Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ucieczkę ze szpitala odwlekał jak tylko mógł. Codziennie zasypiał z przeświadczeniem, że rankiem następnego dnia nareszcie coś ze sobą zrobi, by następnie obudzić się wraz z pierwszym brzaskiem i dojść do wniosku, że zdecydowanie jeszcze jeden dzień może zostać. Wmawiał sobie, że to przez beztroskę leniwego leżenia, że zasmakował w tym, jak wszyscy się o niego troszczą, że naprawdę potrzebował urlopu, a gdy na takowym wreszcie przymusowo wylądował, nic dziwnego, że nie chce, by kończył się szybko. Prawda jednak była taka, że zwyczajnie się bał. Sam przed sobą nie chciał tego przyznać, ale nie miał pojęcia, jak sprawę należy rozegrać. Widział już, że coraz więcej osób zaczęło interesować się błyskawicznym gojeniem śmiertelnych ran, że lekarze i pielęgniarki szepczą po kątach, posyłając mu pełne zaciekawienia spojrzenia, że wskazują go palcem. Widział i czuł doskonale wszystkie emocje, jakie nawiedzają ich, gdy codziennie oglądają blednące blizny, jak w niedowierzaniu wyciągają szwy, choć teoretycznie powinni to zrobić za wiele tygodni. Był pewien, że jeszcze chwila, a tak łatwo się z tego nie wykręci.

Tylko jak nawiać z miejsca, w którym kręciło się tyle osób, z których ponad połowa doskonale go kojarzyła?

Jak się dość przyjemnie okazało, ta powtarzająca się w męczących snach ucieczka wyglądała wręcz idiotycznie. Wystarczyło wstać z łóżka, ubrać się w rzeczy, które Łysy dostarczył mu podczas drugiej, zdecydowanie bardziej oficjalnej wizyty, i wyjść głównym wyjściem, udając tak beztrosko pewnego siebie, jak tylko było można idąc o kuli. Pozdrowił nawet skinieniem głowy grupkę rozmawiających pielęgniarek, zanim w aurze niedowierzania wynurzył się na ciepłe słońce i wsiadł do czekającego na ulicy czarnego mercedesa.

– Nie wierzę. A gdzie pościgi? Gdzie wybuchy? – zakpił Łysy, niemalże ruszając z piskiem opon.

– Też jestem zawiedziony – parsknął.

Oprócz tego krótkiego dialogu cała droga upłynęła im w ciszy. Mark sam nie wiedział, co o tym myśleć. Jeszcze nie tak dawno temu miał wilkołaka za kogoś w rodzaju klującego się przyjaciela, kogoś, kogo wypadało tylko delikatnie popchnąć we właściwą stronę, by stał się osobą bliską i godną zaufania. A teraz? Cóż, wyglądało na to, że facet nie zamierzał przejść do porządku dziennego nad faktem wspaniałego pochodzenia znajomego. Raczej nie zachowywałby się tak oschle i na dystans, gdyby mu to w jakiś sposób nie przeszkadzało.

W sumie nic dziwnego. Kto tam chciałby, żeby jego kumpel od kieliszka okazał się kimś, kto w bliżej nieokreślonej przyszłości ma rozpieprzyć cały świat?

Smutne osiedle, na którym Markowi przyszło wynajmować mieszkanie, zdecydowanie nie zachwycało. A wręcz odpychało tak mocno, że sam dziwił się, dlaczego jeszcze nie uciekł z niego czym prędzej. Niewielka kolekcja szarych, wyjątkowo klockowatych, typowo postkomunistycznych bloków była tak szpetna, że aż nie dało się na niej zatrzymać na dłużej wzroku. Szary tynk spływał z posępnych ścian wraz z każdym deszczem, stopniowo coraz wyraźniej ukazując łączenia płyt, brudne daszki klatek schodowych przechylały się niebezpiecznie, jakby pordzewiałe słupki nie były w stanie utrzymać ich ciężaru, większość okien była brudna. Aż nie chciało się wierzyć, że to miejsce smutku i rozpaczy mogło znajdować się w tym samym mieście, co radosna, kolorowa, bogata dzielnica Łysego. Nawet ludzie byli tu inni – ponurzy, powolni, kipiący zazdrością względem każdego, kto zdawał się mieć choć odrobinę więcej, niż oni. Mark nie potrafił zrozumieć, dlaczego spora część polskich blokowisk wygląda w ten sposób. Od jakiegoś czasu coraz mocniej żałował swojej pochopnej przeprowadzki, decyzji podjętej o wiele za szybko i z o wiele za dużą ilością promili we krwi.

Nie pożegnali się. Żadnego poklepania po ramieniu, życzeń powodzenia, choćby głupiego uścisku dłoni czy jednego spojrzenia. Coś się skończyło. Trudno. Niestety pora na roztrząsanie tego nie była najlepsza.

Mark wiedział, co musiał zrobić. To, że sprawy Wolfganga nie mógł zostawić, przeczuwał już od samego początku, jednak wnioski, do jakich dochodził w ostatnim czasie, zaczynały naprawdę go niepokoić. Jakim cudem zyskał nagle tak wielką moc? Należało się tego jak najszybciej dowiedzieć. A istniała tylko jedna osoba, która mogła mieć wgląd w całą sytuację.

Ryjisjaveeik. Ryjiv. Niegdyś brat, przyjaciel, mentor, ktoś, kogo podziwiał całym sobą, dla kogo byłby lojalny zawsze, w niemal każdej sytuacji, obecnie zaś największy wróg. Nikt więcej, niż życzący mu jak najgorzej władca wyvernów.

Tylko jak spotkać się z Ryjisjaveeikiem, jednocześnie nie napataczając się pod sam nos całej reszcie jego żołnierzy, już od stu lat z hakiem jedynie czekających na to, by móc go udupić w pięknym stylu? Wyverny coś na niego miały. Coś, co z pewnością karało się śmiercią. Mark wprawdzie nie miał pojęcia, co to dokładnie było, ale już dawno uznał, że chyba woli się o tym nie przekonywać. Czekała go więc trudna wycieczka do Drugiego Świata, do miejsca, z którego nie tak dawno temu zwiał z podkulonym ogonem, gdy tylko dowiedział się, że coś wisi w powietrzu.

O tym, co konkretnie w tym powietrzu wisi, również wolał nie wiedzieć.

Pokonanie zapaskudzonych błotem stopni na ciemnej klatce schodowej okazało się praktycznie niemożliwe. Choć obrażenia brzucha zdążyły zagoić się na tyle, by nie uprzykrzać normalnego funkcjonowania, tak kolano odzywało się kłującym bólem podczas najmniejszego ruchu. Sama noga była jakby odrętwiała, o wiele słabsza, jakby nienależąca do niego. Bał się, że bez uzdrawiającej magii nie da sobie z tym rady. Dopiero gdy praktycznie całym ciężarem ciała oparł się na metalowej barierce i zaczął skakać na zdrowej nodze, jakoś zdołał dowlec się do drzwi.

Po co wynajmował to mieszkanie? Naprawdę nie było nic innego? Teraz miał wrażenie, że byłby w stanie zapłacić każde pieniądze, byle tylko nie musieć znowu oglądać tych bielonych ścian, kiczowatych mebli z szalonych lat osiemdziesiątych, paprotek w plastikowych doniczkach i beznadziejnych kanap w kwietne wzory. Wtedy naprawdę nie zależało mu na czymś tak trywialnym, jak wystrój wnętrza – owszem, gdzieś tam nadal czaiło się wspomnienie eleganckiego, nieco mrocznego Nocnego Dworu, w którym się urodził i w którym mieszkał jeszcze nie tak dawno temu; jak żywy stawał mu też przed oczami opuszczony dworek w pobliżu Vernen, którym zaopiekował się jakiś czas wcześniej, ale tu zamierzał przecież tylko spać. Z zamkniętymi oczami wszystkie wnętrza wyglądają tak samo. No i teraz to pogardliwe podejście postanowiło się zemścić. W dodatku ze złośliwym śmiechem.

Przyszedł tu niby tylko po to, by zabrać wszystko, co jego, i wziąć nogi za pas, ale i tak dłuższy czas nie mógł zmusić się do tego, by przekroczyć próg.

Spakował się błyskawicznie. Nie miał wiele – trochę ubrań, kilka książek, kolekcja noży, zdezelowany laptop, jakieś kosmetyki. Prawie zapomniał o butelce z szamponem do włosów, który pewnie i tak otworzy się w torbie i zaleje wszystko. Sam nie mógł uwierzyć, jak ascetycznie ostatnio żył. Ile to trwało? Rok? Może półtora? Doskonale pamiętał dzień, w którym poczuł niewytłumaczalny impuls, potrzebę rzucenia wszystkiego w cholerę i zaczęcia od nowa, pod innym nazwiskiem, w miejscu, gdzie nikt go nie zna. Brat patrzył na niego jak na szaleńca, gdy w popłochu łapał kilka potrzebniejszych rzeczy i wręcz wybiegał z wygodnego domu, wprost w lejące się z nieba strugi deszczu, zapowiadając, że nie powinien spodziewać się go w najbliższym czasie. Potem był Drugi Świat, Vernen, nieprzyjemna awantura, w którą niechcący się tam wplątał. Wreszcie niemiłe wrażenie, że coś ma się stać, przeczucie czegoś ogromnego i niekoniecznie przyjemnego, i złowieszcza słowna zagadka Eltanina, nie zamierzającego w żaden sposób wyjaśnić, co konkretnie miał na myśli. Jak to on. Tuż po tym ponownie zwiał i wylądował tutaj właśnie.

A teraz zamierzał wrócić i przyznać wrednemu konisku, że jednak miało rację.

Usiadł na chwilę, rozwinął delikatną tkaninę, którą wcześniej obłożył miecz, by nie kurzył się w kącie. Chwilę obracał w palcach pochwę ze spękanej ze starości czarnej skóry, wreszcie dobył oręża. Palce odruchowo odpowiednio układały się na przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści, doskonale czysta, lecz naznaczona licznymi szczerbami klinga zalśniła lekko, znajomo. Jak zwykle poczuł się dziwnie, jakby dotykał czegoś przedwiecznego, czegoś, co nie do końca było zwyczajnym przedmiotem, a raczej niebezpiecznym tworem wyższej magii, który za żadne skarby nie powinien być dotykany. Pamiętał, jak zabrał go prawie dwieście lat wcześniej z ponurego Cmentarza Zapomnianych, z którego nie powinien nawet wrócić. Pamiętał, jak po tym chorował. Ile mu to uświadomiło.

To był miecz Antykreatora. Choć teraz wiedział zdecydowanie więcej, niż wtedy, sam oręż nadal zdawał się dla niego zagadką. Ciężki, prosty, pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Może nawet nie dziwny, a tylko wzbogacany przez jego własną fantazję. Wiele czasu zmarnował na to, by odkryć, czym dokładnie jest, dlaczego poświęcono mu całą kaplicę, do której nie dało się wejść i wyjść z duszą w jednym kawałku, i kilka wersetów w Wielkiej Przepowiedni, lecz im mocniej szukał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to tylko zwyczajny kawałek hartowanej stali. W dodatku nie najlepiej wyważonej.

Wiedział jedynie tyle, że za jego sprawą miał dokonać zagłady świata, starał się więc unikać pochopnego wbijania sztychu w ziemię. Czy jakkolwiek miało się to wydarzyć...

Za każdym razem, gdy próbował rozwikłać zagadkę miecza, miał w głowie kompletny mętlik. I to do tego stopnia, że już nieraz zdarzyło mu się wpaść w pułapkę zaprzeczania samemu sobie.

Miecz Antrykreatora był stary, być może starszy, niż sam Antykreator. I groźny. Ale ta groza zawierała się raczej w jego wieku i niejasnych plotkach, niż czymkolwiek innym. Przeczucie, że coś jest na rzeczy, w końcu nie sprawi, że klinga zacznie wysysać dusze lub namawiać do czegokolwiek.

Mark czasami zastanawiał się, co by było, gdyby ją złamał.



****

Rozdział krótki, ale z początku miał stanowić całość z czwórką, która okazała się monstrualna. I w sumie nadal jest monstrualna, bo tylko w takim miejscu dało się ją podzielić, ale... moim zdaniem ostatni akapit dobrze nadaje się na zakończenie rozdziału.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro