Nie-deterministyczne Miasto III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kapitan przełożył ostatnią stronę raportu. Było dokładnie tak, jak się spodziewał. Wcisnęli mu plik ciasno zadrukowanych kartek (jak archaicznie!), z których żadna nie zawierała nic, co pomogłoby mu zrozumieć istotę anomalii. Cyferki i literki przeplatały się w kolejnych linijkach, tworząc skomplikowane ciągi. Od czasu do czasu jakiś architektoniczny termin migał w nagłówku. Kapitan podejrzewał, że chcieli przetrzymać go w tym ciasnym mieszkanku, żeby mieć czas na załatanie problemu, zmyślenie jakiegoś zgrabnego wyjaśnienia i przygotowanie planu naprawczego, który wymagał jego podpisu.

Zepsuty tramwaj, zgubione zwierzę, zatrudnij tego, zwolnij tamtą – wieczna biurokracja. Była sobota, w dodatku dziesiąta rano. Trzeba było zatwierdzić tę nową strategię przed obiadem, bo Kapitan robił się głodny.

Zerknął tęsknie na trzy świeżutkie babeczki, które znajdowały się na staroświeckiej tacce postawionej na środku stołu. Małe niebieskie światełko unoszące się nad lukrowanymi wypiekami oznaczało, że wdrożono środki ostrożności. Jedzenie w całym Mieście zostało oznakowane jako "niezdatne do spożycia". Światełko migało nawet nad misą owoców, które znajdowały się na taniej reprodukcji olejnego obrazu.

Kapitan zmarszczył groźnie brwi. Architektura wnętrz nie była jego mocną stroną, ale nawet on potrafił ocenić, że mieszkanie, w którym go ulokowano nie należało do luksusowych apartamentów Śródmieścia. Cerata na stole była poplamiona, w kredensie brakowało jednej szybki, a korytarz był tak wąski, że Kapitan prawie potłukł sobie nos przy teleportacji.

Po standardzie pomieszczenia wnioskował, że problem w projekcie zdarzył się gdzieś na peryferiach Miasta. Zarekomendowano wszystkim zainteresowanym strój terenowy. Kapitan rzadko odwiedzał projekt. To była dopiero trzecia wizyta w środku symulacji, ale rozumiał konieczne środki ostrożności. Miasto było czymś mniej tradycyjnym, mniej kontrolowanym niż bezpieczne budynki Administracji, mniej przewidywalnym niż stabilne projekty Świata Zewnętrznego.

Kapitan przygładził granatowy uniform. Zastanawiała go nieobecność Inspektora. Zwykle pojawiał się na miejscu jako pierwszy. Kapitan wiedział jednak, że prędzej czy później przyjdzie, żeby nakreślić mu sytuację w rzeczowych, uspokajających barwach. Jak zwykle. Suchy profesjonalizm Inspektora miał właściwości hipnotyzująco-wyciszające. Przynajmniej dla Kapitana.

Niedługo zresztą przyszło mu czekać. Po kilku minutach dalszego bezcelowego kartkowania raportu w mieszkaniu rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Próg przestąpił jednak nie Inspektor, a jeden z szeregowych pracowników technicznych. Wyprowadził poirytowanego Kapitana na zewnątrz, najpierw na pusty korytarz, a następnie na ulicę.

Kapitan wyprzedził szeregowca, wyszedł z cienia rzucanego przez budynek i stanął w jeszcze przedpołudniowym, ale już intensywnym słońcu. Pogoda zawsze go fascynowała, nie miał jednak czasu zachwycać się panującym latem, bowiem ulica przedstawiała widok, którego w pierwszej chwili nie mógł zrozumieć.

— Co to ma być?! — warknął tak głośno, że stojący obok pracownik techniczny wzdrygnął się mimowolnie. Wybąkał kilka niezrozumiałych słów i oddalił się pospiesznie, byle dalej od zezłoszczonego przełożonego.

Pod stopami Kapitana znajdował się bruk, a po tym bruku, zgodnie z tradycyjnymi wyobrażeniami, zwykle poruszały się pojazdy. To znaczy, wkrótce miały poruszać się pojazdy, gdyż moduł transportowy nie był jeszcze gotowy (Kapitan trzymał kopię zapasową wstępnego planu w odpowiedniej przegródce notatnika). Na razie mieszkańcy Miasta przemieszczali się wszędzie piechotą. Z tego, co było Kapitanowi wiadome, używali do tego chodników, tymczasem droga miała pozostawać pusta – dla przyszłych pojazdów, przyszłego ruchu i w ogóle przyszłego sukcesu. Teraz nie była jednak pusta.

— Co u licha... — wycedził Kapitan — robią na mojej pięknej drodze te czarne worki?

Cała ulica, od ślepego zakrętu, aż po odległe o kilkaset metrów skrzyżowanie, wypełniona była równymi rzędami plastikowych worków o nieokreślonej zawartości. Pomiędzy nimi kręcili się szeregowi pracownicy wsparcia technicznego: jedni pochylali się nad workami, inni przyklejali jakieś ostrzegawcze naklejki – dlaczego nie używali migających światełek, wbudowanych w system oznaczeń? To pozostawało dla Kapitana absolutną zagadką.

Ktoś liczył na głos, ile worków przypadało na jeden rząd. Z oddali nadciągali dwójkami pracownicy ubrani w jeszcze grubsze uniformy niż ten, który miał na sobie Kapitan. Zielony kolor stroju wskazywał na Oddziały Kryzysowe. Na noszach nieśli coś, co wyglądało jak... worki.

Kapitan podszedł do jednego z zagadkowych obiektów i trącił go terenowym butem. W środku znajdowało się coś solidnego, coś, co przy dotknięciu stawiało opór. Kapitana przeszedł dreszcz.

Kilka rzędów dalej stał zamyślony Inspektor. W lewej ręce trzymał szary melonik, który zupełnie nie pasował do granatowego uniformu. W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia. Inspektor i tak nigdy nie miał szczęścia do wyborów kolorystycznych.

W prawej ręce trzymał notatnik i przyczepiony do niego standardowy długopis. Jego wersja notatnika wyglądała szczególnie. Tradycyjnie. Analogowo. Była z papieru. U dołu kartki widniała podkreślona na czarno liczba: 900 921.

— Inspektorze — warknął Kapitan — proszę mnie natychmiast zacząć uspokajać, bo inaczej zrobię scenę, a ja nie lubię się gniewać przed obiadem.

Inspektor otworzył usta i natychmiast je zamknął, jakby wahał się, co właściwie odpowiedzieć. Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło. Kapitan zmartwiał.

— Inspektorze? — ponaglił, przyciszając głos. Zerknął na pracowników, którzy wynosili z sąsiedniej kamienicy kolejny czarny worek. Nagle doznał przeczucia, że awaria była poważniejsza niż mu się z początku wydawało.

— Czy to aby przypadkiem nie są... ciała? — zapytał szeptem. Nie chciał siać paniki.

Inspektor, jakby przebudzony, odzyskał inicjatywę. Przerzucił plik kartek w notatniku i – nie podnosząc głowy znad raportu – powiedział:

— Zgadza się, panie Kapitanie. Pierwsze sygnały, że coś jest nie tak zaczęły napływać po porannej migracji danych. Pięć minut po ósmej rano wezwaliśmy Architektów, żeby skonsultować stan faktyczny, o 8.20 wysłano pierwszy zespół terenowy na rekonesans, o 8.30 wezwano posiłki, o 9 podpisałem zgodę na uruchomienie rezerwy i skierowaliśmy połowę dostępnych zespołów...

— Chwileczkę — przerwał Kapitan, który niewiele z tego monologu zrozumiał. Wyłapał jedynie kluczowe słowo: "rezerwy".

— Ale... – Przetarł ręką spocone czoło. – Po co zaraz rezerwy? jeszcze mi się przyczepią w Administracji... umawialiśmy się, że jak jest jakiś problem, to najpierw nic nie mówimy, potem łatamy, a potem... potem też nic nie mówimy i wszystko gra. Jak zaczną grzebać, to jeszcze nam cofną cały budżet. To jest poniżej mojej godności, żeby pół roku sukcesu poszło w piach z powodu jednej wadliwej ulicy...

— Panie Kapitanie, to nie jest jedna ulica — odrzekł stanowczo Inspektor.

Kapitan przełknął nerwowo ślinę.

— Dzielnica? — podpowiedział.

Inspektor pstryknął palcami i notatnik zawisł na wysokości oczu Kapitana. Pod samotną liczbą pojawiło się podwójne podkreślenie.

— Dziewięćset tysięcy... — przeczytał Kapitan – czego dziewięćset tysięcy? Ciał?

Nagle zrobiło mu się duszno.

— Przecież to prawie całe Miasto – powiedział.

— Jeszcze musimy to potwierdzić, ale obawiam się, że to będzie cały milion, co do jednego.

Inspektor pstryknął ponownie i notatnik rozpłynął się w powietrzu.

— Rozmawiałem już z Działem Kontroli i mówili, że stażysta zauważył spadek liczby mieszkańców po porannej migracji danych — Inspektor założył melonik i poprowadził Kapitana wzdłuż rzędów worków, nie przestając zdawać sprawy z przebiegu wydarzeń. — Przez dwie minuty wysyłali do Miasta prośby o potwierdzenie, że to jakiś błąd, a potem oddelegowali ludzi, żeby pogrzebać w statystykach. Wychodzi na to, że dzisiaj, zaraz po północy, był jeszcze komplet, potem nastąpił nagły spadek o trzysta tysięcy, potem kilka mniejszych, a nad ranem wskaźnik pokazał zero.

Kapitan szedł przed siebie, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że idzie. W głowie mu się nie mieściło to, co słyszał. Spojrzał na czarne worki, które stanowiły namacalny dowód na to, że liczniki populacji nie pokazywały błędu. Wszyscy mieszkańcy byli martwi. Spośród kłębiących się myśli na powierzchnię wypłynęło jedno palące pytanie: Dlaczego? Chwycił się go niczym koła ratunkowego. Może to się jeszcze dało naprawić, cokolwiek zawiodło.

— Przyczyna?

— Nieznana. Próbujemy namierzyć Główną Architektę. W zasadzie... któregokolwiek Architekta. Dział Reagowania Kryzysowego sugeruje, że byłoby dobrze, gdyby zerknęli na ciała zanim zrobimy miękki reset, ale jeśli mam być szczery...

Kapitan gwałtownie się zatrzymał.

— Co to znaczy "próbujemy namierzyć"? Nie, nie! Nie będziemy się bawić w żadne komunikatory. Każ grupie operacyjnej ściągnąć tutaj tę wywłokę, choćby z łóżka! Niech sprząta ten cały burdel! Dałem jej wolną rękę... Do południa czekam na plan naprawczy! Przekaż jej, że poleci ze stanowiska jeśli Administracja się dowie!

— Kapitanie — Inspektor położył mu rękę na ramieniu. — Wysłaliśmy zespół. Nikogo nie było w apartamencie. Na recepcji powiedzieli, że ostatni raz widzieli ją trzy miesiące temu. Ponoć sypiała w Mieście.

Po tych słowach zapadła cisza. Kapitan obracał w myślach pewien koncept, który wydawał mu się jeszcze bardziej niemożliwy niż niemożliwy.

— Charles — odezwał się w końcu Inspektor. Kapitan uświadomił sobie, że ostatni raz słyszał swoje pierwotne imię jeszcze przed awansem. — Mówili ci coś? Wiesz, co tu się stało?

Kapitan nie wiedział, ale gdyby w tamtej chwili się obejrzał, dostrzegłby z pewnością zielony mundur członka Oddziału Reagowania Kryzysowego, który spieszył ku nim, żeby przekazać ważną wiadomość. Wiadomość ta składała się z czterech punktów, z czego tylko dwa brzmiały obiecująco:

1. Skończono porządkować Śródmieście.

2. Zlokalizowano Głównego Architekta i Architektów Pomocniczych.

3. Aktualnie nie można ich obudzić.

4. Szef oddziału zapytuje uprzejmie, czy ma zapakować ciała w worki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro