7. one mississippi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

We kiss just to make up,
we love just to break up.
We head for disaster, 
but live for the danger.

Ktoś taki, w jego pojęciu, nie miał prawa do smutku. Mogli go nazwać zgorzkniałym, naturalnie przypominając, że był na podobny stan emocjonalny za młody, a on po prostu wiedział swoje - z całą pewnością na każdą skargę padającą z ust Gilberta mógłby odpowiedzieć litanią żałości. Nikt nie rozumiał, jak źle mu było, jemu, właśnie jemu, ale też Roderich nikogo o to nie prosił. Nie potrzebował nikogo. Gotował się w środku i przełykał jad, starając się nim nie pluć, by nie wpaść w jeszcze większe kłopoty, i doskonale sobie radził sam. 

Był skrzywdzonym, ale przede wszystkim zdeterminowanym dzieckiem.

Być może tak naprawdę był zły. Być może potem dopiero, czując wyrzuty sumienia, znalazł sobie przyzwoite motywy, by jego skrycie wrażliwa dusza mogła w nocy sypiać. Może ten policzek nie był z założenia orzeźwiającym manifestem, by popchnąć Gilberta w odpowiednim kierunku. 

Może w gruncie rzeczy Roderich wreszcie musiał pokazać komuś, jak sfrustrowany był.

Patrząc na to z dorosłej perspektywy, nieco mniej obolałej, sam przyznawał, że tak mogło być. Szukał pretekstu.

x

Gilbert zaniósł się kaszlem tak gwałtownym, że jego przyjaciele skrzywili się i popatrzyli po sobie. Roderich wypowiedział coś bezdźwięcznie, a po latach praktyki Francis zdołał odczytać wiadomość z ruchu jego ust: rak płuc?

Na głos Edelstein mruknął tylko:

- Kaszel palacza. 

- Przynajmniej już nie palę - wybronił się Beilschmidt. Kosztowało to go hydraulika, więc na rzuceniu nie zarobił finansowo, z czyimkolwiek szacunkiem też kiepsko, płuca się nie naprawią, ale na pewno jakiś plusy istniały. 

Jeden mniej powód do niezgody. Gdyby miał jeszcze parę lat, mógłby może wyeliminować wszystkie. Co miałoby wtedy miejsce?

- Jasne. - Austriak wydał z siebie dźwięk na modłę sceptycznego kliknięcia językiem. - Za dobrze cię znam. 

Bonnefoy przerwał im chichotem, co stworzyło mu przestrzeń, żeby dorzucił swoje: 

- Można by pomyśleć, że jesteście dobrymi przyjaciółmi, tak się znacie. 

- Jaaaaasne - odparł Gilbert, nie odnosząc się konkretnie do żadnej z poprzednich wypowiedzi, natomiast Edelstein tylko dumnie poprawił okulary. - W każdym razie, o co chodzi w tym kwiatem w butonierce, panie wirtuozie? Fashion statement? Deklaracja?

- Przypominajka - przerwał mu nagabnięty młodzieniec, który sam miał pytania. Przez chwilę przyglądał się szczególnie swojemu dawnemu rywalowi. A jeśli?  - Znalazłem kilka bukietów pod swoimi drzwiami. 

Gilbert zasie popatrzył mu w oczy, tak po gilbertowemu, o piekło gorzej niż irytująco, i zdało się to Roderichowi wystarczającą odpowiedzią. 

- Och. - Francis pierwszy wydobył z siebie niepewny komentarz. - To dobrze..?

- To narcyzy - przypomniał Austriak. 

- Kwiaty są jak kobiety. Mają swoje nieszczęśliwe historie i konotacje, aczkolwiek są piękne i należy je kochać. - Francuz wzruszył bezradnie ramionami, nadrabiając to nieco czarującym uśmiechem. Inna rzecz, że jego przyjaciele nie dawali się tak łatwo oczarować. Dopóki działało na pacjentki i koleżanki po fachu, na ogół, dało się żyć. W tym kontekście przerażała go nieco starość, oznaczająca utratę tej magii i władzy nad bliźnimi. 

- Może to twój Zwingli - zasugerował Gilbert jak gdyby nigdy nic. 

Roderich jednak spiął się cały i był przekonany, że Beilschmidt znał konsekwencje poruszenia tego tematu. Po raz kolejny w swoim życiu nienawidził go trochę. 

Potem nie pomogły już anegdoty Francisa, więc też kolejne spotkanie przyjaciół zakończyło się przedwcześnie. 

x

A Gilbert wiedział, aczkolwiek kłótnie nie wydawały się takie złe. Zawsze się godzili - nie mogło być inaczej, z mniej lub bardziej egoistycznych pobudek - i dla odmiany tymczasowo mówili ze sobą szczerze.

- Dlaczego tacy jesteśmy? 

Gilbert wyczuwał, iż jego towarzysz nie jest w nastroju do rozmowy. W jakimś stopniu musiała to być jego gilbertowa wina. Przy tym rozciągnięta wkoło nich noc również nie nadawała się do konwersacji. Coś wisiało w powietrzu, tak ciężkie, jakby obserwował ich nożownik. Ulica była cicha niby dla kontrastu; mogłoby się wydawać, iż lepiej nie przerywać ciszy. Nie zwracać na siebie uwagi. 

Czuł się, jak gdyby miał tej nocy umrzeć. 

Jakby już umierał, z wyrokiem do wykonania tego samego dnia. 

Roderich nie musiał się długo zastanawiać nad pytaniem. Nie trzeba było też wyjaśniać, jacy byli. Obaj wiedzieli. Emanowali.

- Bo do siebie nie pasujemy - odparł ze smutną pewnością.

- Nigdy nie pasowaliśmy. - Ale czy im to przeszkadzało? Z pozoru nie. 

- Owszem. - W jednej kwestii mogli się zgodzić. 

- A mimo to nadal jesteśmy w kontakcie. 

- Przez Francisa.

Dalej już milczeli, nie chcąc bluźnić. 

Gdy tylko został sam w drodze do swojego mieszkania, Roderich odruchowo pokręcił głową. Zapamiętale, z dziwnym ożywieniem, lewa, prawa, lewa. Nie, nie, nie. 

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Albo i nie. Po całym dniu prokrastynacji jednak napisałem to w mgnieniu oka i w takim stopniu, że lepiej już nie będzie, choć bym chciał. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro