Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Za każdym razem Mark czuł ogromną ulgę, gdy zanurzał się w pachnącym magią powietrzu Drugiego Świata. Miał wrażenie, że nareszcie znalazł się na właściwym miejscu. Natychmiast, gdy tylko wciągał do płuc pierwszy haust, na języku pojawiał się specyficzny, lekko słodkawy posmak, a całe ciało opanowywało poczucie bezbrzeżnej ulgi. Mógł głębiej oddychać, mógł rozluźnić mięśnie, mógł przestać przejmować się podążającymi za nim spojrzeniami. Tu nie był już dziwakiem, który zdecydowanie przesadza z alkoholem i środkami odurzającymi, któremu zdarza się wyjść na ulicę z mieczem przewieszonym przez plecy, który od razu sięga po nóż, gdy tylko ktoś ośmieli się go dotknąć. Tu nie słyszał tysięcy osaczających go ze wszystkich stron myśli, a ciążące nad nim brzemię Apokalipsy wydawało się znacznie lżejsze, możliwe do zignorowania, być może nawet pogodzenia się i zaakceptowania. Tu był po prostu wyvernem. Nikt nie interesował się tym, dlaczego dziwnie się zachowuje, bo przecież wszyscy w Drugim Świecie wiedzą, że wyverny z reguły są dziwne właśnie.

Tylko że tym razem było inaczej. Brakowało pierwszego zatrzymania się, delektowania delikatnym, ciepłym wiatrem, głębokiego odetchnięcia, rozluźnienia. Pierwszy raz Mark miał wrażenie, że chyba jednak wolałby zostać na nudnym, szarym blokowisku, gdzie uchodził jedynie za szkopa-ćpuna z sąsiedztwa. Tam przynajmniej nie musiał zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem nie zwariował.

Niemożliwe – skwitował jego rozterki Eltanin. Sam nie wiedział, jak to do końca działa, ale choć nie wkroczył do Drugiego Świata tym samym portalem, którym z niego uciekł, czarne jak noc konisko już na niego czekało. – Masz wizje końca świata, Antykreatorze. Słyszysz już głosy umarłych. Na Boga, odzyskałeś nawet wspomnienia ze swoich poprzednich wcieleń! Patrząc na to wszystko, nie powinieneś mieć cienia wątpliwości. To Wolfgang oszalał, podszywając się pod ciebie, nie odwrotnie.

– A skąd ty to możesz wiedzieć? – warknął, ale jakoś tak bez przekonania. – Jesteś jednorożcem, do cholery. Ty wiesz, jak ludzie z Pierwszego Świata was przedstawiają?

Ogier parsknął i lekko szarpnął łbem, jakby chciał okazać swoje oburzenie.

Co ma do rzeczy, jak przedstawiają mnie ludzie? Ważne, kim tak naprawdę jestem...

– Wiem, kim jesteś, przed chwilą to mówiłem. Jednorożcem. Koniem. A konie zwykle nie znają się na końcach świata. Skąd ty to wszystko możesz wiedzieć? – Zmęczonym gestem potarł oczy. Miał niemiłe wrażenie, że jeszcze chwila, a zwyczajnie zaśnie w siodle. Tak potwornie chciało mu się pić, że gotów był zabić za chociażby zwykły przydrożny strumień, obawiał się jednak, że nie dałby rady do niego dojść. Jeszcze raz sięgnął po butelkę whisky, mając nadzieję, że choć na chwilę pomoże...

Eltanin naraz zerwał się gwałtownie, podskoczył i stanął dęba, rżąc wściekle. Niebo i ziemia na moment zamieniły się miejscami i skończyły wyjątkowo bolesnym upadkiem na plecy, po którym Mark przez kilka uderzeń serca nie był w stanie zaczerpnąć powietrza, a co dopiero poruszyć się. Butelka poszła – delikatnie mówiąc – w zapomnienie.

– Powaliło cię?! – ryknął na posapujące zwierzę. – To było mi potrzebne!

Bełkoczesz – zauważył koń.

– I co z tego?! Kurwa mać! – Z powrotem opadł na ziemię, gdy prawe kolano przeszył potworny ból.

Miałeś skończyć z alkoholem.

Wyvern spojrzał na zwierzę z niedowierzaniem, następnie ryknął śmiechem.

– Ty masz pojęcie, jak to wygląda?! – wykrztusił. – Ty...

Uspokoił się i grzecznie zamilkł, gdy kopyto wielkości talerza świsnęło w powietrzu tuż obok jego głowy. Jednorożec wyglądał na wściekłego – błysnął białkami oczu, wyszczerzył zęby, położył uszy płasko na czaszce.

Po co to robisz?! Zdawało mi się, że tłumaczyłem ci wystarczająco jasno to, czym takie zaniedbanie może grozić! Jesteś Pożeraczem Światów, a wszystko wskazuje, że słowa Przepowiedni zaczęły się wypełniać!

– Jak to zaczęły się wypełniać? – Mark, ignorując, że bestia ewidentnie chciała go ugryźć, oparł się o jej grzbiet. – Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem tylko tyle, że jakiś gówniarz zechciał zwariować i zabrać mi pozycję, w co wierzy połowa Drugiego Świata. Pozostała połowa zasadniczo nie uznaje nawet Przepowiedni. Wiem, że chcę gnoja zamordować i mieć święty spokój przez resztę wieczności. Tylko że nie skupię się na tym świętym spokoju, jeśli nadal będę słyszał te pieprzone głosy!

Znowu je słyszysz?

Zmiażdżył Eltanina wzrokiem.

– Nieustannie. Nie mam pojęcia, czego ode mnie chcą, ale skoro w taki sposób zamierzają nakłonić mnie do tego całego obrócenia świata w cholerę, to marnie im idzie. To – wskazał palcem na potłuczoną butelkę – pomagało je trochę wyciszyć. Dzięki, chabeto.

Pożeraczu, przecież o to w tym właśnie chodzi – odezwał się cicho, gdy Mark miał już nadzieję, że resztę drogi do Vernen pokonają w ciszy. – Nie pamiętasz już słów Przepowiedni?

– Oczywiście, że pamiętam. Tego wierszyka nie da się tak po prostu zapomnieć – prychnął.

A więc powinieneś też móc przypomnieć sobie ten wers: „Przez świat w sidła nienawiści rzucony"...

– Przypominam sobie. Tylko nigdy nie umiałem interpretować poezji. Nie mam pojęcia, co to może dla mnie oznaczać, oprócz tego, że świat jakoś mnie nakłoni, bym go nagle znielubił. – Dla pewności zajrzał do plecaka, mając nadzieję, że gdzieś czeka jeszcze jedna butelka z bursztynowym napojem. Nic z tego. Z początku oscylujący gdzieś na granicy słyszalności, przypominający gorączkową modlitwę krzyk narastał z każdą sekundą, a kołyszący krok konia zdawał się w jakiś sposób to wzmagać.

W Przepowiedni chodziło o to, że to świat obudzi w tobie Antykreatora. Świat wyzwoli Pożeracza Światów, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

– Nie do końca. – Potarł skronie. – Głowa mnie boli.

Świat obudzi w tobie nienawiść, która zmusi cię do zniszczenia go. Na jak długo wystarczał ci alkohol?

– Naprawdę chcesz tego słuchać? Alkohol jest raczej najgorszym ze wspomagaczy, jeśli już musisz wiedzieć.

Koń stanął sztywno w jednej chwili i tupnął w złowrogiej ciszy.

Co to znaczy, Pożeraczu? Istnieją inne... wspomagacze? Narkotyki? – wycedził. – Wiesz, z czym kojarzy mi się mężczyzna o mocy mającej pozwolić na zgładzenie świata, będący pod wpływem...

– A tylko spróbuj! – Mark szarpnął wodzami o wiele mocniej, niż wypadało, dzięki czemu już unoszące się na tylnych nogach konisko zachwiało się i zadrobiło w miejscu.

A co będzie, gdy się uzależnisz?! – Jednorożec wściekle uniósł łeb, próbując chwycić wędzidło w zęby, lecz jeździec trzymał naprawdę mocno.

– Jestem wyvernem, szkapo. Nie uzależniam się. Idźże prosto!

Milczeli, dopóki nie znaleźli się na dobrze znanej drodze, prowadzącej przez kipiący magią Las prosto do Vernen – miasta, które miało zatonąć, lecz z jakiegoś powodu nadal świetnie trzymało się na powierzchni. Mark z niesmakiem obejrzał się na rozległy plac budowy, znaczący chorobliwą skazą niegdyś bajecznie kolorową ziemię łąki. Dwa bloki sterczały już w pełnej okazałości, celując ceglanymi kominami w pochmurne niebo. Wyglądały jak obraza dla samej Natury. Tylko dlaczego Natura nie upomniała się o swoje? Jeśli wcześniej miał jakieś wątpliwości co do tego, że rzeczywiście coś się dzieje, teraz dostał kluczowy dowód jak na dłoni.

Widzisz, Antykreatorze? Nie unikniesz tego – mruknął wtedy Eltanin. Głos miał cichy, ale pewny siebie i jeszcze głębszy, niż zwykle.

– A jakbym jednak spróbował? – syknął wyvern.

Po to zostałeś stworzony.

– Bóg, stwarzając mnie, popełnił drobny błąd. – Zaśmiał się bez cienia wesołości. – Obdarzył mnie wolną wolą.

– Do czasu – skonstatował złowieszczo jednorożec i zamilkł.

Vernen... Taak, małe, słodkie Vernen. Dziwnie widziało się je w pełni sił, gdy już pogodziło się z jego zgubą.

Oglądali się za nim. Dziesiątki zaniepokojonych, pełnych niezrozumienia spojrzeń, wręcz wypalających dziurę w plecach, krzyczących setkami pytań. Ludzie przystawali na moment, ucinały się rozmowy, milkły myśli, gdy kary jednorożec przemierzał brukowane uliczki. Oj tak, znali go tutaj doskonale. Pamięć afery sprzed dziesięciu lat jeszcze nie wygasła, wciąż jarząc się jasną iskrą w maleńkich umysłach śmiertelników. Na ich złość Mark również pamiętał. Teraz więc uśmiechał się jedynie szeroko, patrząc po coraz bledszych mieszkańcach miasteczka, w duchu karmiąc się ich narastającym lękiem.

Oni wszyscy powinni zdechnąć!

Eltanin prychnął, zdenerwowany, szarpnął łbem. Zignorował go.

Targ jak zwykle tętnił życiem, rozlewając się barwną plamą zaraz za ratuszem, obejmując we władanie większą część graniczącego z miastem pola. Spora część rozradowanego tłumu nawet nie zauważyła jego przybycia, zbyt mocno zaaferowana zakupami i radosnym chaosem wokół. Dla Marka niepojęte było to, jak można przegapić ogromnego konia, praktycznie najeżdżającego na plecy, ale wolał nie zastanawiać się nad tym dłużej – zeskoczył z grzbietu Eltanina i dalszą drogę postanowił przebyć na pieszo. Nie należało to do rzeczy najprostszych, gdy jedną ręką należało trzymać kulę, a drugą prowadzić wierzchowca.

Mówią, że targ to najlepsze składowisko plotek. Przekonajmy się...

Stragan z porcelaną wyglądał na całkiem obiecujący. Pamiętał, jak ledwie kilka miesięcy wcześniej spacerował przy nim, wzrokiem chłonąc wystawione na sprzedaż wspaniałości. Pieprzniczka w kształcie zegara nadal czekała na właściciela, smętnie odsunięta pod jeden z podtrzymujących płócienny daszek słupków. Na chwilę opanowała go przemożna chęć kupienia maleńkiego, do niczego niepotrzebnego cuda. Chęć tak wielka, że natychmiast sięgnął po portfel, parskającego ze zniecierpliwieniem Eltanina jedynie uderzając po nosie.

Gdy pokurczona staruszka zabrała się za pakowanie nabytku, postanowił wreszcie zasięgnąć języka.

– Nie było mnie długo w mieście. Działo się ostatnio coś wartego uwagi? – Uśmiechnął się przymilnie. Kobiecina ewidentnie go nie rozpoznała, co z jednej strony mogło być na rękę. Z drugiej jednak... co, jeśli widząc ostre kły, weźmie go za wampira? Zębów wprawdzie nie miał tak okazałych, jak pijawka, lecz brakowało mu także krwistoczerwonych oczu zwyczajnego wyverna.

– Oj, wie pan, tu zawsze coś się dzieje – zbagatelizowała, machając pomarszczoną jak suche jabłko dłonią.

– No niech pani spróbuje sobie przypomnieć. Nie było jakichś interesujących... ludzi?

Uniosła krótkowzroczne oczy, chwilę przyglądała mu się z ciekawością.

– Pana chyba bardzo długo musiało nie być – oceniła wreszcie. – Przecież cały kraj o tym huczy!

Ledwo powstrzymał się od zgrzytnięcia zębami.

– Tak, nie było mnie kilka miesięcy. Sporo przegapiłem?

– Pan, kochany panie, przegapił Pożeracza Światów! – szepnęła, nachylając się nad blatem, jakby powierzała mu jakąś tajemnicę.

– Ach tak? – Mało brakło, a zgrzytnąłby zębami i zaklął tak piętrowo, jak tylko potrafił. Kolano zapulsowało potwornym bólem, nie chcąc, żeby szybko o nim zapomniał.

– Nie wiem, co on sobie myśli, ale mi to wygląda na podróż dookoła świata – emocjonowała się kobieta. – Pojawił się w wielu miejscach, nieraz budząc nawet dość wiele emocji. Nie wiem, co on dokładnie robi. Chyba zaprowadza jakieś swoje porządki.

– Jakie znowu porządki?! – nie wytrzymał. Niestety sprzedawczyni zupełnie przestała poświęcać mu uwagę, zwracając się w stronę nowych klientów. – Jakie znowu, kurwa, porządki? – jęknął do Eltanina.

– Nie mnie to wiedzieć, Antykreatorze – odpowiedział cierpliwie jednorożec.

Noga bolała coraz bardziej.


***


Do opuszczonego dworku dotarli późnym wieczorem, gdy zaciągnięte ołowianymi chmurami niebo przeszyły pierwsze ognie błyskawic. Wielki gotycki budynek rysował się ciemną, nienaturalnie kolczastą plamą na horyzoncie, jasno odcinając od błyskawicznie ciemniejącego nieba.

Wszystko było dokładnie tak, jak to pozostawił – kamienne mury przegrywały powoli walkę z usiłującym przesłonić je bluszczem, dawno niemyte okna spoglądały matowo na zasłany szeleszczącymi suchymi liśćmi dziedziniec, wyłożony niegdyś z pewnością eleganckim brukiem. W ozdobnej cembrowinie w połowie zrujnowanej fontanny zebrało się sporo deszczówki, idealnie czarnej i sprawiającej wrażenie o wiele gęstszej, niż w rzeczywistości.

Głowa bolała okropnie, będąc w stanie przyćmić nawet kolano. Głosy nie dawały spokoju, nie litowały się nawet na sekundę, wypełniając sobą zbyt wiele miejsca w umęczonym umyśle.

Alkohol sprawiał, że naprawdę ciężko było utrzymać się w siodle. Zdjęcie tego siodła i dowleczenie się po zakurzonych schodach na jako tako wyremontowane piętro okazało się jeszcze gorsze.

A one krzyczały, rozkazywały, ganiły, wzywały...! Nie pozostawiły chwili nawet na zdziwienie tym, że w rezydencji nadal jest prąd. Nie pozwoliły zachwycić się znajomymi kątami, nie zachęciły do ucięcia sobie drzemki po męczącym dniu. Nie pozwoliły nawet na zjedzenie czegoś, na chwilę wytchnienia...

Głosy były i za nic nie zamierzały zniknąć.

Antykreatorze... – Puszczony luzem Eltanin nie zamierzał jeszcze się oddalić. Czekał pod oknami, niecierpliwie drobiąc w miejscu, parskając z wahaniem.

– Idź – warknął Mark. – Idź, nażryj się trawki, czy czego tam chcesz. Mnie daj święty spokój.

Antykreatorze, nie powinieneś...

– Przynajmniej ty spieprzaj z mojej głowy! – Zaklął, uderzył pięścią w ścianę.

Ściana milczała.


***


Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego uważasz, że posiadasz moc, dzięki której możesz sądzić świat?! Żadna siła nie daje ci prawa do uśmiercania niewinnych!

Zakrętka siedziała nadzwyczaj mocno, zupełnie jakby coś ją trzymało. Jakby wszystko na świecie nagle sprzysięgło się, by zrobić mu na złość... Nawet nadludzka siła wyverna nie pomagała. Uderzył butelką o blat, spróbował zębami.

Tyle śmierci! Tyle śmierci z ręki niewiernego!

– Zamknij się! – wycedził, zataczając się na odrapaną kuchenną szafkę.

I czym by to...? Rozglądał się bezradnie. W powietrze uniosły się gęste kłęby kurzu, gdy zajrzał do szuflady, szukając natchnienia. Zimna, pusta przestrzeń powitała go lekko wilgotnym, duszącym zapachem gorzkich przypraw i dawnego życia. Zaklął wściekle, wstając prawie przewrócił stół. W głowie miał zupełny chaos – myśli rozbiegały się, nie dając za nic zebrać w logiczną całość, uciekając przed jakimikolwiek próbami zaprowadzenia porządku, pozostając wciąż w zasięgu ręki i wymykając się w ostatnim momencie, gdy już po nie sięgał. Bezładne, ciemne, dławiące, straszne.

Głos... Głos był oślizgły, nienaturalny, zabarwiony delikatnym, wibrującym na samej granicy słyszalności echem, przedwieczny, przepotężny. Zdolny sądzić nawet kogoś takiego, jak on. Zdolny osądzić Antykreatora, gdy już będzie po wszystkim, gdy świat stanie się cuchnącym popiołem pustkowiem, wypełnionym jedynie ciepłym od pożaru wiatrem i szeptami umarłych.

Nie tobie podnosić rękę na Boskie dzieło!

Z trudem podszedł do okna, chwiejąc się. Z ulgą przyłożył rozpalone czoło do lodowatej szyby, jęknął, przytrzymał się parapetu, gdy góra i dół ponownie zamieniły się miejscami. Chwilę przyglądał się spływającym po gomółkowych szybkach kroplom deszczu, lśniących w słabym świetle migającej żarówki jak najpiękniejsze diamenty. Jak tysiące dusz... Za nimi była tylko jadowita ciemność nocy. Czarna plama burzowego mroku, niemożliwego do przeniknięcia zamglonym wzrokiem. Czarna dziura bez dna, pochłaniająca ostatki światła, żywiąca się nim. Czarna otchłań...

Jeśli zbyt długo patrzysz w czeluść, czeluść zaczyna patrzeć na ciebie...

– Tylko bez cytatów z Nietzschego! – prawie zawył, łapiąc się wolną ręką za pulsującą bólem głowę. – Przysięgam, że gdziekolwiek jesteś – znajdę cię i...

...i co? Zabijesz? Wyciśniesz z trzewi ostatnią iskrę? Będziesz patrzył, jak krwawię, napawał się tym, usiłując zapełnić pustkę w miejscu serca?

Miecz!

Broń zdawała się jeszcze cięższa i bardziej nieporęczna, niż zwykle. Zimny kawał stali lśnił niepokojąco w elektrycznym blasku, matowy na brzegach. Twardy, odwieczny, niewzruszony. Poruszył bronią, szukając najpewniejszego chwytu, błysnęło – zatrzymał się na sekundę, gdy nieumyślnie udało mu się wydobyć z matowej, wyszczerbionej klingi świeży, jasny odblask, wypalający się ognistą plamą pod powiekami. Biorąc zamach, zawadził sztychem o niewielką półkę, na której z pewnością w czasach świetności stały przyprawy. Zaklął, gdy na głowę posypały się drzazgi, wreszcie przymierzył się do cięcia.

Tyś nie jest sędzią świata!

Odrzucił miecz, nie przejmował się hałasem, jaki wywołał upadając na drewnianą podłogę. Odcięta – a właściwie odrąbana szyjka butelki straszyła ostrymi kawałkami, mogącymi z łatwością zranić podczas chwili nieuwagi, trochę płynu wylało się, zanim zdążył flaszkę złapać. Ogólnie z jego refleksem było już mocno nie tak... Chciwie wypił kilka pierwszych łyków. Czysta wódka sparzyła gardło, wycisnęła łzy z oczu, sprawiła, że prawie zwymiotował, ale... przyniosła ulgę.

Kim ty jesteś, by oceniać, kogo uśmiercić z zimną krwią, a komu zostanie darowane?!

– Chcesz wiedzieć, kim jestem? – wycedził, zaciskając pięści aż do bólu. – Więc patrz! Oto ja. Jestem tak stary, że sam nie potrafię powiedzieć, ile mam lat, a nadal gonię za marzeniami, pozostawionymi w burzy. W burzy życia, które nie miało prawa powstać. Patrz! Jedynym, co się teraz liczy, jest to, kim jestem. Kłamstwa zniknęły!

Tyś nie powinien być nieśmiertelny!

– Ależ oczywiście! – roześmiał się nagle. – Kiedyś taki nie byłem, wiesz? To ciało jest dość młode. Urodziłem się dwieście lat temu. Urodziłem się kaleką! Poruszałem się z wielkim trudem o kulach, a i tak sprawiało mi to tak niewyobrażalny ból, że właściwie każdego dnia modliłem się o śmierć. I co z tego mi przyszło? Nie otrzymałem śmierci. Otrzymałem życie. Życie wieczne! Mogłem wiele – los zaoferował mi władzę nad prawami natury, potęgę, o jakiej do tej pory czytałem jedynie w kiepskich książkach. A ja, zamiast przyjąć to wszystko z pokorą, nieustannie los kusiłem. I straciłem przez to wszystko! Widziałem, jak moja rodzina płonie. Jak wszyscy mnie opuszczają. Nie mam o to żalu. Po prostu przyglądam się temu z pustką pod sercem...

To nie jest...

– Milcz! Chciałeś wiedzieć, więc teraz słuchaj! Choć nikt nie powinien o tym słyszeć, wiesz? Moje życie jest wszystkim! To na nim opierają się fundamenty świata! Tylko ono mi pozostało...! Nieustannie mam ochotę krzyczeć, błagać, żeby coś... Wiem, że nie zdołam już nic zrobić przed nadejściem końca. Zanim zostanę wezwany do tego, do czego zostałem stworzony... Świat po prostu idzie naprzód z tym wszystkim, czym się stałem. Być może nawet tego potrzebował. Nie wie jednak, że to ja jestem jego zgubą! Ja już słyszę krzyki milionów, które jednym gestem skarzę na śmierć!

Tyś nie jest sędzia sprawiedliwy. Tyś jest pies łańcuchowy Apokalipsy...

– A wiesz, co w tym jest najgorsze? To, że nieustannie mam wrażenie, jakbym mógł temu zapobiec. Czuję, jakby od tego, jak zachowałem się na samym początku, gdy ważyły się losy świata, zależało też to, co będzie na końcu. Że gdybym wtedy grzecznie siedział na dupie, nic by się nie stało! I to jest jak krępujący mnie łańcuch. Więc tak, jestem kundlem łańcuchowym Apokalipsy. Nazywaj mnie jak chcesz...

Niebo dla ciebie zamknięte!

– Na przekór mam wrażenie, że niebo mnie wzywa. Że to jedyne miejsce, do którego prawdziwie przynależę... Szkoda, że jest dla mnie zamknięte. – Prychnął, z żalem zajrzał do pustej butelki. Kolejnej już. – Raj nie jest dla takich, jak ja. Więc co mi pozostaje? Pozostaje mi zabić ból. Tylko jak? Co mam zrobić z tą pustką? – W piersi zakłuło, jakby czająca się pod sercem otchłań poruszyła się, przywołana słowami, przeciągnęła, przypomniała niecierpliwie o trawiącym ją głodzie. Głodzie nieskończonym. – Gdy zamykam oczy, widzę miliony zgładzonych. Słyszę ich krzyki, dostrzegam złożone jak do modlitwy dłonie. Wystarczy, że wezmę jeden oddech, a wypełniam całą duszę cierpieniem ludzkości. Żyję z tym. Nie uważasz, że już za samo to powinna mnie czekać nagroda?

Milczał chwilę, obracając w palcach częściowo potłuczone szkło. Śledził wzrokiem migające refleksy, szalejące we wnętrzu butelki, gdy tylko nią poruszył. Ta chwilowa władza nad nimi wprawiła go w zachwyt.

Cisnął nią w ścianę. Nie przeszkadzało mu, że rozprysła się w drobny mak, rozpościerając wachlarzem płomienistych iskier. Zignorował, że kilka płonących odłamków skaleczyło go w twarz i odsłonięte przedramiona.

– Witaj, mój głosie – powiedział cicho, uśmiechając się delikatnie. – Witaj, mój tajemniczy słuchaczu w czerni. Jestem tutaj, aby wypluć siedzącą we mnie demoniczną nienawiść.

Co sprawiło, że mienić zacząłeś się Antykreatorem? Jakie prawo ci na to zezwoliło?

– Nie widzisz? – Rozłożył demonstracyjnie ramiona. – Oto ja. Rozczarowana cząstka Boga. Nienawiść w najczystszej postaci. Czerń i biel. Krew na ostrzu noża... Jestem obserwującym cieniem. Jestem kimś, kto rzuci płomieniom niewinne dusze i z radością będzie patrzeć, jak marnieją w ogniu! Jak marnieją w otchłani... Jestem kimś, kto chce rozkoszować się ostatnim oddechem świata. Żeruję na niespełnionych marzeniach, a ludzka słabość czyni mnie coraz silniejszym...

Jesteś złem!

– Jestem czystością i prawością w najpiękniejszej postaci. – Parsknął śmiechem, odchylając się na oparciu krzesła. – A przynajmniej tak mówią. A wiesz, co ja o tym myślę? Że wy i tak weźmiecie wszystko, co macie, i staniecie naprzeciw strachowi. Wiem, że nigdy nie upadniecie, nawet jeśli wszystko zostało powiedziane. Podróż i walka nigdy się nie kończą... one dopiero się zaczynają, głosie. Wiem, że wy nigdy nie spoczniecie, nigdy nie przyjmiecie pokornie końca. Tylko że ja jestem Antykreatorem! To ja mam dopełnić Bożego dzieła, czyniąc je kupą cuchnących krwią popiołów!

Tyś jest przeznaczeniem.

– Jestem doskonałością. Doskonałym mieczem Światłości. Ale wiesz co? – uśmiechnął się do siebie. – Jest we mnie jedna nieprawidłowość. Coś, czego być nie powinno... Mam wolną wolę!

Jeszcze łyk. Jeszcze tylko jeden... Dlaczego one nie mogą być cicho?!

Nie pamiętał momentu, w którym stracił świadomość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro