10. i miss missing you now and then

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy Elizabeta rozważała swoje opcje i powinności, Gilbertowi objawił się odmienny plan na wspólne wyjście. Coś, co bardziej pasowało do burżuja Francisa i samozwańczego księcia Rodericha, a jemu zapewniało inny rodzaj zabawy. Jak za dziecka, mógłby obserwować bogaty świat, do którego przynależał z urodzenia, ale wcale z serca. Siedząc bezpiecznie w głębokim fotelu, mógł się znowu śmiać i udawać, że nie ma się czego bać w życiu. 

Zapominać, że nie jest już dzieckiem. Rechotać tym głośniej, im bardziej się bał. 

Miał zresztą sporo dzieciństwa do odrobienia, nawet jeśli rzekomo, raz utracone, pozostawało utraconym.

Obiecując Francisowi, że postawi kolację - o ile o stawianiu wypadało mówić, skoro pieniądze w jego portfelu pochodziły od Ludwiga - namówił go do przejażdżki camaro. Roderich oczywiście odmówił, ślubując, że spotka się z nimi na miejscu. Samo to najzupełniej Beilschmidtowi wystarczyło. Choć nie wstydził się swoich prozaicznych preferencji, odczuł dziwną potrzebę, by dla odmiany zabrać Rodericha na wystawną kolację. I to taką, która by mu się spodobała.

- Spóźnia się - wymamrotał Francis, sprawdzając godzinę na komórce. Roderich nigdy się nie spóźniał, co uzasadniało zmartwienie widoczne na twarzy Francuza. Nie zdążył jeszcze odłożyć urządzenia, a to zadrżało, sygnalizując przychodzącą wiadomość. - Nie przychodzi - przekazał Francis, nie mniej zaskoczony. 

Gilbert znieruchomiał na chwilę, rozważając te słowa, nim sam sięgnął po telefon. 

"Dlaczego nie przychodzisz?" - wystukał, zanim uświadomił sobie, że wszystko, co chciał wiedzieć, to - wszystko w porządku?  Drugie pewnie brzmiałoby lepiej, jak zaraz sobie uświadomił, mniej zaborczo, lecz już się nie poprawiał. Nie powinien był zapewne wcale zaczynać tematu, acz czuł się obsesyjno-kompulsyjnie zmuszony.

"Nie muszę ci się tłumaczyć."

Gilbert westchnął głośno, domagając się współczucia i pokrzepienia. Niezawodny Francis popatrzył na niego ze zrozumieniem, pogłaskał go po dłoni jak specyficzny, ale poczciwy starszy brat. Na koniec przywołał kelnera, przejmując kontrolę nad kolacją i dając przyjacielowi czasoprzestrzeń na podłamanie się. Ten już nie musiał mówić, jak bardzo brakowało mu nieudawania. 

- Wino z kieliszka jest na dobrą wróżbę - mruknął Francis, gdy obsługa ustawiła na stole jeden nieszczęsny kieliszek i butelkę. - Podczas gdy prosto z butelki zapija się zmartwienia.  

Gilbert mruknąć coś w formie anemicznego potwierdzenia, bo zamiast dobrej wróżby wolałby pić z butelki, i to w bardzo konkretnym celu. Nie wyrażając swojej opinii, zapadł się tylko w suto obity fotel. 

Może jestem po prostu zmęczony?

Prawie zaśmiał się w głos, zauważając, jakie pytanie sam sobie zadał. Oczywiście, że był zmęczony. Musiał czuć się zmęczony, o ile nie zamierzał zaprzeczyć prawom fizjologii. A nigdy nie był nawet dobry z biologii. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że pod wszystkimi zrywami i fasadami życie - a przynajmniej jego namiastka - mu się rozsypywało. 

Przymknął oczy, starając się przeanalizować swoją sytuację. Stracił możność, by funkcjonować na pełen etat. Mógł pocieszać się faktem, że jeszcze się ruszał, ale nigdy nie przychodziło mu to lekko. 

Znalazł się w tej specyficznej sytuacji: jego umysł mordował ciało, a to wciągało umysł w jeszcze podlejsze otchłanie i za to obrywało bardziej. Myślał, że wiedział już przedtem wszystko o błędnych kręgach, nowy stan jednakże zaskakiwał go w zupełnie świeży sposób.

Umysł zaczął. To patogen jego świadomości należałoby wyeliminować. 

- Gilbercie? - wtrącił Francis, wyglądając na prawie tak zmartwionego, jak gdyby Beilschmidt wyznał mu wszystko. 

- Tak? - zapytał Gilbert, sięgając przy tym po telefon, by się w nim przejrzeć. Wyglądał bardzo blado, lecz nie był silny, jak się tego obawiał w każdym niemal momencie. Płytki oddech wydawał się wystarczający póki co. 

- Wyglądasz na zmęczonego - wtrącił Francuz. 

- Nonsens. - Gilbert sięgnął po kieliszek, mimo że nawet jemu odechciało się już zbytnio pić. Przestałby może, gdyby miał to czym zastąpić. Z drugiej strony czy na tym etapie życia warto rezygnować z niezdrowych nawyków?

 Napił się i nie mógł zaprzeczyć, że wino było przyjemnie słodkie. Było mu cieplej. Duszno, ale cieplej.

- Nie szalałeś ostatnio za bardzo? - dopytał Francis. 

- Nie. - Jakby chciał zademonstrować, ile jeszcze ma w sobie energii, podniósł się na nogi. Mimo wszystko czuł wiatr w plecy. Skierował wzrok na zgrabny, zadbany fortepian królujący pośrodku sali. Mógł być tam równie dobrze dla ozdoby, a już na pewno nie z myślą o kaprysach klienteli, aczkolwiek widok czarno-białych klawiszy działał zachęcająco. Magnetycznie.

Skierował się w stronę instrumentu, czując podejrzliwe spojrzenia kelnera na plecach i nie przejmując się specjalnie. Czy to zawsze było tak proste? Kiedy nacisnął klawisze, skupił się z łatwością na muzyce. wyłącznie na muzyce, bez zmartwień, które kiedyś ciasno wiązały mu ręce. Może dlatego, że pierwszy raz grał coś, na czym mu zależało. Może wyrósł już ze strachu przed publicznością, bo dostatecznie często musiał radzić sobie z grupą i nie raz zrobił z siebie błazna. 

A może po prostu gwiazdy szczęśliwie się ustawiły.

Wypisane przez Rodericha nuty łatwo zapisały się w jego pamięci, nietrudno było mu je też usłyszeć w umyśle po kilkukrotnym przeczytaniu. Świadomość, że klasyka może wejść w komitywę z jego muzyką, wyjątkowo mu odpowiadała. 

Gdy po kilkukrotnym upominaniu, że nie może urządzać sobie koncertów w lokalu, skwapliwie przez niego zignorowanym, wyproszono go z lokalu, nie żałował specjalnie. Prawdopodobnie pierwszy raz - nie mógł sobie przypomnieć, by wcześniej to się zdarzyło - miał wrażenie, że wie, co chciałby robić ze swoim życiem. 

Francis, z wyrazem twarzy co najmniej nieokreślonym, podążył za nim do camaro. Wsiadł do niego bez zbytniego narzekania, spłoszony natarczywym deszczem. 

- Och, Gilbercie - zdołał w końcu oświadczyć, po dłuższej chwili zastanowienia. 

Nic nowego - jak świat światem, na podobnych jemu brakowało słów. Gilbert więc nie przejął się szczególnie.

- Pojedźmy do jakiegoś klubu - zaproponował, wtykając kluczyki do stacyjni.

Nie ruszyli tym niemniej, dopóki Francis, który nie umiał zupełnie wyłączyć swojego zdrowego rozsądku, jak uparcie nie próbował, nie wygłosił mu tyrady. Gdy wobec sugestii, że powinien leżeć w łóżku, a poza tym przecież się napił, Gilbert wziął przyjaciela na ilość, umówili się przynajmniej, że Francis poprowadzi, zawładnie kluczykami i w razie czego odwiezie przyjaciela do domu. Gilbert wyciągnął się za to nonszalancko na tylnych siedzeniach, symulując okaz zdrowia.  

Koniec końców Francis też nie wytrzymał tego wieczoru w trzeźwości, jakkolwiek sobie obiecywał. Miał się tym już wkrótce martwić, jak i wieloma sprawunkami, ale do tego musiał wytrzeźwieć. Wieczór tymczasem minął im tak niewinnie, przynajmniej jeśli pominąć co poniektóre ruchy na parkiecie. Francis nieco dał się ponieść, w ten czy inny sposób zwracając na siebie uwagę większości kameralnej imprezy. Mieli go pamiętać, a w jaki sposób to już wtórna kwestia. 

Głupia a ogłuszająca muzyka obiecywała katharsis. Huczała im w uszach także po ewakuacji.

- Mów, co chcesz, ale zawsze odprowadzasz go do domu - zastanowił się na głos Francis, gdy czekali na ulicy na taksówkę. Pamiętał przynajmniej, że w imię swoich przyszłej kariery musi mieć w miarę czyste konto, więc nie usiłował samemu prowadzić.

- Co? - zapytał Gilbert, opierając się ciężko o ścianę. Dym papierosowy zawrócił mu w głowie. 

- Ty. Rodericha. 

Wzruszył ramionami, patrząc w dal za taksówką. Nie wypił tyle, co mógł i mu się zdarzało, ale ogarnęły go wyjątkowe mdłości. Zużywał resztki stalowej woli, by nie alarmować Francisa, który jął obserwować go czujnie. Rozważył taktyczne wymknięcie się do łazienki, ażeby może dojść do siebie. 

Uzależnień w żadnej formie i sile nie należało lekceważyć, jak mu kiedyś mówiono. W tym uzależnień od ludzi, jak dodał od siebie z czasem i doświadczeniem. A on ledwie co myślał o kimś poza Nim. Społeczeństwo bagatelizowało tymczasem wykrzywione relacje między ludźmi, równie toksyczne, co absorbujące, zapominając, że to też choroba. Nie zmieniło się nic nawet teraz, gdy medycyna odkrywała zupełnie nowe przypadłości cywilizacyjne. 

Gdyby tylko ta samoświadomość jakoś mu pomagała. 

Ich kolejne wyjście we troje do zwykłej kawiarni odbyło się jak gdyby nigdy nic. Gilbert może mniej się angażował, rozwalony w fotelu, jednakże i tak się przedtem zdarzało. Roderich wyszedł pierwszy, Gilbertowi jeszcze nigdzie się nie spieszyło. 

Roderich obejrzał się na pobliskich światłach, Gilberta nie było za nim na ulicy. Zwykle przed owym punktem się z nim zrównywał. 

Gilberta nie było, a Roderich nigdy przedtem nie zdał sobie sprawy, jak długa droga piechotą dzieliła kawiarnię i jego osiedle. 

U Rodericha światła paliły się do późna starym zwyczajem, a Gilbert odetchnął z ulgą, wnioskując, że pianista dotarł do domu, i to w miarę cało.

Autorska notka:

Przepraszam za opóźnienia, pyszczki, zwłaszcza to niezapowiedziane ze wczoraj na dzisiaj. Siedziałem nad tym do środka nocy i słów jak nie przybywało, tak nie przybywało. Wreszcie, na granicy snu, miałem przełom, przy czym nie przeszkodziło mi to paść. Rano, na szczęście, możność mnie nie opuściła, tyle że musiałem jeszcze biegać za cudzymi sprawami.

Generalnie dotąd miałem tę pracę tylko na Watt. Z ciekawości przekopiowałem wszystkie rozdziały do Worda, sformatowałem sensownie, wyszło tego trzydzieści trzy strony. Nie jest to może niepojęta ilość, ale dla mnie namaszcza początek czegoś nowego. 

Następny rozdział postaram się opublikować w przeciągu dwóch dni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro