Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lewa dłoń bolała po bliskim spotkaniu z marmurową skórą wampira, strażnicy krzyczeli coś, wyrwawszy się ze stuporu i ruszywszy wreszcie w jego stronę, ludzie cofali się w popłochu, widocznie nawet nie wiedząc, jak powinni zareagować, fałszywy prorok zbierał się z połamanych desek lady straganu, w który wpadł, otrzymawszy celny cios. Eltanin żuł wędziło, położywszy uszy płasko na łbie, i zamiatał niecierpliwie ogonem, ewidentnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji.

Mark von Lahman musiał przyznać, że z pewnością nie wygląda to najlepiej, lecz rozpierająca go od środka euforia na miarę małego dziecka, któremu udało się wykręcić długo wyczekiwany niedozwolony numer, nie pozwalała zbytnio się tym wszystkim przejąć.

Jeden ze strażników wreszcie zdołał przepchnąć się przez szemrzący tłum, dopadł do Marka i solidnym chwytem złapał go za przedramię, jakby obawiał się, że śmiejący się do rozpuku i oprócz tego zupełnie nieruchomy wyvern zechce nagle się wyrwać i uciec. Chwilę nie potrafił wykrztusić słowa, nabierając gwałtownie powietrza jak wyrzucona na brzeg rzeki ryba, w końcu jednak, widząc zbliżających się towarzyszy, wykrztusił łamiącym się głosem:

– Co tu się stało, do cholery?! Dlaczego pan to zrobił?!

– Dla własnej satysfakcji. – Wyvern sam już nie wiedział, czy w tym przypadku powinien udać skruchę, czy przestać się krygować i ryknąć śmiechem na całego.

– Toż to... Toż to obraza samego Antykreatora! – Starszy mężczyzna w czarnym stroju, na którego ramionach można było dojrzeć posrebrzane emblematy kapitana straży, pojawił się jakby znikąd, nagle materializując tuż za plecami Marka. Jego głos, choć widać było, że człowiek również nie posiada się ze zdumienia, zabrzmiał już pewniej i bardziej zdecydowanie, niż u poprzednika.

Wyvern spoważniał w jednej chwili. Obrócił się lekko, od niechcenia wyrywając ramię z żelaznego uścisku ludzkich palców.

– A ty co masz na myśli, co? – wycedził. W jasnoszarych oczach błysnął ogień wściekłości.

– Podniosłeś rękę na proroka samego Antykreatora, wyvernie! – Kapitan bez wahania zbliżył się na tyle, że już bez przeszkód mógł jednym szybkim ruchem zatrzasnąć na nadgarstku przeciwnika obręcz kajdanek. – Nie czujesz lęku przed jego gniewem?

– Fałszywi prorocy fałszywego Pożeracza Światów nie są mi straszni – warknął, szarpnął się jeszcze raz...

...i zaklął szpetnie, czując, jak złoto, którym obleczono metalową obręcz na jego nadgarstku, pali skórę. Zabolało porządnie, w powietrzu pojawił się dyskretny zapach krwi, wiercący w nosie i wraz z uwalniającą się adrenaliną pobudzający krążącą w jego żyłach magię do wrzenia. Wzrok wyostrzył się, fosforyzujące drobinki zatańczyły w powietrzu, gdy jego ciało samoistnie przeszło w tryb polowania... Tylko co z tego, skoro ze złotą bransoletką był niewiele silniejszy od otaczających go ludzi?

Doigrałeś się, Antykreatorze – usłyszał delikatne echo myśli Eltanina.

– Nie tobie się mądrować, szkapo – burknął, chcąc nie chcąc pozwalając, by dwóch mężczyzn wzięło go pod ramiona i pchnęło w stronę majaczącego między pobliskimi drzewami ratusza.

– Mówiłeś coś? – Kapitan spojrzał na niego z jawną niechęcią.

Warknął tylko w odpowiedzi, we wściekłym grymasie ukazując koniuszki zaostrzonych kłów.

Jednorożec westchnął po swojemu, przyglądając się całej sytuacji z pobłażaniem, odczekał kilka chwil, aż tłum się przerzedzi, i ruszył powoli za pochodem.

Ratusz od zawsze stanowił swoiste serce Vernen. Jeśli wjechać do miasta główną drogą – a więc kamienną aleją, po obu stronach wytyczoną starymi dębami o wiecznie złotych jesiennych liściach, po której jednej stronie szemrał kamienisty strumień, a po drugiej wznosiły się niewielkie, lecz wspaniale zdobione drewniane domy – zabytkowy gmach widziało się idealnie na wprost. Wąska uliczka wznosiła się delikatnie, wiodąc wprost do niego i kończąc się gwałtownie przy szerokich marmurowych stopniach, niegdyś zachwycających i stanowiących wizytówkę Vernen swoimi misternymi rzeźbieniami, obecnie zaniedbanych i porośniętych w kilku miejscach intensywnie zielonym mchem, kojarzącym się z tym, jaki można było spotkać w pobliskim Lesie. Sama budowla może i nie była największa, lecz z pewnością nawet w tej nieco zaniedbanej wersji wywierała wrażenie – wzniesiona z eleganckiego kamienia w kolorze kości, z licznymi witrażowymi oknami o łukowatych zwieńczeniach i dachem krytym metalowym gontem, przypominającym smoczą łuskę. Klasycystyczną w swej prostocie bryłę w wielu miejscach porastał bluszcz, którego zdrewniałe pędy miejscami miały grubość męskiego przedramienia.

To niegdyś w ratuszu tętniło całe życie miasteczka. To niegdyś na pięknych schodach spotykano się z władzami, zawierano małżeństwa, witano nowo narodzone dzieci. To na w gruncie rzeczy dużym, lecz już w wielu miejscach zarośniętych dzikimi krzewami kamiennym placu odbywał się wspaniały targ, to tutaj obchodzono większość wydarzeń z okazji Święta Kwiatów. To tutaj wrzucano do strumienia piękne, oszałamiająco kolorowe wianki, chcąc zapewnić sobie przychylność bogów w nadchodzącym roku... Obecnie wyłożony czarno-białym kamieniem plac straszył wygrywającymi nierówną walkę chwastami i pustką. Stał się czymś, co jedynie mijano, pędząc w stronę innych rejonów miasteczka, nie zwracając nawet uwagi na to, jak wspaniałym miejscem mógłby być, gdyby poświęcić mu choć odrobinę uwagi.

Tak, ratusz z pewnością był sercem Vernen. Sercem starym, zaniedbanym, jątrzącym się chorobą ludzkiej głupoty i jedynie swą monumentalnością budzącym jeszcze powszechny szacunek.

Kilku ludzi, kręcących się w pobliżu po niedawnej paradzie, zerkało z zaciekawieniem na niecodzienny pochód i szeptało z przejęciem. Widok miejskich strażników prowadzących skutego wyverna nie był częstym widokiem – w Drugim Świecie, zwłaszcza dla tych pozbawionych magicznych mocy, wyverny od zawsze były kimś w charakterze niepisanych władców, pilnujących porządku właśnie. Wyverny były groźne, tajemnicze, fascynujące, nieosiągalne i trwające gdzieś ponad prawem, niechętnie mieszając się w zwykłe, przyziemne sprawy. A wyverny zakłócające porządek... No cóż, takie sytuacje można było spokojnie policzyć na palcach jednej ręki, a każda z nich kończyła się interwencją innych wyvernów, nie zamierzających tolerować niesubordynacji we własnych szeregach...

I wtedy padło jedno słowo: Szarańcza.

Jedno jedyne słowo, a efekt wywarło wręcz piorunujący. Ludzkie twarze w jednej chwili przyoblekła biel, krew odpłynęła z drętwiejących ze strachu członków, serca zatrzymały się na chwilę, oddechy ustały... Po dłuższej chwili komuś udało się wyrwać z paraliżu, wziąć kilka głębszych oddechów i wciąż trwożliwym, lecz już bardziej stanowczym gestem pchnąć własną rodzinę ku wyjściu z placu; reszta, widząc to, szybko poszła w ślady śmiałków.

Jedynymi z wyvernów, nad którymi nie czuwała władza Ryjisjaveeika, była właśnie Szarańcza. Legendarny oddział specjalny, składający się z najgorszych z najgorszych – morderców, sadystów, przestępców... Szarańczy wolno było wszystko, a po jej przejściu nic nie zostawało. Szarańczy nie podziwiano, Szarańczy bano się panicznie i obsesyjnie. O Szarańczy opowiadano w domowym zaciszu przerażające historie, po których nikomu długo nie udawało się zasnąć...

Mark, ze swojego niewesołego położenia doskonale słyszący podszyte lękiem szepty, uśmiechnął się jedynie pod nosem, ledwo powstrzymując od śmiechu. Taaak, gdyby tylko oni wszyscy wiedzieli, jak blisko prawdy zabrnęli...

Zaklął wściekle, potknąwszy się o pierwszy z prowadzących do dwuskrzydłowych drzwi stopni.

Wnętrze ratusza zawsze zdawało mu się nieco przesadzone. Ściany wyłożono malowaną ciemno boazerią, rzeźbioną w regularne kwiatowe wzory, w połowie wysokości ustępującą satynowej tapecie w czerwono-złote pasy. Gdzie się obejrzeć znajdowały się ponure portrety najważniejszych osobistości miasta i kunsztowne, zabytkowe meble, całość cuchnęła starością, smutkiem i pastą do podłóg... We wpadającym przez okna świetle słońca, przecedzonym przez wiecznie złote liście dębów, szaleńczo wirowały złociste drobinki. Mark sam już nie potrafił rozpoznać, czy to stłamszona dotykiem złota magia, czy zwykły kurz. Nadgarstki bolały coraz mocniej, z pewnością miał już na nich odparzone ślady.

– Zabierzcie mu miecz – rzucił kapitan straży, gdy zatrzymali się przed drzwiami gabinetu burmistrza.

Wyvern warknął wściekle, gdy jeden z mężczyzn sięgnął do niedbale przerzuconej przez ramię pochwy. Błysnęła obnażona przedwieczna stal, w powietrzu przez chwilę dało się wyczuć świeży zapach ozonu, jak tuż po letniej burzy, lecz jak na złość nic się nie wydarzyło.

Jeden ze strażników ruszył przodem, nacisnął rzeźbioną klamkę i szeroko otworzył przed nimi drzwi. Choć w tak bliskim sąsiedztwie złota nie powinien być zdolny do czegokolwiek bardziej wymagającego od naplucia na denerwującego człowieka, dwóch pozostałych mężczyzn wciąż mocno trzymało go pod ramiona.

Wnętrze niewielkiego gabinetu z pewnością mogłoby uchodzić za przytulne – wyłożone książkami, wypełnione zapachem starego papieru, ze stojącym na samym środku ciężkim dębowym biurkiem i zajmującym prawie całą ścianę oknem z wprawionymi witrażami przedstawiającymi ganiające się po błękitnym niebie smoki – całe wrażenie jednak psuł siedzący na obitym czerwoną skórą krześle człowiek. Mężczyzna był łysy, tęgi, mocno starszy i całym sobą przypominający wyjątkowo nadgorliwego urzędnika.

– Panie Yelris, przyprowadziliśmy go. – Kapitan ukłonił się krótko.

– Ach tak. – Yelris nie wyglądał na szczególnie zadowolonego odrywaniem od pracy. Przerzucił kilka stron czytanego akurat dokumentu, zaznaczył coś w tekście wypisującym się czerwonym długopisem i potarł łysinę niecierpliwym gestem. – Bo co on w końcu zrobił?

– Wyświadczył wam przysługę – wyrwało się Markowi. – Witaj, Yel.

Człowiek aż podskoczył, upuszczając plik kartek. Uniósł wreszcie wzrok, przetarł kilkukrotnie oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że to, co uparcie mu przed nimi staje, jest prawdą. Wydusił wreszcie:

– Jaką znowu przysługę?! Co ty pieprzysz?! I co tu robisz przede wszystkim?!

– A może byś tak zachęcił swoich pachołków, by zdjęli mi te bransoletki? – Znaczącym gestem uniósł skute nadgarstki. – Tak trochę ciężko się rozmawia...

– Dobra... – Burmistrz jeszcze raz odetchnął głęboko. – Rozkujcie go i wyjdźcie. Nie, niech Rick zostanie!

Wyvern spojrzał spode łba na kapitana, jak gdyby nigdy nic zajmującego miejsce przy niewielkim stoliku kawowym w rogu pomieszczenia, i usiadł wreszcie bez zaproszenia na stojącym przy biurku krześle, pocierając poparzone nadgarstki.

Wściekły jak sto nieszczęść burmistrz dłuższy czas przypatrywał mu się pałającym wzrokiem. W niebieskich, nieco mętnych z racji wieku tęczówkach płonął ogień gniewu. Tego samego niszczycielskiego gniewu, który kilka lat wcześniej nakazał mu upodlić i wygnać z miasta wyverna, który do tej pory był jego przyjacielem...

Mark sam nie wiedział, jak powinien się zachować. Tysiące sprzecznych ze sobą emocji obijało się w głowie, zmuszając, by każdej poświęcił uwagę. Nie miał w planach spotkania z Yelrisem, wręcz przez cały pobyt, tak jak robił to od kilku lat, zamierzał ciągnąć dalej mit o tym, jakoby był martwy. Po co wyprowadzać z błędu tę garstkę krótkowzrocznych głupców, którzy nie znali nawet jego prawdziwego nazwiska? Wolał wejść tu ponownie jako zupełnie anonimowy wyvern-podróżnik, dowiedzieć się, czego miał się dowiedzieć, i ruszyć dalej na tyle szybko, by nikt nie zapamiętał jego twarzy. Taki plan wydawał się dobry. Bezpieczny. Pozwalałby uniknąć niepotrzebnych kłótni.... tudzież rozlewu krwi, na który z każdą chwilą coraz mocniej liczył.

Doskonale pamiętał dzień, w którym wszystko się posypało – i to ze wszystkimi najmniejszymi szczegółami – i pewnie nie miał zapomnieć nigdy...

Mieszkał tu od jakiegoś czasu. To w Vernen postanowił się osiedlić, gdy życie w świecie ludzi zaczęło mu się nudzić, a głosy w głowie stały się silniejsze niż kiedykolwiek. To tutaj zyskał miano bohatera, gdy zdołał magicznie zapobiec kolejnej powodzi, która zapewne doszczętnie zniszczyłaby całe miasteczko. Do dzisiaj nie wiedział, co nim wtedy powodowało – resztki współczucia, o którym myślał, że już dawno pogrzebał je na samym dnie duszy, by nie dopuścić więcej do głosu? Chęć popisania się magicznymi zdolnościami? Tylko po co się popisywać, skoro przez tysiąclecia nawet tak wielka moc może spowszednieć? Grunt, że to zrobił. No i nagrabił sobie – taktyka nierzucania się w oczy wzięła w łeb, jego postać szybko obrosła legendą, ludzie zaczynali utożsamiać go z jednym ze swoich bóstw, a on przekonał się, że nie tak łatwo porzucić to miejsce. Podobało mu się tutaj – lubił zapach nagrzanego słońcem drewna i wiecznie jesiennych liści, lubił ciszę i spokój, zakłócane szmerem strumienia, lubił cuda targowiska, na którym potrafił spędzać całe dnie. Tylko wielbiących go ludzi nie lubił, co postanowiło się na nim szybko zemścić.

Jedynym wyjątkiem, jedynym, któremu z czasem przestał okazywać niechęć, jedynym, któremu pozwolił zbliżyć się na tyle, by mógł poznać przynajmniej fragment tego, czym był, okazał się właśnie Yelris. Już wtedy w mocno podeszłym wieku, lecz mimo tego pełen wigoru i miłości do podupadłego podczas rządów poprzedników miasta, nie dał się zbyć kilkoma mniej sympatycznymi słowami, opryskliwym zachowaniem i zamknięciem na świat. On jeden domyślił się, że pod maską zwyczajnego samotnego wyverna kryje się coś więcej... Nie, nigdy nie poznał całej prawdy, nie przybliżył się nawet do jej odkrycia, lecz dowiedział się sporo o Marku. Przebił się przez jego skorupę, doszukał się czegoś wartego zainteresowania pod jej powierzchnią... i zaprzyjaźnił się z nim, choć Antykreator bronił się przed tym jak mógł.

To niechęć ludzi go zgubiła. Niechęć ludzi i to, że Yelris okazał się kochać mieszkańców Vernen znacznie mocniej, niż początkowo przypuszczał.

Nikt nie wiedział, jak doszło do morderstwa. Młodą dziewczynę znaleziono na samym środku rynku, poturbowaną okrutnie i zhańbioną w ten najgorszy możliwy sposób. Żadnych śladów, najmniej nawet poszlaki, kto mógł się tego dopuścić. Ale przecież ludność w gruncie rzeczy naprawdę niewielkiego Vernen znała się na wylot, nikt nie zamierzał podejrzewać o tak poważny czyn wieloletniego przyjaciela, sąsiada, rodziny... Jedyną osobą z zewnątrz był mrukliwy, sarkastyczny wyvern, który niby ich uratował, lecz o którym w gruncie rzeczy nic nie wiedziano.

Mark do dzisiaj dziwił się, jakim cudem Yelris w to uwierzył. Znał go lepiej niż inni, ponadto widział na jego szyi wytatuowane małe kółko zębate przekreślone błyskawicą – znak, że był dowódcą Szarańczy, wśród której gwałt karany jest szczególnie okrutną śmiercią, lecz... dał się przekonać swoim niezbyt inteligentnym owieczkom, posłuchał ich głosów.

Gdy przyszli po niego w nocy, był kompletnie pijany. Zanim zdołał wytrzeźwieć na tyle, by być w stanie stanąć we własnej obronie, już krępowały go złote kajdany. Pełne zawodu i nienawiści spojrzenie przyjaciela bolało niemal tak samo, jak pięćdziesiąt batów, po których zostawiono go na łące przed Lasem, odzianego w okrwawioną koszulę, ledwo przytomnego z upływu krwi i uzbrojonego jedynie w średniej jakości nóż desantowy w wytartej pochewce. Zostawili go tam, by umarł.

A on przeżył. Na pohybel skurwysynom.

Oczywiście, że znalazł potem sprawcę całej afery. Mężczyzna z pewnością nie spodziewał się zobaczyć go ciemną nocą w progu swojego domu, tak samo jak nie mógł przewidzieć tego, że już kilka oddechów później zmieni się w żywą pochodnię, a ostatnim, co ujrzy w życiu, będzie okrutny uśmiech, eksponujący zaostrzone wyvernie kły. W końcu trzeba było pomścić nieszczęsną bezimienną dziewczynę. Honor wyverna nie pozwalał na zostawienie tego w takim stanie. Jednak z uświadamiania reszty społeczeństwa zrezygnował dla świętego spokoju. I tak niebawem przyjdzie dzień, gdy pozwoli spłonąć im wszystkim...

Był w stanie wybaczyć to ludziom. Niejako przecież to on się do tego przyczynił – to on pokazał im się od najgorszej strony. Nie wybaczył jedynie tego, że Yelris uwierzył we wszystko, co powiedzieli mu prostaczkowie.

Nie chciał spotkać go nigdy więcej. Nie chciał, bo wiedział, że jest zbyt słaby na to, by tak po prostu pozwolić mu po tym odejść.

Pech chciał, że starzec był jak najbardziej prawdziwy.

– Dobrze, zacznijmy jeszcze raz. – Yelris westchnął, wsparł głowę na dłoni, drugą pomasował skroń, przymykając oczy. – Co tu robisz, wyvernie?

– Nie wydajesz się zdziwiony tym, że żyję.

– Nie przypuszczałem, że coś takiego może cię zabić, do cholery! – Burmistrz roześmiał się głośno. Jednym haustem dopił złocistą zawartość kryształowej szklanki, skrzywił się. – Bardziej interesuje mnie to, jakim prawem miałeś czelność pojawić się tutaj po tym wszystkim?! I to od razu wywołując jatkę na targowisku?!

– A ty nadal w to wszystko wierzysz, durny człowieku? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Nachylił się lekko do przodu, zaciskając dłonie na podłokietnikach; strażnik przy drzwiach drgnął niespokojnie i położył dłoń na rękojeści miecza.

Źle postąpili, że zgodzili się go rozkuć. Bardzo źle...

– Dlaczego mam w to nie wierzyć? – Yelris nie wydawał się odczuwać lęku, nie zauważając – lub udając, że nie zauważa – pierwszych płomieni różnobarwnego ognia, błyskających jakby niepewnie na przedramionach wyverna. – Wszyscy są w stanie to potwierdzić.

– Ale czy choć jedna z tych osób to widziała?

Cisza przeciągnęła się dłuższą chwilę, podczas której człowiek i wyvern toczyli walkę na spojrzenia. Burmistrz wreszcie zmarszczył lekko brwi, pokręcił głową, ustępując.

– Może i nikt tego nie widział, ale ludzie...

– Nie zrobiłem tego, śmiertelniku. Powinieneś dobrze wiedzieć, dlaczego wyverny nie dopuszczają się podobnych czynów. Nie moja sprawa, jeśli tej wiedzy nie posiadasz.

– Zechcesz mnie uświadomić?

Roześmiał się tak nagle, że nieszczęsny strażnik aż podskoczył, upuszczając sztylet, którym bawił się do tej pory, by zająć czymś drętwiejące z napięcia palce.

– Bo za gwałt czeka nas śmierć w Trującym Źródle, człowieczku. – Nie musiał widzieć się w lustrze, by wiedzieć, że oczy błysnęły mu na czerwono. – Ale nawet gdyby tak nie było... Wyverny są cholernie honorowe. Żaden z nas nie podniósłby ręki na kobietę.

– Nie rozumiem. Przecież zabijacie, palicie, mordujecie całe wioski...

– Żaden z nas nie podniósłby ręki na kobietę – powtórzył cierpliwie. – Co robimy z ich mężami, to już nie wasza sprawa. Wystarczy ci wiedzieć, że żaden z nas nie skrzywdził niewinnego i nie poniósł konsekwencji.

– A Szarańcza? – W niebieskich oczach błysnęło coś złośliwego. – Coś mi się obiło o uszy, że masz z nią powiązania. O oczy zresztą też. – Krótkim gestem wskazał malutki tatuaż.

Mark zdołał zwalczyć ochotę, by potrzeć czarne kółko zębate palcami.

– Szarańcza rządzi się swoimi prawami, lecz najważniejszych nie śmie łamać. Wiem, bo nią dowodziłem. I jako przywódca przez lata wymierzałem tam sprawiedliwość.

– Powiedzmy, że ci wierzę. – Yelris złożył pokryte starczymi plamami dłonie w piramidkę. – To nie wyjaśnia jednak, dlaczego ponownie się tu pojawiłeś i już na wejściu urządziłeś awanturę. Czego chciałeś od proroka?

– Ufasz słowom fałszywych proroków? – Teraz roześmiał się już całkowicie szczerze. – Nie miałem cię za aż takiego głupca.

– Fałszywi prorocy?! – Strażnik zerwał się na równe nogi. – Wylądowałeś tutaj, a nadal śmiesz bluźnić, wyvernie?!

– Zabawne. – Zdołał powściągnąć wesołość, choć kosztowało go to wiele wysiłku. – Prorocy Vuko, czy jak tam każe się tytułować, są fałszywi. Tak jak Antykreator, którego wyznają. Mogę za to poręczyć.

– Skąd możesz to wiedzieć? – Yelris nachylił się nad biurkiem. Widać było, że temat go zaintrygował.

– Jak to skąd? – O ile śmiech powstrzymał, o tyle uśmiech okazał się niemożliwy do zmazania, gdy już raz wypłynął na pokrytą nieco niechlujnym zarostem twarz. – Bo wiem, kto jest prawdziwym Antykreatorem.

– Ciekawe skąd! – Strażnik prychnął pogardliwie i splunął, czym zasłużył sobie na mordercze spojrzenie burmistrza. Udał, że tego nie widzi, kipiącym nienawiścią wzrokiem wpatrując się w Marka.

– No nie wiem. – Wyvern od niechcenia wyrysował na blacie biurka skomplikowaną runę, krótkim stuknięciem w drewno pozwolił, by zapłonęła, jak rozżarzony węgiel. – Być może z doświadczenia.

– Magia run! – Burmistrz zerwał się z fotela z energią, o którą nikt go by nie podejrzewał, jednym skokiem znalazł się pod oknem. Uderzył mocno plecami w marmurowy parapet, lecz zdawał się tego nie zauważać. – Jak śmiesz jej używać?! Przecież to zakazane...!

– Używam jej, bo sam ją wymyśliłem. Nie wiem, jaki idiota jej zakazał. – Przesunął dłonią nad runą, zmazując ją z drewna. Choć jeszcze przed chwilą płonęła, na dębowym blacie nie został nawet najmniejszy ślad. – Runy niosą ze sobą niewyobrażalną potęgę, ale nigdy same w sobie nie były złe. Źli byli ci, którzy ich używali. W ten sposób biała magia też może stać się zła. Wystarczy, że pokierują nią nieodpowiednie ręce i tragedia gotowa.

– Ty wymyśliłeś...? – Yelris widocznie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien uznać dawnego przyjaciela za pomyleńca.

– Ja wymyśliłem. – Mark przedrzeźnił jego pełen niedowierzania ton. – Dałem ludziom runy i co z tego wyszło? Błędy młodości. Niewarte wzmianki.

– Błędy młodości? – Mężczyzna zmusił się, by ponownie zająć miejsce. – To ile ty masz lat, wyvernie?

– Nie wiem. I tak się zdaje, że mam imię.

– Jak to nie wiesz? – Strażnik nachylił się nad nim niebezpiecznie. W jednej dłoni ściskał sztylet o pozłacanym ostrzu.

– A ile lat ma świat? – spytał z uprzejmym uśmiechem. – Tu macie odpowiedź. Czas już na mnie.

Wstał powoli z miejsca, przeciągnął się od niechcenia i bez trudu odepchnął próbującego zastąpić mu drogę człowieka. Obrócił się jeszcze w drzwiach, rzucając Yelrisowi ostatnie spojrzenie.

– Jeśli dobrze się zastanowisz, to w tym, co już wiesz, znajdziesz odpowiedź na pytanie o to, kim jestem. Pamiętam, że zawsze cię to intrygowało.

Zignorował mający zatrzymać go w miejscu okrzyk, wyszedł na korytarz. Bez słowa odebrał swój miecz oniemiałemu strażnikowi i ruszył do drzwi jak gdyby nigdy nic. Bez krępującego wyvernie moce złota nie musiał przejmować się tym, że ktoś może zaatakować go od tyłu.

Cóż ty czynisz, Antykreatorze? – Eltanin cierpliwie czekał przed budynkiem, idealnie nieruchomy i już powoli urastający do rangi atrakcji dnia. Młodsi mieszkańcy Vernen zgromadzili się wokół czarnego jednorożca, lecz żaden jeszcze nie miał na tyle odwagi, by podejść do niego bliżej.

– Co czynię? To, co wydaje mi się słuszne – prychnął. – Głupie pytania czasem zadajesz, szkapo. – Bez wysiłku odbił się od ziemi i wskoczył na siodło. Dla pozoru chwycił wodze, choć ogromne konisko doskonale wiedziało, gdzie powinno się teraz udać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro