11. lovesick fool

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Francis był nieco rozczarowany sobą, gdy tuż przed następnymi zajęciami uświadomił sobie, że stan jego wiedzy będzie testowany. On tymczasem miał pogilbertowego kaca i nie mógł twierdzić, jakoby był ostatnio bardzo produktywny na zajęciach. Czy też poza nimi. A obiecywał sobie, że oczaruje Antonio swoją psychologią.

Ponieważ zarazem nie był to wybryk, który wcześnie mu się nie zdarzył, nie potrafił już przejąć się do przesady, nawet gdy profesor przyglądał mu się podejrzliwie. Nieco niepokoju powróciło dopiero wówczas, gdy odbierał wyniki.

- Panie Bonnefoy? - zagaił go wykładowca.

- Tak jest? - wymknęło się zaniepokojonemu studentowi niemal jak w wojsku. Podobnież wyprostował się.

- Imprezował pan w przeddzień, czyż nie? - Profesor kręcił lekko głową, bardziej rozbawiony niż dezaprobujący. Nie pocieszyło to Francisa, który zawsze szykował się na najgorsze; nie sposób wykluczyć, że miał sadystę za mentora i jego porażka przysporzyła owemu wiele radości. 

- Tak - odrzekł w końcu student, w krótkim słowie potykając się o swój francuski akcent. 

- W porządku. - Indeks został przekazany z rąk do rąk. - Proszę tak trzymać.

Francis ewakuował się pospiesznie, biegiem niemal, jednocześnie sprawdzając nowy wpis. Na korytarzu już zwolnił i uśmiechał się do siebie z satysfakcją. Może faktycznie powinien wypijać coś na małą zachętę w obliczu egzaminów. I na rozluźnienie rąk. Doprawdy, nie trzeba było mu dwa razy powtarzać, by prowadził się bezecnie. 

Moment euforii szybko jednak ustąpił miejsca cięższym refleksjom, a on zgubił sprężystość kroku. Zwolnił, bo też zrobiło mu się nieco za ciężko na rzekomej duszy, a potem namacalnie na żołądku. Organ zdawał się splątywać w supeł i Francis mógł sobie wyobrazić wszystkie wrzody, do których przyczyniały się uciążliwe myśli. 

Poradzono mu kiedyś leki na uspokojenie, ale farmakologia nie wydawała mu się odpowiednią decyzją. Nie miał nerwicy; jego zdenerwowanie było bardzo racjonalną odpowiedzią na to, że żył w kłamstwie, nie swoim życiem. 

Fakt, nie wiedział do końca, co właściwie chciałby poprawić. Ale też nigdy nie dano mu czasu, by się nad tym zastanowił. Wyobraził sobie, że patrzy matce w oczy i mówi jej, że podjął decyzję - zmienia kierunek studiów, a może nawet weźmie rok przerwy i zastanowi się, co właściwie chce robić. Podejrzewał, że wyglądałaby tak, jak wówczas, gdy tylko wspominał o podobnej możliwości - patrzyłaby na niego szeroko otwartymi oczami, z brakiem wyrazu, który zawsze oznaczał, iż powstrzymywała się od wybuchu. Histerycznego najpewniej, ale do końca nie wiedział. Ojciec najpewniej by się wtrącił, z wyrzutami. Zaakceptowaliby to może w końcu, lecz musiałby najpierw wykazać się niemile widzianą odwagą. 

Nie chodziło jedynie o oczekiwania; pęd społeczeństwa w niczym tu nie pomagał. A gdy tak rozglądał się po ścianach korytarza, opiętymi ulotkami i plakatami, wiedział z całą pewnością, że coś jest nie tak. Nie miał czasu po prostu się nad tym zastanowić w spokoju, sam ze sobą. 

A ludzie myśleli, że ogarnięcie studiów porządkowało mu hurtem resztę życia. 

Może to wkład Antonio w moją naukę? - zastanowił się, przymusowo zmieniając obiekt zainteresowania. Wyćwiczył się w ignorowaniu problemów i miał cichą nadzieję, że pociągnie to jakoś do końca życia. Odetchnął głęboko świeżym powietrzem, skoro tylko wyszedł na ulicę. Ucisk zelżał trochę, pozostając tylko jako blade memento, iż czegoś brakowało.  

Zanim zamówił taksówkę, zadzwoniła do niego Elizabeta. 

xxx

Basch nie mówił zbyt wiele, metodycznie przeżuwając obiad z restauracji studenckiej. Myśląc, że miejsce wiele się nie zmieniło, Roderich również milczał. Obaj w tym samym momencie odłożyli sztućce. 

Stoliki przedstawiały się obecnie trochę nędzniej, bardziej podrapane.

Basch zastanawiał się, dlaczego od ostatnich kilku lat nie widywali się za często, ale o to nie zapytał. 

- To było niepodobne do ciebie - skomentował jedynie. Słyszał jeszcze nocne, zdarte krzyki Gilberta zmysłem wyobraźni. Widok z okna nieco przysłaniało mu zbędne drzewo, ale zorientował się wystarczająco prędko, co się działo. 

Roderich po części żałował, po części zrobiłby to drugi raz. To była dziwna, dziwna noc, jak pamiętał mimo rekordowego stanu upojenia. Swoim nerkom życzył dobrze, więc też nie chciał po raz kolejny im tego robić. Ale też alkohol w małych ilościach zdawał się lepiej postrzegany przez społeczeństwo niż apteczne remedia na poprawę nastroju. Bardziej normalny sposób. 

A Roderich jakiegoś potrzebował. Napił się wody ze czystej, zużytej szklanki. 

Jeśli dobrze pamiętał, ojciec mówił mu kiedyś, że pić można dowolną ilość, byle nie ze smutku. Pił może nie tak dużo, ale na ogół ze smutku. Ciekawiło go, co mu z tego przyjdzie. 

- Był czas, że mówiłeś mi o wszystkim - zastanowił się na głos Basch. Natychmiast zbył swoją uwagę machnięciem ręki, bowiem nie o to chciał Rodericha męczyć. - Po prostu nie chcę, żebyś sobie zaszkodził. Albo żeby twoje towarzystwo ci zaszkodziło. 

- Zazdroszczę ci tego proaktywnego podejścia do życia - zadumał się Roderich, prowokując grymas u rzeczowego i konkretnego rozmówcy. 

Wiedział, że ten tryb życia nie mógł być prawidłowy. Tę samą wiedzę posiadali jednak jego przyjaciele.

Nikt zresztą nie mówił, że to właściwe. Po prostu inaczej się nie dało. W każdym razie oni chyba nie mogli.

A Roderich za nimi tęsknił. Opuścił jedno spotkanie, ulegając Zwingliemu, i czuł, jakby ominął momenty równie bezcenne, co niepowtarzalne. Basch musiał mieć rację; był zaplątany w niezdrową sytuację, a przede wszystkim uzależniony od takowej. Nie chciał się wydostać, co zapewne finalizowało jego wyrok.

- W każdym razie jesteś u mnie mile widziany - mruknął Basch pod nosem, prawie jakby nie chciał, coby go słyszano. 

xxx

- Powinieneś się leczyć - zauważył Francis i zaraz skrzywił się sam, niezadowolony z brzmienia tych słów, imperatywnych i osądzających jak na jego gust. Nie po to kształcono w nim empatię. Z drugiej strony nigdy nie chciał odgrywać lekarza dla swojego przyjaciela, a więc powoływanie się na ten zakres własnej wiedzy wydawało mu się nieodpowiednie. 

Gilbert popatrzył na niego wilkiem. Jakkolwiek Francuz znał to spojrzenie, nigdy dotąd nie było zwrócone przeciwko niemu; w ten sposób jego przyjaciel patrzył na Rodericha, gdy wypomnieli sobie o kilka faktów z przeszłości za dużo. Nie odwołał swoich słów, zaciskając tylko usta w wąską linię. 

- Myślę, że doskonale wiesz, dlaczego nie będę - mruknął wreszcie Beilschmidt, odwracając wzrok. Jego ton też nie brzmiał groźnie. - A ty? Zrobiłbyś to na moim miejscu? 

- Nie wiem. - Doświadczenie z uniwersytetu odzywało się samo, wbrew woli Francisa; wiedział, że ludzie nie potrafią wiarygodnie przewidzieć, co zrobiliby w hipotetycznym scenariuszu. Na ile mógł stwierdzić, zaburzenia emocjonalności czy pamięci sprzeciwiały się wszystkiemu, co Gilbert cenił w życiu. - Dlaczego nie możecie tego omówić? 

- Miałem dobre życie, wypijmy za to - przerwał mu Gilbert. 

- Beilschmidt. - W przeciwieństwie do Rodericha nie nadużywał nazwisk na co dzień. Tym razem to pierwsze nasunęło mu się na język, kiedy myślał, jak ma przywołać swojego rozmówcę do porządku

- Niektóre rzeczy nie są pisane. 

Francis nie odpowiedział. Wziąwszy głęboki oddech, uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. Gilbert też nieco zadrżał na stołku. Emocje szkodziły obiektywności, mówili. Ale czym innym miał przekonać, jeśli nie obnażonymi uczuciami? Zmartwieniem? 

- Czy ty musisz być dramatyczny?! - wrzasnął. - Szekspirowski popapraniec! Nie pisałem się na tragedię!

- Nie próbuję być dramatyczny! - Jakkolwiek Gilbert gwałtownie zerwał się na nogi, nie podniósł głosu. Mówił za to ostrym szeptem. - Myślisz, że chciałem sobie skomplikować życie? - Oparł się ciężko na stole; równie dobrze, co szukać podpory, mógł chcieć roztrzaskać mebel. - Sprawa nie rozwijała się po mojej myśli, raz za razem, na każdym pieprzonym zakręcie. - Odetchnął głęboko. Czerwona twarz sugerowała, jak bardzo brakuje mu powietrza. Nerwy nie były dla niego dobre. - Ale to nie tylko moja zasługa.  

Francis otwierał usta, ale Gilbert zaczął mówić głośniej, najwyraźniej nie zamierzając dać sobie przerwać, wobec czego Francis obrócił się w milczeniu do marmurowych lad i nastawił czajnik. 

- Co się stało z wiecznym przypominaniem, że szczęśliwy związek to owoc pracy obojga, co? - natarł starszy Beilschmidt. Zrazu przeszedł parę kroków za plecami przyjaciela, bez wyraźnego celu, rychło znów musiał oprzeć się o stół. - A myśmy oboje spieprzyli. Niekompatybilni. Unieszczęśliwialibyśmy się. 

- I tak się unieszczęśliwiacie - mruknął tylko Francuz, zalewając herbatę i obserwując intensywnie, jak się parzy. 

- Gdybym mógł, zmieniłbym tę sytuację - odburknął Gilbert, opadając ciężko na krzesło. - Przysięgam. Ale wiadomo, że byśmy się rozstali. 

- Skąd wiesz? 

-  Po prostu wiem. Znam siebie, znam Rodericha. 

- W takim razie dlaczego ustawiasz sobie życie pod niego? - zapytał Francis. 

Przyjaciel nie odpowiedział, nie zaprzeczył również. Wyglądał na zażenowanego.

- Powinieneś był się zdystansować, ty chory, toksyczny człowieku - dodał Francuz, zakrywając dłonie twarzą. 

Wieczorem Gilbert nie doszedł do łazienki. Zakrztusił się, próbował złapać oddech, nie mógł. Wreszcie wykrztusił kwiaty i krew na wykładzinę, ciesząc się tylko z powietrza w płucach. Nic innego się wszak nie liczyło. 

- W pańskich trwogach można się zgubić,
pojąć sztukę pańską to sztuka.
Pan publicznie z losem się czubi,
jaka z tego dla nas nauka?

- Proszę pani, proszę nie czekać
na nauki, tezy i wnioski.
Jestem egzemplarz człowieka,
a to znaczy - diabli, czyśćcowy i boski.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro