5. i'm not a saint

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

I'm sorry 
that
I say 'fuck'
so much

Elizabeta nie potrzebowała budzika, skoro miała psa. Właściwie te dwie rzeczy wzajemnie się wykluczały, bo z nieskracanym ogonem oraz niewyczerpaną energią, wyżeł zmiatał rozmaite obiekty z ich prawowitego miejsca. 

Z rana dało się słyszeć drapanie w drzwi. Nie narzekając z determinacją, młoda kobieta wygrzebała się spod kołdry, strącając z łóżka masę książek, po czym żwawym krokiem skierowała się do przyszykowanych na krześle ubrań. Nie minęła długa chwila, a miała na sobie robocze bojówki z koszulką i biegła za psem po schodach, przeskakując po dwa stopnie. 

W ten sposób spędziła pierwszą godzinę po przebudzeniu, orzeźwiona rannym chłodem, który zawsze lekceważyła, a on zawsze ją dopadał. Jednak w tej ich niedogrzanej kamienicy było nieco cieplej aniżeli na zewnątrz. Wędrując w górę klatki schodowej, słyszała już, że Roderich się krząta. Piętro wyżej rozbrzmiewały o wiele lżejsze kroki Bascha; gdyby podłoga nie przedstawiała sobą nędzy i rozpaczy, zapewne wcale nie dałoby się słyszeć jego obecności. Wyszła z nieustającym wigorem na pierwsze piętro, gdzie zastała Edelsteina lustrującego kwiaty. 

- Tajny wielbiciel? - zagaiła. O ile wszystkie jej instynkty działały poprawnie, nadal byli przyjaciółmi, nawet jeśli Roderich zdawał się z czasem coraz bardziej zamykać w sobie. 

- Wątpię. - Po obejrzeniu bukietu Austriak stracił zainteresowanie swoim prezentem. Spoczywał on w jego dłoni, ale tylko dlatego, że zgniłby przed drzwiami, toteż należało go usunąć. 

Elizabeta z zadumą uświadomiła sobie, że przebywa wśród wielu nieczułych ludzi. 

- Wyglądasz jak suchotnik - oświadczyła w końcu, przenosząc swoją uwagę na twarz przyjaciela. Zmęczoną. 

- Siedzisz z nosem w klasykach literatury - zbył ją Roderich. - Dla ciebie każdy wygląda jak suchotnik. 

Artystycznie uciekł, zanim mogli poważniej porozmawiać o zdrowiu. Rzucił kwiaty na blat służący mu za kuchnię, bo i tak raczej nie zamierzał go używać. Był zajęty. 

x

Uświadomienie sobie, że Gilbert jest cokolwiek przyjemny z wyglądu, zdarzyło mu się nagle i bez żadnej wyraźnej przyczyny. Leżał w łóżku i patrzył w sufit, jak mu się zdarzało, gdy nie miał już nawet siły kiwnąć palcem, i objawiła mu się podobna myśl. Odgonił ją innymi rozważaniami, chociażby na temat tego, że nie powinien być tak chorobliwie zmęczony: nie miał czym. Czyżby się pochorował?

Gilberta dało się lubić. Troszczył się o Rodericha. Z wzajemnością. 

Raptem przed oczami stanął mu wieczór ledwie sprzed roku, kiedy starszy Beilschmidt hurtem prowadził po pijaku, przekroczył dozwoloną prędkość i wszczął bójkę z policjantem, krzycząc coś przy tym o niesprawiedliwości świata. Policjanci zbyli to rozbawieniem mieszanym z pogardą, ale Austriaka nigdy nie opuściła owa niewinna anegdota. Tym bardziej, że gdy odbierali go z Ludwigiem, Gilbert już łkał jak dziecko zamiast wrzeszczeć. 

Edelsteinowi przypomniał się wtedy fragment piosenki, do której słuchania był kiedyś zmuszony w Gilbertowym samochodzie: We're a broken people living under loaded gun. A starszy Beilschmidt chyba kwalifikował się do grona złamanych ludzi. Zresztą nie tylko on. 

Od tego czasu jego czarno-biały obraz Gilberta drżał jednak w posadach,. Było mu niemal przykro, że jakąś częścią serca długo nim gardził, jak zepsutym bogaczem. O gustach muzycznych przyjaciela też nie myślał do końca tak samo, choć też nie okazał tego w specjalny sposób. Po cóż mieszać? I co miał powiedzieć? Że jego muzyka pewnie mówi o nim więcej, niż sam Gilbert kiedyś odważy się ujawnić?

A potem to. Wiedząc, że przecież będą zażarcie się kłócić, Roderich czuł potrzebę, by pozostali blisko.

Chyba będzie musiał z tym walczyć.

x

Poderwał się gwałtownie do siadu, choć zaraz zgiął wpół i wplótł palce we włosy, szarpiąc gwałtownie. Bolało. To dobrze. Czuł, że żył. Przeczesawszy włosy, natrafił palcami na nieśmiertelną bliznę po którejś młodzieńczej bójce i pocierał ją agresywnie opuszką palca, próbując się powstrzymać przed ponownym rozdrapaniem jej.

Oderwał wreszcie dłoń, by poszukać innego zajęcia. Ulokował niewypaloną od kilku dni paczkę papierosów w dłoni, zanim przypomniał sobie, iż zobowiązywał się rzucić. Może w jakimś stopniu to odpowiadało za obecne nerwy. Może nie. 

Kierując się na balkon, z zamkniętymi oczami, próbował sobie przypomnieć, co nękało go we śnie. Jedyne, co odkopał, to amorficzny strach, niezwiązany z żadnym konkretnym obrazem. Przez to czuł się, jakby wszędzie czyhało zagrożenie. W drodze miał jeszcze nadzieję, że zdoła skierować myśli na inne tory, aniżeli te krążące wokół głodu nikotynowego. Uchylając drzwi balkonowe miał natomiast nadzieję, że świeże powietrze doda mu siły woli. 

Pozbył się złudzenia wystarczająco szybko. Wychodził na balkon już pokonany i gotowy na powrót do długoletnich nawyków. Kiedy zaczął? Musiał być jeszcze bardziej zagubiony niż teraz. Może pierwszy rok gimnazjum. Rodzice dowiedzieli się szybko, ale jakoś nigdy nie zdołał przerwać pasma. 

No właśnie, jakim cudem miałby zrobić to teraz? Może był formalnie młody, ale czuł się już zbyt stary na wiele życiowych szans. 

Od niechcenia przeczesał wzrokiem przestrzeń przed swoim oknem, aż dotarł do przeciwległego budynku. Nie musiał wspinać się długo, pożądane okno znajdowało się już na pierwszym piętrze. 

I siedział w nim Roderich. 

Patrzył, zaś pod jego nadzorem Gilbert odruchowo wypuścił paczkę, którą dotąd trzymał w spuszczonej z rezygnacją dłoni. Opierając obie dłonie o balustradę, obserwował swojego sąsiada i pozwalał się obserwować. Nie miał nic do ukrycia, nie przed nim. 

- Ach, do diabła z tym - wymamrotał, nie odrywając wzroku od przeciwległego okna.

Oto ja, oto moja grzeszna dusza. 

Zapomniał. O śnie, o wczesnej godzinie, o życiu, o wszystkim, o czym lepiej było nie pamiętać. I o czasie. Gdy spojrzał na zegarek, okazało się, że spokojnie a niepostrzeżenie uciekła mu godzina.

Stamtąd skierował się prosto do łazienki i spuścił wszystkie papierosy w klozecie, by niedługo potem przekonać się, że zapchał kanalizację i żadna ilość przekleństw tego nie naprawi. Mimo to poprzeklinał z pół godziny. 

Potem zadzwonił po hydraulika, a następnie umówił się z tatuażystą na konkretny termin. Wreszcie miał wizję na jakikolwiek aspekt swojego życia. Symbolicznie.

x

Roderich był do tyłu z planami na dzień. Zasiedział się, trochę senny, trochę zahipnotyzowany w próbach wypracowania, co robi Gilbert. Palił? Nie było widać dymu. Dlaczego nie palił? Zawsze łapał się nałogu po przebudzeniu? Poddawał nałóg? Dlaczego? Co tak wcześnie robił na nogach? Przez jego głowę przechodziło wiele pytań, których nie zamierzał nigdy zadać. Gdyby wszak to zrobił, to mogłoby wiele znaczyć. Obserwacje z dystansu i długie godziny zadumy do niczego go nie zobowiązywały, a przecież był zajętym człowiekiem.

Dlaczego tak po prostu tam stał?

Miał dzisiaj wystarczająco dużo do zrobienia, na myśl o czym serce już mu przyśpieszało.

Tym bardziej nie zastanawiał się nad losem enigmatycznego kwiaciarza od siedmiu boleści. Narcyzy i tak były w złym guście. 

xxxxxxxxxxxxxxxx

Patrząc na to z boku, wszyscy w tym opowiadaniu są zmarznięci i niezbyt zdrowi, i bohema.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro