pierwszy krok i o mało co nie runęła do przodu. – Dobra, jednak nie. Myślałam, że ta cholerna noga będzie boleć trochę mniej. Pewnie mnie uszkodziłeś, kiedy wynosiłeś mnie z kapsuły, ćwoku.

- Jasne, teraz wszystko na mnie – wywrócił oczami, po czym odwrócił się do dziewczyny plecami i kucnął. – Lepiej się zamknij i wskakuj, zanim zmienię zdanie i postanowię cię tu zostawić.

Dziewczyna z ociąganiem, ale wykonała polecenie. Najwyraźniej nie podobało jej się bycie na czyjejś łasce, ale w tamtej chwili honor nie miał znaczenia – musieliśmy po prostu się stamtąd wynieść.

- Pospieszcie się – nakazałem, biorąc do ręki swoją broń i kierując się w stronę lasu. – Ludzie z Eligiusa mogą być tutaj w każdej chwili. Kiedy dowiedzą się, że jednak udało wam się przeżyć, będą chcieli dokończyć robotę.

Nie musiałem nikogo namawiać do dalszej drogi. Najwyraźniej wszyscy dobrze zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które niesie zostanie w tamtym miejscu choćby jeszcze chwilę dłużej. Mi droga na miejsce katastrofy zajęła około godziny, jednak wtedy biegłem i nie miałem ze sobą grupy rannych ludzi, którzy znacznie mnie spowalniali. Ponownie dotarcie w bezpieczne miejsce mogło zająć nawet trzy godziny.

- Nie wyglądałeś na zbyt zaskoczonego, kiedy zobaczyłeś mnie w kapsule – powiedziałem do Bellamy'ego, który wraz ze mną wędrował na czele naszego małego pochodu. – Skąd wiedziałeś, że żyję?

- Trzy dni temu dotarła do nas jedna z wiadomości Clarke. Wspominała tam o tobie – odparł. – Gdzie ona teraz jest? Wszystko w porządku?

Widziałem, jak bardzo ciemnowłosy był zaaferowany całą sprawą i chciał wiedzieć co z jego ukochaną, a ja musiałem powiedzieć prawdę. Bolesną prawdę, która nie uwzględniała w najbliższym czasie ich ponownego spotkania. Owijanie w bawełnę nie miało najmniejszego sensu, dlatego postanowiłem powiedzieć to wprost.

- Złapali ją.

Bellamy gwałtownie się zatrzymał i spojrzał na mnie z szeroko otwartymi oczami.

- Co? – warknął. – Jak to ją złapali? Dlaczego w takim razie zmierzamy w zupełnie innym kierunku niż jest statek tych dupków? Przecież oni mogą ją zabić w każdej chwili.

Mężczyzna już chciał zawrócić, ale zaraz złapałem go za ramię.

- I co masz zamiar zrobić z tymi ranami na głowie przeciwko dobrze wyposażonymi w broń ludźmi? Pomachać im przed nosami gałęzią? – powiedziałem, starając się przemówić mu do rozumu. – Nie widziałem jej już od dwóch dni, więc jeżeli chcieliby ją zabić to już dawno by to zrobili. Zanim gdziekolwiek wyruszymy, musimy się dobrze przygotować, a nie iść do nich bez broni i improwizować.

- Roan na rację, Bellamy – poparła mnie Harper. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni i ranni. Przysięgam ci, że ją stamtąd wyciągniemy, ale kiedy będziemy gotowi.

Ciemnowłosy stał przez chwilę i wpatrywał się we mnie spod byka, jednak po paru sekundach chyba zrozumiał, że mamy rację. Warknął coś jeszcze pod nosem, ale zaraz odwrócił się ponownie i zaczął iść w kierunku, który wcześniej wyznaczyłem.

- Kiedy dotrzemy na miejsce, chcę ci kogoś przedstawić – powiedziałem. – Jestem pewien, że się ucieszysz.

Bellamy spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym, że szczerze w to wątpi, ale ja nie zareagowałem. Uśmiechnąłem się tylko pod nosem, będąc pewnym swoich słów. W końcu niecodziennie poznaje się własnego syna.


Hejka skarby! Jak widzicie w najbliższym czasie nastąpi spotkanie Bellamy'ego i Jake'a, no ale teraz mamy przynajmniej reunion Blake'a i Roana - to już coś xd Nie było to zbyt emocjonujące, no ale w sumie nie było czasu na żadne uściski i wyznania miłosne. Z Bellarke na pewno będzie trochę lepiej, to mogę obiecać XD

Pozdrawiam i czekam na wasze opinie :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro