13. hospital for souls

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od minionego dnia zastanawiał się, czego nie wiedział. Jeśli zarzut Gilberta był prawdziwy, znaczyłoby to, że nie wziął czegoś pod uwagę. O własnych niedociągnięciach nigdy łatwo nie zapominał, więc teraz nie dawało mu to spokoju. 

Ów stan nasilił się jeszcze, gdy znalazł pod swoimi drzwiami kolejny bukiet, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nie zdemaskował Gilberta, jak gdyby to nie był powód do odpuszczenia sobie. Jak kiedyś zastanawiał się, kiedy Beilschmidt wreszcie wróci do normalnego życia, najpewniej również do mieszkania z rodzicami, tak teraz próbował odgadnąć, kiedy skończy się nowa farsa. 

I czy Gilbert pozwoli mu o sobie zapomnieć, a dzięki temu uporządkować życie. Iść do przodu.

Zarazem czuł presję, by zrozumieć, o co temu człowiekowi chodzi. Jakkolwiek to od siebie odganiał, wydawało się ważne. 

Bukiet był o wiele większy od poprzednich, a przede wszystkim nie składał się z przeklętych narcyzów. Wielu z kwiatów nie umiał nazwać, ale rozpoznał różyczki gałązkowe, róże, goździki. Nie wynagrodziło mu to niczego, ale poczuł przyjemne ciepło w okolicy żołądkach; ten prezent wyglądał dla odmiany mniej jak wyrzut sumienia, przypominał zaś bardziej coś, co Roderich mógłby chcieć otrzymać, gdyby szukał relacji romantycznej. Nie szukał, tym niemniej pochlebiało. Zupełnie też nie pasowało do żadnego z Nich ani Ich relacji. 

Nie dumał nad tym za długo, bo z upuszczonej zaraz przy drzwiach listonoszki dobiegła go francuska piosenka. Przy pierwszym milord odnalazł znajomy telefon, odblokował nie mniej znanym hasłem i zdążył jeszcze odebrać przychodzące połączenie od Francisa. 

- Gilbert zostawił u mnie telefon - oświadczył zwięźle. Ta okoliczność nieprzyjemnie go poruszyła. Nie lubił nieplanowanych komplikacji nawet bardziej, niż kłopotów w ogóle. 

- To ja - odparł Gilbert, cicho i ochryple. 

- Nie powinieneś być w pracy?

- Pewnie powinienem. 

- Nie wnikam. - Roderich odsunął od telefon od ucha i przez moment trzymał palec nad czerwoną słuchawką. Był zajęty. Nieco osamotniony również.

- Porozmawiajmy.

- Mamy o czym rozmawiać? - W jego głosie nie czuło się jadu. Szczerze powątpiewał, czy dysponowali wspólnymi tematami. Stąd też mała ilość spędzanego wspólnie czasu, wątpliwa jego jakość. Brak czegoś więcej. Nie byli bratnimi duszami. 

- Coś się znajdzie - odparł Gilbert, brzmiąc na pewnego swojej sprawy. - Opowiedz mi, jak minął ci dzień.

- Zwyczajnie. - Roderich podrapał się po boku nosa, nie wiedząc, co zrobić z rękami czy ze sobą w ogóle. - Nie robię rzeczy, które wzbudziłyby twoje zainteresowanie.

- Nie, nie - mruknął Beilschmidt. Roderich wsłuchiwał się w jego szybki oddech. - Po prostu opowiadaj. Jakie miałeś zajęcia?

Roderich przysiadł przy oknie i spojrzał przez podwórze, w stronę lokum Gilberta. Nie paliło się tam światło. Może zostawał u Francisa? Austriak zgasił małą lampkę, skoro nie zamierzał przez najbliższą chwilę pracować, po czym rozsiadł się wygodniej na łóżku. Przymknął oczy i zwiesił głowę, a wreszcie pozwolił sobie nawet zgarbić plecy, dotąd wyprostowane rygorystycznie, jak pianiście przystało. Pod powiekami prześledził swój plan zajęć z minionego dnia, by zacząć go omawiać, wykład po wykładzie. 

Gilbert cierpliwie wtrącał mhm, by Roderich nie przestał mówić i nie szczędził mu szczegółów. Ze wszystkimi formalnościami mógł opowiadać długo, a Gilbert niczego bardziej nie chciał. 

xxx

- Oddam ci ten telefon jutro.

- Nie ma pośpiechu - szepnął Gilbert. Francis powtarzał mu, że powinien się wyprostować, rozsiąść wygodniej, ale Beilschmidt nie czuł, żeby to ułatwiało mu oddychanie. Opadał do przodu. 

- Śpij dobrze.

- Ty też - odparł Gilbert nieco rzężąco. Leki przestawały działać. Jego własne drogi oddechowe się go wyrzekały. 

Potem czekała go długa noc. Łapał oddech, aż zdołał złapać. Otrzeźwiał nieco. Przez jakiś czas obserwował światełko w oknie Rodericha, czując się nieco mniej samotnym niż na ogół. Zarazem uczuł się kontent, gdy zgasło, mając nadzieję, że Edelstein odeśpi swoje. 

Nadal go to obchodziło. Myślał, że na tak późnym etapie mógłby wyzwolić się z okowów zmartwień. Myśleć tylko o sobie, jak to zawsze mu zarzucano, że robił całe życie. Chciałby zamienić to w prawdę. 

Miał szerszą niż dotąd perspektywę, ale przy tym klatkę piersiową w ogniu. Siebie samego też było mu żal; nie było to nowe, ale pierwszy raz pozwolił sobie na brak wyrzutów sumienia, krystalicznie czysty, nieskażony żal. Przede wszystkim żałował przeszłości, bo uniemożliwiła mu ona przyszłość. Oparł ramiona na stole i wygodnie ułożył na nich głowę, nie odrywając wzroku od okna. 

- Gilbert? 

- Stary, mówiłem, że potrzebuję chwili samotności - odszepnął, aczkolwiek bez żalu. Mimo że koniec swojego życia wyobrażał sobie inaczej, był wdzięczny. Mimo że świat nacierał w nieskończoność, żałując mu przestrzeni na samego siebie, teraz poczuł się osamotniony. 

- Nie chcę, żebyś był sam - odparł Francis, który widział za dużo, ale miał za mało do powiedzenia na temat biegu wydarzeń. Typowa przypadłość postronnego obserwatora, czy może chóru w tragedii greckiej. 

- Zawsze byłem. - Gilbert wzruszył barkami. Nie przebierał w słowach, myśląc w zamian o tym, że pozostawia po sobie skomplikowane dziedzictwo. Elizabeta miała rację; powinien był wyjaśnić wiele rzeczy. Może całe życie szukał dziury w całym. Na pewno zaś był swoim jedynym problemem. Wiedział o tym, zawsze zresztą. Gdyby mógł, błagałby teraz swoich bliskich o przebaczenie... nie, tak naprawdę chciałby poprosić o zrozumienie tej czułej kwestii, że nawet jeśli sam zgotował sobie piekło, to wcale nie łatwiej było się z niego wydostać. 

Francis wyglądał na potwornie zbolałego, aż Beilschmidt poczuł się gorzej sam ze sobą, odgadując, że zadał i zada swojemu otoczeniu rany. Lekko skinął na przyjaciela, zapraszając go do dołączenia przy stole. 

- Nie panikuj - powiedział mu Gilbert, wysilając się na klepnięcie przyjaciela w kolano. - Cieszę się, że tu jesteś. - Z powrotem oparł głowę na stole. - Niczego więcej mi nie trzeba.

W każdym razie z tych rzeczy, które Francuz mógłby mu dać. Dzisiaj i tak pomógł wykaraskać mu się ze szpitala, wrócić do domu. 

- Gilbercie - mruknął Francis, lekko kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Mówiłem ci, żebyś się nie kulił. - Nie zaklął, gdy spojrzał na twarz przyjaciela, z sinizną wkoło wyschniętych warg. Pochwycił swój telefon ze stołu i zadzwonił po ambulans. Zachowywał spokój, bo spokój miał sprawić, że wszystko dobrze się skończy. - Gilbert? 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro