6. yes, literal hell

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

You're never gonna get it,
I'm a hazard to myself.
I'll break it to you easy:
this is hell, 
this is hell!

You're looking and whispering,
you think I'm someone else.

This is hell,
yes,
literal hell!

- Co ty, do diabła, zrobiłeś? - zapytał Roderich. 

Spędzili razem wystarczająco wiele czasu, mimowolnie, by Gilbert potrafił stwierdzić, że jego współuczeń jest wściekły za spokojnym głosem. Dlaczego? Powinien się cieszyć; zagrał przecież znakomicie. Ba, wypadł tym lepiej, iż Gilbert poniósł spektakularną klęskę. A jednak koniuszki palców drżały mu prawie tak, jak Beilschmidtowi, kiedy zasiadł przy pianinie. 

Chyba nie miał ochoty na tę rozmowę. Usiłował nadal, jak od dłuższego czasu, wyrwać swoją świadomość z tego świata, wyciszyć wszelkie dźwięki z zewnątrz, teraz również głos Rodericha. Jego burzową obecność pozornie nieśmiałego dziecka. Próbował nadrobić dobrym humorem i przypomnieć sobie, jak śmiesznie wyglądają w odświętnym ubiorze, niby dwa pingwiny. Koledzy ze szkoły mieliby z niego niezły ubaw.

Jemu aliści nie było teraz do śmiechu.

Roderich uderzył go w twarz niemal tak, jak grał na pianinie - z niezwykłą precyzją. 

- Chcesz zwrócić na siebie uwagę? - zapytał Austriak. W jego głowie nie znalazło się szyderstwo, sama powaga. Mówił, co myślał i święcie wierzył, że przejrzał Gilberta na wskroś. Z jakiegoś powodu sprawiło to, o wiele bardziej niż policzek, że jego rozmówcy chciało się płakać. Jedna jedyna osoba, prawie mu obca, sprawiła, że czuł się, jak gdyby nigdy nic nie mógł go zrozumieć. - Słyszałem, jak grasz, kiedy jesteś sam. 

Edelstein zapowietrzył się złością, a jasnowłosy wolał nie pytać, gdzie słyszał. Na lekcjach też często nie brylował umiejętnościami, za często zaliczał wpadki. Mówili, że praktyka, o wiele więcej praktyki może, ale nie było mu ani trochę łatwiej. Czuł się sparaliżowany, ilekroć miał zagrać przy kimkolwiek, wliczając w to nauczyciela. 

Nie chciał tego koncertu. 

Pokręcił tylko głową, chcąc coś wytłumaczyć, byle ktokolwiek go wreszcie zrozumiał, ale niewidzialna ręka ściskała go za gardło. Nie dobył z siebie słów. 

Ze swoim lękiem wyglądał dla Rodericha na jeszcze bardziej winnego. 

- Masz wszystko - wycedził ten. 

x

Poniekąd jadał bardzo zdrowo - to znaczy, tylko wówczas, kiedy odczuwał głód. Inna rzecz, iż odczuwanie tego miał poważnie zaburzone. Najczęściej sprowadzało się do tego, że kiedy już zupełnie nie starczyło mu sił, umiał niekiedy powiązać tę przypadłość z niedożywieniem. 

Skreślił zakończone właśnie zadanie ze swojej mentalnej listy, po czym pozwolił sobie wstać z krzesła. Rozciągając się z żałosnym westchnięciem, zerknął w stronę kąta kuchennego. W pierwszej kolejności jego wzrok osiadł na bukiecie kwiatów, potem na osieroconym kubku Gilberta. Westchnął, wyrażając tym swoją opinię na temat wiecznie dokładającego mu roboty Beilschmidta. 

Zaraz znów zarejestrował bukiet, bo też coś mu nie grało. Szperał w głowie, doszukując się daty, kiedy zebrał go sprzed drzwi, i ustalił, że wystarczająco dawno, coby kwiaty zaczęły przymierać. 

Tymczasem zachowały idealny stan. 

Życząc sobie, żeby życie i moralność były prostsze, wyrzucił kwiaty do kosza, a Gilbertowy kubek postawił w zlewie. 

Nad wyraz spontanicznie znalazł się po przeciwnej stronie korytarza. Była jedna osoba, której mógł ufać bezgranicznie, nawet jeśli ich relacje zdawały się ostatnimi czasy oziębłe. Miała cierpliwe, dobre serce i mieszkała blisko. 

- Ktoś próbuje mi powiedzieć, że jestem narcyzem? - zapytał po prostu, gdy Elizabeta otworzyła mu drzwi. 

- Szybko wyciągasz wnioski - zauważyła, zanim zastanowiła się w milczeniu na tym pytaniem. Nie zaprosiła druha do środka, zbyt zajęta procesowaniem, zaś on nie narzekał, wpatrzony w nią jak w obrazek. - A można by spojrzeć na to na wiele sposobów - zaczęła z wolna. - Może to on przyznaje się do bycia narcyzem?

- "On"?

- Lub "ona" - przyznała, acz przez przekonania. Nie wypadało jednak mówić o czymś, na co nie miała dowodu innego niż swoje przeczucie. Nawet humanistce w obliczu najbliższej jej osoby w życiu.

- Nie sądzę, że wiesz, co mówisz - oświadczył on, równie wolno. 

- Nie - poprawiła się po chwili. Może nie wiedziała. Roderich nie raz wykazywał jej, że jej prostolinijność nijak miała się do rzeczywistości. Mogła się mylić. - Być może nie.

Przyglądała się chwilę Roderichowi i przypomniała sobie, jakie zrobił na niej pierwsze wrażenie w innym życiu -  bardzo sfrustrowany swoimi doświadczeniami człowiek. Od tego czasu tylko przekonywała się do podobnego zdania. 

Czasami chciała powiedzieć mu, że da się żyć inaczej. Wiedziała z własnego doświadczenia. Podejrzewała jednak, iż nigdy nie był specjalnie w nastroju na słuchanie. 

x

W głębi ducha nie wierzyła w Boga. Nie, nie w Boga jako takiego, katolickiego, ale w jakąś siłę zmierzającą w konkretnym kierunku, dla konkretnego celu. To wyostrzyło jej instynkty. Żyła w antycypacji znaków.

Wpadła na Gilberta na ulicy w odległym zakątku miasta. Zauważyła go pierwsza, a w każdym razie przyznała się do tego pierwsza. Podjęła decyzję, by za nim zawołać, za to on podjął decyzję, by się odwrócić. 

- Kopę lat - rzucił, przeprawiwszy się przez jezdnię w jej kierunku. Mogłaby uwierzyć, że nie czuł się, jakby stąpał po grząskim gruncie. Uchodził za pewnego siebie. 

- Knujesz coś ciekawego? - Zaoferowała mu przyjazny uśmiech, wyczuwając, że pewnie mu takowych brakowało. 

Skinął głową, uśmiechając się kącikiem ust, trochę zawadiacko, trochę nerwowo, kiedy zaprezentował zabezpieczony folią świeży tatuaż na swoim ramieniu. 

Wyzwolenie.

Wygaśnięcie cierpień. 

Na jego skórze czarnym drukiem stało: nirwana

- Dasz się zaprosić na kawę? - zapytała od niechcenia. Prawie się nie znali, ale martwiła się o niego. Coś wisiało w powietrzu. Nie przypuszczała przy tym, aby mogli znieść się przed dłuższy okres, ale póki co...

- Może być herbata? - Przeczesał włosy. - I mogę cię o coś zapytać?

- To do pracy - odparła, poklepując czule przypiętą wymyślnie do paska patelnię. Niech ludzie gadają. Nie mogła nic poradzić, że tak niezbędne narzędzie nie wchodziło jej do plecaka.

- Pracujesz jako zabójczyni dla lokalnego gangu?

Ktoś inny pewnie by nie wyszczególniłby owej sytuacji; ona, skrzywiona studiami, poczuła, że zostanie świadkiem. Postronnym, bezradnym obserwatorem. 

xxxxxxxxxxxx

Zaczynam być z tej pracy zadowolony o tyle, że ona ewoluuje mi pod palcami. Z bohaterów wydobywają się nowe emocje, nowe lęki i pragnienia i nawet ja sam nie wiem do końca, co jeszcze nasz czeka. 

Nie miało być rozdziału aż do jutra, ale po wczorajszej męczarni dzisiaj wyszedł mi on spod palców tak lekko, że niech stracę. No, w każdym razie pierwsza słowa, przy drugiej miałem więcej wątpliwości. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro