9. I will love you without any strings attached

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- GILBERT! - ryknęła z okna, oburzona tym tumultem po nocy. Wprawdzie najpewniej przysłuży się to jej plecom, bo skoro już podniosła się z kozetki, mogłaby pójść do łóżka, ale kto to widział? W środku nocy? Cholery jedne. - Nie możesz zadzwonić jak człowiek?

- Nie mamy twojego numeru! - odwrzasnął Gilbert. - Pomóż mi z Rodem! Proszę?

Jak na suchotnika Edelstein okazał się wystarczająco ciężki, aby sprawić im kłopoty.

- Beilschmidt! Jak ty go trzymasz? - fuknęła Elizabeta, czując lwią część ciężaru na sobie. Wprawdzie Roderich też mógłby sam na siebie zapracować, acz podejrzewała, że nawet policzek go nie ocuci.

Szkoda. Obojgu by to pomogło. 

- Już, już! - odfuknął Gilbert. - Staram się!

- To nie wystarczy! - oburzyła się. Przybiegła jak stała, bardziej zmartwiona, niż by to chciała przyznać, więc na bosaka. Teraz odmarzały jej stopy, barierka skrzypiała niepokojąco, nie czuła stopni pod sobą. Nie brakowało wiele do potknięcia się.

Kilka godzin po tych nocnych wydarzeniach nastał sobotni ranek. Słodki weekend, choć Elizabeta i tak zerwała się z łóżka wcześnie. Może nie wzgardziłaby zadatkiem snu, zwłaszcza po niedawnej traumie, ale wiedziała doskonale, że zapłaciłaby za podobny obrót spraw ciężkimi wyrzutami sumienia. Musiała być przynajmniej trochę zmordowana, by miewać się dobrze, by spać spokojnie. 

Na szczęście zajęcia same ją znajdywały. Pies, odnalezienie stołu pod książkami, śniadanie, oddanie co poniektórych woluminów do biblioteki uniwersyteckiej, a potem następne. Biegnąc pierwszy raz po schodach, minęła się Baschem, który puścił ją i wyżła przodem na półpiętrze. Odetchnęła z ulgą, że tym razem nie zepchnie nikogo ze schodów. Przypadkiem. Gilbert się znowu się do niej uśmiechał, acz nie była pewna, czy aby na pewno zapomniał jej ów wypadek. 

- I tak była to wtedy jego wina - mruknęła do siebie, schylając się, by spuścić psa ze smyczy. - Poza tym nic sobie nie złamał i zupełnie niepotrzebnie histeryzował. - Pogłaskała zwierzaka po grzbiecie, strzepując przy okazji część wyzwolonej sierści. - Prawda, Boka?

Wychowała psa wystarczająco dobrze, lecz, jak każdy, miał on swoje słabości. Gdy stawiał im czoło, posłuszeństwo schodziło na dalszy plan. Odnajdywał się tym niemniej w przeciągu godziny. 

Podczas pierwszego kursu w górę przekonała się, że Roderich wyłonił się ze swojej nory i wychodził na zewnątrz. Dobrze. Nie będzie się musiała o niego martwić, a może i sam zrobi własne zakupy. Może odżyje.

- Nie zapomnij o kawie! - zawołała za Austriakiem. Jakkolwiek nie pochwalała, wiedziała, że nie wyżyje on bez kofeiny. Stereotypowy pracoholik. 

W domu uzmysłowiła sobie, że może akurat zastanie Lili i zostawi jej obiecane książki. Gdy dziewczyna otworzyła drzwi i przywitała ją ciepłym uśmiechem, w Elizabecie odezwały się siostrzane instynkty. Może świat by się nie skończył, gdyby tak zrezygnowała z popołudniowej zmiany w sklepie? A może Katiusza też znajdzie chwilę? Dawno nie miały okazji wyjść razem.

- Co powiesz na wypad do kawiarni? - zapytała, łapiąc Lili za dłonie.  - Ja stawiam. 

Panienka Zwingli zastanowiła się chwilę, z iskierkami w sarnich oczach, by wreszcie zapytać sugestywnie: 

- Pojedziemy twoim motocyklem, siostrzyczko? 

Elizabeta zdecydowała, iż wypada wykorzystać kartę przetargową. 

- Ani słowa Baschowi, tak? - upewniła się. - Co nie zmienia faktu, że Elizabeta Hedervary jeździ bezpiecznie. 

- Ani słowa - odparła Lili, przykładając dłoń do serca, by złożyć odpowiedni ślub. - Dziewczyny górą! 

- Nie, żebym się go bała - rzekła już do siebie, zostawiwszy przyjaciółkę z jej przygotowaniami. Sama musiała założyć wygodniejsze wyciery i buty. Podejrzewając, iż dziewczyna może potrzebować chwili, żeby się ogarnąć, sama spróbowała ekspresowo doprowadzić mieszkanie do ładu. W każdym razie jedną ręką, bo drugą trzymała telefon i namierzała Katiuszę.  - Nie przejmuj się, na pewno następnym razem - odparła równie ochoczo.

Nie dała swojemu entuzjazmowi zgasnąć. Może świat dorosłych był zabiegany, ale nie należało mu się poddawać, a tym bardziej tracić nadziei.

W pośpiechu zerknęła do puszki z oszczędnościami i zdecydowała, że powinna pozwolić sobie na coś więcej niż napój i kawałek ciasta. Zasługiwała na to, na to pracowała. 

- Wrócę - obiecała psu, gdy rozległo się ciche pukanie do jej drzwi. 

Lili była chyba jedyną osobą na tyle lekką, że jej prezencja nie odbijała się po kamienicy kaskadą najróżniejszych dźwięków. Odpowiadało to jej uspokajającej aurze. 

Elizabeta za bardzo się za to krzątała,w tym o nieodpowiednich porach, jej pies za bardzo ujadał. Nie mogła nic na to poradzić. Odnaleźli się nawzajem z psiakiem, kiedy jeszcze mieszkała w lepszych warunkach. Nie mogła się go przecież pozbyć ze względu na przeprowadzkę. Był rodziną.

 Z drugiej strony nie biła też na głowę Rodericha z jego napadami muzycznej weny w środku nocy. Starał się, biedactwo, improwizując wygłuszanie pokoju, tyle że z małym skutkiem.

- Cudna wstążka - zauważyła, biorąc młodszą towarzyszkę pod rękę. - Oddam cię za kilka godzin. 

- Zakupy? - zapytała Lili, nie mogąc się pozbyć odrobiny nadziei w swoim głosie. Chodziło nie tyle o materialne korzyści, co o towarzystwo i spędzenie razem dłuższego okresu. Lubiła rozmowy, które mogły przy tym prowadzić. Lubiła swobodę, z jaką Elizabeta nosiła dowolny ubiór; jej swoisty styl, który opierał się przede wszystkim na pewności siebie. To, że mogła ubrać się w stereotypowo kobiecy sposób, jeśli miała akurat na to ochotę, i nie widziała w tym żadnej niezgodności ze swoim prowadzeniem się. A jeśli ktoś spróbował ją uprzedmiotowić, marnie kończył. Jak ten nieszczęśnik, który został znokautowany przepięknym pantofelkiem.

I jej zaradność, i jej niezależność. 

x

Z nawyku liczyła stopnie kamienicy, jak gdyby ich liczba miała się zmienić. Straciła jednak rachubę blisko końca, zobaczywszy swoje piętro. Nie było tam wiele do oglądania, więc jej wzrok mimochodem zawędrował w kierunku drzwi Edelsteina: kolejny prezent. 

Nie powinna. Przeklinała się w duchu. Mimochodem aliści przeszła się bliżej nieswoich drzwi, nasłuchując - nikogo w domu - przykucnęła, z bliska obejrzała bukiet.

- Musisz sobie żartować - wymamrotała wtedy, łamiąc obiekt w dłoń bez żadnych już wątpliwości. W pośpiechu skierowała się do swojego mieszkania. Nasłuchując zdradzieckiego skrzypienia poręczy schodów ze swojej kuchni, rozwiązała wstążkę. 

Nie znała go od tej strony. Układanie kwiatów? Czyżby smutek sprawiał, że człowiek znajduje w sobie zupełnie nowe poczucie estetyki? 

Przygryzła dolną wargę, wybierając kwiaty, które nosiły na płatkach resztki krwi. Przepłukała je ostrożnie, starając się nie uszkodzić. 

Dlaczego właściwie uważać? - zapytała zaraz sama siebie. To był chory precedens i może jako osoba z jakąkolwiek przyzwoitością powinna interweniować, nie płynąć z biegiem pomylonej rzeki. Zerknęła pytająco w stronę kosza, na powrót składając rośliny w coś na podobieństwo bukietu. Kosz nie miał dla niej odpowiedzi. 

Zawiązawszy wstążkę, na próbę przytrzymała nad nim swoje dzieło, po czym z westchnięciem upuściła je na kuchenną ladę. Mogła wyrzucić te kwiaty w diabła, o ile nie spalić i rozsypać popioły. Mogła od tego momentu zabierać każdy bukiet podrzucony Roderichowi. Nie rozwiązałoby to fundamentalnego problemu, lecz na ten nie miała specjalnego wpływu - owa kwestia pozostawała już między nimi, nie dotycząc jej.

Złapała jedną nieszczęsną roślinę, której nie mogła domyć i zmuszona była wyłączyć wiązanki. Powinna pewnie czuć obrzydzenie w obliczu krwawych plamek, acz nie miała podobnego problemu. Oderwała jeden płatek. Powiedzieć? I drugi. Nie powiedzieć? I następne, aż zmuszona była wrócić na korytarz i pozostawić podarunek na poprzednim miejscu. 

Musiała pomyśleć. Musiała coś wymyślić. A czas płynął. 


Autorska notka: 

Przepraszam za opóźnienie. 

Po wspomnianej wycieczce do Krakowa przysiadłem do swojego autorskiego opowiadania i w nim się zatraciłem. Nieduże, bo nieduże, ale odniosłem z nim pierwsze sukcesy.

Chciałem dać nam trochę przestrzeni, gdzie możemy docenić Elizabetę, a i docenić dziewczęta w ogóle. Girl power! Nie mam u siebie wystarczająco wielu bohaterek płci żeńskiej. Odnoszę wrażenie, że nigdy nie napiszę ich odpowiednio, prawdę mówiąc. Z tego też powodu chyba stchórzyłem przed rozwinięciem wyjścia naszych pań, a chciałbym to kiedyś opisać. Mam nadzieję, że dostaliście sensowną ilość perypetii tak czy inaczej.

No, zostało nam najwyżej pięć rozdziałów. Zależy, czy się połączą. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro