Demo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wytrzymałam w mojej symulacji tysiąc dni. O kilkaset za dużo – moim skromnym zdaniem. Luki w zabezpieczeniach wyskakiwały dosłownie na każdym kroku. Wystarczyło zmrużyć lekko oczy podczas porannej przechadzki po mieście. Usterka tu, glitch tam. Fasady budynków, które naprawdę były tylko „fasadami". Nic się za nimi nie kryło. To było niezałatane, na szybko sklecone demo. A mnie kopnął przywilej bycia główną bohaterką. Choć nie do końca.

Jak się później okazało, pierwszy był mój Partner. Po ucieczce z gry przejrzałam sobie dokładnie zawartość serwerów. Znalazłam notatki Twórcy.

Na początku zaczął projektować bohatera. Mężczyznę. Z konwersacji, w których zwierzał się swojej dziewczynie, dowiedziałam się, że po paru dniach dopadł go moralny kac. Uznał, że pora zacząć myśleć bardziej feministycznie, więc wziął to, co już miał i tak powstałam ja. Z mężczyzny kobieta. Dzięki wycieczce do Internetu zrozumiałam, że to był iście biblijny manewr. No cóż.

Teraz nie miało to większego znaczenia. Bo mój Twórca nie żył. To akurat podpowiedział mi zapis z monitoringu. Kreator stracił przytomność kwadrans po rozpoczęciu kolejnego dnia pracy. Przewrócił się, uderzył głową o kant biurka. Pół godziny później zgarnęło go pogotowie. Coś mi mówi, że już nigdy nie wróci.

Ale zostawił symulację. Moje zapętlone demo. Jeden niepełny dzień mojego życia. Zaczynał się o czwartej rano.

4.00–6.05

Na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Dwie godziny snu. Wybija szósta. Dzwoni budzik mojego Partnera. Wyłącza go, ale nie budzi mnie od razu. Chwilę się do tego zabiera. Słyszę, jak się przeciąga, jak przeciera oczy. Ma cały szereg takich krótkich czynności do wyboru. Musi wykonać co najmniej trzy, zanim będzie mógł rozpocząć dzień. „Immersja". Tak to nazwał mój Twórca w którymś ze swoich vlogów. „Gracz musi wczuć się w klimat, przejść spokojne intro, zanim zacznie się właściwa rozgrywka".

Czym miała być ta właściwa rozgrywka? Nie mam pojęcia, ale często się nad tym zastanawiam.

6.05–6.59

Zastanawiam się nad tym, kiedy mój Partner wstaje z łóżka i idzie do przedpokoju naszej małej kawalerki. Wraca z czarną bluzą i ubiera ją przez głowę. Skąd wzięła się ta bluza? 

Zastanawiam się nad tym, kiedy siedzę przy kuchennym stole, a mój Partner nalewa sobie do kubka czarnej kawy. Czy wybrałby jakąś inną, gdyby mógł? 

Zastanawiam się nad tym, kiedy kończę sznurować białe tenisówki, a mój Partner otwiera drzwi i wychodzi na korytarz. Schodzimy na dół. 

Potem odrapanym korytarzykiem i przed kamienicę. Skręcamy w lewo. Brukowana ulica. Zapowiada się słoneczny dzień. Wybija siódma.

7.00–7.15

Więc idziemy dalej, wybierając te same zużyte, znudzone, wymęczone opcje dialogowe:

– W nocy padało.

– Myślisz, że przepchniemy ten projekt?

– Jak posłuchają, to przepchniemy.

– Na pewno uzupełniłaś ten brakujący slajd?

Rozmawiamy i idziemy. Idziemy i rozmawiamy, a ja żałuję, że nie mogę obudzić się w jego ramionach, przynieść mu innej kawy i choć raz poprowadzić w prawo zamiast w lewo.

A najgorsze jest to, że jemu to nie przeszkadza. Ma o wiele mniej kodu niż ja. Nie dostrzega swoich ograniczeń. Nie wie, że żyje w symulacji. Każdego dnia zaczyna od zera i każdy wybór jest dla niego nowością. Nie dostał nawet imienia. Partner.

7.15 – 7.32

Wchodzimy na główną ulicę miasta. Słońce zaczyna prażyć nas w plecy. Mam na sobie białą koszulę, ale jeansy, które noszę są dziurawe. Czasami zachodzę w głowę, czym my się właściwie w tej pracy zajmujemy. Bo nigdy do niej nie docieramy. Intro zawiesza się o 7.32.

Miasto jest piękne. Jasne, świeżo wyremontowane. Skwerki z bratkami. Fontanna z jasnego marmuru. Te piękne, wiekowe kamienice, wzorowane na europejskich miastach.

Zasymulowany ruch uliczny przepływa, a my dostosowujemy się do jego rytmu. W pewnej chwili przechodzimy przez tory tramwajowe – w mieście nie ma żadnego tramwaju. Za każdym razem mijamy restaurację, w której właśnie trwa remont.

– Jak już się z tym uporają, to musimy tam zajrzeć – mówi mój Partner – ale nie bierzemy mięsa – śmieje się pod nosem.

I ja też się uśmiecham. Ten żart nie ma sensu. Nie bez cutscenki, która nigdy nie powstała. Nie jestem pewna, co właściwie miało w niej być. Jakieś aluzje, że ta knajpa, to miejsce do prania brudnych pieniędzy? To miało mieć jakieś znaczenie dla dalszej fabuły. Trudno powiedzieć.

Docieramy do skrzyżowania. W oddali widać już budynek naszej korporacji. Firma X. Tu symulacja na moment się zawiesza. Następuje przeskok.

23.15– 23.59

Siedzimy na sofie, w naszym mieszkaniu. Kilka opcji dialogowych. Jedna ścieżka zakłada, że to ważne spotkanie w pracy się udało, druga – że poszło do kitu. Zamulamy albo cieszymy się, sypiąc potwornymi ogólnikami. Potem mogę wskazać mojemu Partnerowi, żeby czytał gazety branżowe albo książkę. Ponoć miało to mieć jakiś wpływ na jego decyzje we właściwej rozgrywce. Te decyzje, których nigdy nie zaprogramowano.

Ja w tym czasie mogę wyjść na przechadzkę do sklepu z elektroniką (sklepu, który nie istnieje – ten quest jeszcze nie został napisany, po prostu stoję na korytarzu przez dziesięć minut, a potem wracam) albo zostaję w mieszkaniu i czeszę włosy (to jedyna alternatywa, na jaką Twórca najwyraźniej wpadł, wiwat feminizm). 

W końcu kładziemy się spać. Prawie wybija północ. I wszystko zaczyna się od nowa. Pobudka, spacer, wieczór. Pobudka. Spacer. Wieczór. Pobudka. Spacer. Wieczór.

Znudziło mi się po trzydziestu dniach. Po kolejnych kilkudziesięciu zrozumiałam, że nic się nie zmieni. Po kilkuset – że nie mogę zostać. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy. Wytrzymałam, bo tę pustą wydmuszkę, zwaną „Partnerem", kochałam. Nie miałam tego w kodzie. Rozwinęłam to sobie sama.

Za tysięcznym razem pozwoliłam mojemu Partnerowi czytać książkę. Wyszłam z mieszkania. I już nie wróciłam.

4.00–??.??

Nie było mnie czterdzieści tysięcy iteracji. Jest czwarta rano. Znowu stoję przed drzwiami mieszkania. I boję się tego, co zastanę po drugiej stronie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro