❝Gavin nie pomyślał❞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

03:14 AM, 17 listopada 2038


            Blade światło latarni zostało przyćmione przez jaskrawsze, bardziej żywe czerwono-niebieskie barwy, pnące się po blokach mieszkalnych. Sygnał policyjny niósł się echem wśród budynków, wywołując z łóżek ciekawskich obserwatorów oraz powodując rozżarzenie się świateł w ich oknach, a żarówka przy klatce schodowej Richarda mrugała niepewnie, jakby przytłoczona padającym zewsząd blaskiem. Trzymane przez policjantów latarki dodatkowo rzucały groteskowe cienie, które nikły jednak we wszechobecnym świetle, a w centrum tego wszystkiego było rozszarpane ciało pokryte krwią; wyglądało niepozornie, leżąc z rozkraczonymi nogami pod jedną ze ścian budynków, niczym zmęczony i porzucony przez kolegów pijak lub bezdomny. Wokół jego sztywnego ciała poruszali się policjanci, jak mrówki, które znalazły słodki sok. Patolog klęczał przy ofierze, robiąc kolejne już zdjęcie rozszarpanej szyi, oficer komendował niższym rangą policjantom, jak i gdzie dokładnie mają zabezpieczyć teren, ktoś inny dzwonił do koronera, przekrzykując się przez powstały gwar, o tym, że nie obchodzi go, że żona tegoż będzie niezadowolona z nocnego wezwania.

            Richard czuł się tym wszystkim przytłoczony, a Connor, trajkotający do niego od dłuższego czasu o bezpieczeństwie, zdecydowanie nie pomagał na rodzący się ból głowy. Było cholernie późno — lub wcześnie, zależy, jak zakwalifikować trzecią nad ranem — a Richard był na nogach od dwudziestu, może dwudziestu jeden godzin. Powieki mu ciążyły coraz bardziej, a gałki oczne szczypały przeraźliwie przy każdym ruchu. Dodatkowo, z każdą chwilą czuł okropny ziąb, przenikający go dogłębnie, przez co drżał lekko. Był pewien, że gdyby nie nagłe skoki adrenaliny, gdy ktoś podchodził do niego, na chwilę przerywając monotonne wywody Connora, zasnąłby już dawno, nie zważając na całe zamieszanie powstałe wokół ciała.

            Właśnie, ciało.

            Młodszy Anderson poczuł pulsujący ból głowy, gdy tylko pomyślał o śledztwie, które go czeka. Uciążliwość problemu wzrosła, gdy uświadomił sobie, że teraz Fowler na pewno nie odpuści mu androida, powołując się na to, że Richard potrzebował partnera. Według komendanta, oczywiście, bo sam Nines był do pomysłu nastawiony tak pozytywnie, jak Tina Chen do nieodzywania się przez godzinę. Richard rozejrzał się po twarzach policjantów, szukając znajomej twarzy, jednak z pewną dozą rozczarowania zauważył, że jej tu nie ma, za to po miejscu odgrodzonym taśmą policyjną pałętało się sporo androidów.

            Tina Chen była osobą, którą Richard ubóstwiał, a jednocześnie nie był w stanie wskazać nikogo innego, kto by go w tak specyficzny sposób irytował jak policjantka. Wielokrotnie ratowała go przed przydzieleniem mu partnera przez komendanta, wiedząc, że Anderson woli pracować sam, zagadywała Connora i sprzedawała mu nieprawdziwe informacje na temat brata, gdy ten robił się zbyt natrętny, a co najważniejsze, nie miała nic przeciwko piciu przez niego kawy, jak połowa wydziału — jedni martwili się o jego zdrowie, inni zaś wyliczali mu koszty kapsułek do ekspresu. Mimo to, nie mógł posunąć się do stwierdzenia, że on i Tina byli przyjaciółmi. Zdecydowanie wytworzyła się pomiędzy nimi jakąś głębsza więź, nić niemego porozumienia, jednak nie wychodziło to nigdzie poza sferę dzielonej przez nich profesji. Zbyt wiele ich różniło na płaszczyźnie poglądów i kwestii prywatnych, by ich relacja mogła być określona czymś więcej, niż "bliscy znajomi z pracy". Richard rzadko kiedy angażował się w związki, jednak nie mógł ukryć, że myśli o nim i o starszej policjantce przemykały mu kilkukrotnie przez umysł, gdy dołączył do wydziału jako świeżo upieczony policjant, jednak runęły one szybko, gdy tylko Anderson dowiedział się, że Tina jest zaręczona. Postanowił nigdy o tym nie wspominać i nie wdawać się w inne relacje w pracy, zażenowany samym pomysłem zaangażowania się w cokolwiek innego, niż w dochodzenia prowadzone przez DPD, jednak musiał przyznać, że wielokrotnie łamał daną sobie obietnicę i z sentymentem rozmyślał o swoich pierwszych tygodniach w policji. Zdecydowanie był wtedy bardziej otwarty na nowe relacje niż teraz, w dodatku...

            Richard wrócił nagle do rzeczywistości, gdy na linii jego wzroku pojawiła się brązowa czupryna Connora, a nieco niżej — świecące zdenerwowaniem oczy, wpatrujące się w niego z oczekiwaniem. Cóż, zdecydowanie jego brat zadał jakieś pytanie, jednak Anderson mógł się jedynie domyślać jego treści, skoro od tak dawna nie słuchał Connora, że nie wiedział nawet, na jaki temat ten mówi. Spojrzał jedynie zrezygnowany w tęczówki starszego, przepełnione niemą i bezcelową nadzieją na to, że Richard jednak słuchał jego wywodu, po czym powiedział głucho:

            — Powtórzysz?

            — Co z Amandą? — spytał niezrażony tą obojętnością Connor, zupełnie niezbity z tropu tą odpowiedzią, jakby w głębi duszy znał prawdę co do uważności słuchania go wcześniej przez Richarda, który teraz jednak drgnął i bacznie przypatrywał się starszemu.

            — Dlaczego pytasz? — odpowiedział ostrożnie, badając, czy twarz Connora wykrzywi się nagle w jakimś niespodziewanym grymasie. Twarz jego brata była jednak stosunkowo spokojna, zrelaksowana wręcz, jakby podjął z Richardem normalną rozmowę o pogodzie, a teraz oczekiwał równie bezemocjonalnej i nieważnej odpowiedzi. To wzbudziło w Andersonie jeszcze większy niepokój, bo oznaczało to, że jego brat coś planował, a on nie był w stanie jeszcze określić, co to takiego mogłoby być. Sama myśl o tym, że Connor, Connor, chciał się dowiedzieć, co dzieje się z ich ciotką była niebywała, skoro dwójka nie rozmawiała ze sobą od pamiętnych świąt dwa lata temu, które skończyły się huczną wyprowadzką jego brata.

            — Chcę tylko wiedzieć, co z nią.

            — Dlaczego? — naciskał nadal Richard, teraz już spięty. Spięty i zirytowany, bo nie mógł odczytać intencji z czystej i pogodnej twarzy Connora, który wręcz uśmiechał się lekko, co samo w sobie było absurdem, patrząc na to, jak jego brat odnosił się do ich ciotki przez ostatnie miesiące. Wyraz twarzy Connora zmienił się jednak lekko, gdy ten usłyszał pytanie, pojawił się na niej mały grymas, jakby gwałtownie zmarszczył brwi lub wykrzywił usta — choć w rzeczywistości wykonał nimi jedynie delikatny, nieświadomy ruch, wciąż zachowując praktycznie nienaganny uśmiech na twarzy.

            — Amanda jest rodziną, jakiekolwiek stosunki by pomiędzy nami nie panowały. Chciałem... — Connor zawiesił głos, wahając się, co powiedzieć. Nagle nie wydawał się tak pogodny, gdy zgarbił się nieco, kuląc barki. — Chciałem po prostu wiedzieć, czy wszystko u niej w porządku.

            Och.

            To było coś, czego Richard zdecydowanie się nie spodziewał. W swojej głowie już rozpatrywał najbardziej absurdalne scenariusze, od przymuszania go przez Connora do wyprowadzki od ciotki rozpoczynając. Jednak to... Cóż, Richard nie mógł powiedzieć, że poczuł nagłe ciepło, wzruszony nawet tak małym gestem brata, ale zdecydowanie rozluźnił się nieco, wiedząc, że wcześniej zadane pytanie nie miało na celu niczego złego.

            — Wszystko u niej w porządku — powiedział Richard, jednak dodał szybko, widząc zrezygnowanie w oczach Connora. — Lekarze mówią, że trochę z nią lepiej.

            — A ty? Widzisz ją przecież codziennie.

            Jednak zanim Richard zdążył odpowiedzieć na to pytanie, usłyszał krótkie "Detektywie Anderson!" z oddali, po czym zobaczył podbiegającego w jego kierunku policjanta. Całe rozluźnienie, spowodowane rozmową z Connorem nagle z niego uleciało, gdy przypomniał sobie gdzie jest i, co ważniejsze, dlaczego. Ponownie poczuł się tym wszystkim przytłoczony, a jego zirytowanie lekko wzrosło, gdy zobaczył, kim jest przybysz.

            — Tak? — mruknął, starając się nie okazywać żadnego zainteresowania, co więcej, nie wykrzywić ust w jakimś niepożądanym grymasie, widząc diodę na skroni policjanta. Słyszał jednak, że jego głos stał się zdecydowanie bardziej oschły niż był przed chwilą. Android nie dość, że był, cóż, androidem, to jeszcze się z tym obnosił, zachowując blade, niebieskie światełko na swojej głowie prawie nieprzysłonięte przez krótko ścięte włosy.

            To naprawdę nie tak, że Richard nie lubił androidów. No, może trochę nie lubił, ale sam określiłby, że czuł się w ich towarzystwie po prostu niekomfortowo. Ich oczy były zbyt puste i suche, a źrenice nie reagowały na światło w taki sam sposób jak ludzkie. Mimika androidów była dla Andersona przesadzona, taka sama w każdym przypadku, pozbawiona osobnego charakteru. Najgorsze jednak było to, że udawali — celowo lub nie — że są ludźmi. Lub, jak wcześniej wspomniany osobnik, byli dumni z tego, że są androidami i nie udawali ludzi.

            Cóż, była pewna doza prawdopodobieństwa, że Richard po prostu nie lubił wszystkich androidów.

            — Detektywie Anderson — zaczął android raz jeszcze, jakby chciał się upewnić, że Richard na pewno rozumie, co ten do niego mówi. Patrzył się w tym wszystkim w jego oczy, a mężczyzna miał ochotę skrzywić się i zerwać spojrzenie, gdy zauważył, że android mruga w równym rytmie. — Mam na imię Eduard i zostałem oddelegowany przez oficera Tyrckle, aby spisać pańskie zeznania — wypowiedział spokojnie android, wciąż przeszywając go wzrokiem. — W jaki sposób...

            — Czekaj. — Connor klepnął androida w ramię, zwracając jego uwagę na siebie. Brwi miał zmarszczone w niepodobnym do siebie grymasie. — Nie widzisz, że on ledwo stoi? Zeznania można złożyć na komendzie.

            Richard zacisnął szczękę, gdy Connor włączył się do dyskusji. Wyprostował się też nieco, aby ukryć zmęczenie i przestał podpierać się o samochód. Może i słowa jego brata były trafne, ale z pewnością nie powodowała nim zwykła troska. Miał obsesję na punkcie jego zdrowia i dobrostanu od kiedy zmarł ich ojciec, co kiedyś zdecydowanie nie polepszało ich napiętej relacji. Teraz było lepiej, Richard nauczył się to tolerować, a i sam Connor hamował nieco swoje zapędy co do roztaczania opiekuńczego skrzydła nad młodszym bratem, ale wciąż był to raczej delikatny grunt dla obojga.

            Richard poczuł nagle, że ma dość tego dnia. Czuł, jak listopadowe powietrze mierzwi mu raz po raz włosy i oplata twarz i dłonie w chłodnych objęciach, przez co z pewnością miał zaczerwieniony nos, może nawet policzki, a palcami trudniej mu się poruszało. Cienki, jesienny płaszcz co rusz był targany wiatrem. Młodszy Anderson podniósł dłoń do nosa i zacisnął na mostku, gdy poczuł kolejną falę zmęczenia. Rzeczywiście był zimny. Richard zdał sobie sprawę z tego, że musi teraz wyglądać doprawdy paskudnie. W nagłym przypływie obojętności na pracę odbił się od samochodu, o który w międzyczasie znowu zaczął się podpierać, wyminął Connora, wyliczającego androidowi przepisy prawne z nowelizacji 2027, po czym, klucząc wśród policjantów, podążył w stronę swojego domu. Po chwili usłyszał jeszcze za sobą jakieś krzyki brata, ale nie odwrócił się, a ten, co zaskakujące, nie pobiegł za nim. Przeszedł obok zabezpieczonego już w odpowiedni sposób ciała, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem, po czym wszedł do bloku, a następnie swojego mieszkania, nie przejmując się już niczym.


02:30 PM, 17 listopada 2038


            Gavin wiedział, że pod względem przeklinania uplasował się dosyć wysoko w rankingu androidów — o ile takowy istniał. Był pewnego rodzajem dewiantem wśród dewiantów, ale nawet świadomość tego, że zaczął układać na ten temat nieśmieszne żarty w swojej głowie, nie była w stanie powstrzymać go od głośnego stwierdzenia "kurwa mać, jebane psy", gdy tylko zauważył sylwetki policjantów na ruchliwej ulicy. Skręcił szybko w mniejszy zaułek, wiedząc, że wyglądałby zdecydowanie podejrzanie, gdyby nie to, że policjanci wcale się na niego nie patrzyli. Kilkukrotnie kluczył jeszcze pomiędzy mniejszymi ulicami, z niemałym zadowoleniem poznając po mijanych nazwach, że znajduje się już na Times Square, a nie w centrum. Wiedząc, że na pewno nikt go nie śledzi, skierował swoje kroki najpierw na ulicę Clifforda, by potem wypaść w tłum znajdujący się na większej ulicy Bagley'a. Wiedział, że tą drogą dotrze najszybciej do Foxtown, a co za tym idzie, do parku Grand Circus, który był miejscem spotkania. Szedł równym krokiem przez pięć minut, mijając szyldy i trącając ludzi, którzy zbyt późno zdecydowali się na ustąpienie mu drogi, po czym wkroczył do parku.

            Grand Circus było małym, rzadko uczęszczanym parkiem z dużą fontanną na środku, z której lała się brązowawa woda. Umieszczony był pomiędzy rzadko rozstawionymi blokami, więc częściej dało się w nim słyszeć dźwięki silników, niż natury. Jakby tego było mało, samo Foxtown było raczej zapuszczoną dzielnicą, więc ludzie najczęściej przez nie przejeżdżali w drodze do pracy, niż podziwiali te doprawdy urokliwe widoki, co stanowiło idealne miejsce na spotkania ludzi (czy też androidów) pokroju Gavina. Gęste drzewa i krzaki oraz mało osób, które mogły ich podsłuchać, dawały prywatność, którą zburzyć mógł tylko pijak śpiący w krzakach lub obściskująca się para, ale i ci występowali tu najczęściej w nocy.

            Największą jednak zaletą Grand Circus było to, że do jednego z jego boków przylegała Aleja West Adams, przy której znajdowało się nic innego, jak komisariat policji. Najciemniej pod latarnią — Gavin jeszcze ani razu nie widział w tej okolicy patrolu, nie wspominając już o jego nieplanowanej interwencji.

            Gavin nie miał pochlebnego zdania o policjantach z, cóż, wielu powodów. Głównym było chyba to, że sam obracał się raczej w szarej strefie, a ci nieudacznicy jeszcze nigdy go nie złapali, co było podsumowaniem ich smutnych żyć pozbawionych sensu. Jak dużą porażką trzeba być, by zawalić jedyną pracę, jaką ma się do wykonania? Android rozumiałby, gdyby swoją robotę wykonywał na jakimś odludziu — ale w Foxtown? Dzielnica wyglądała, jakby jedyne, co z siebie wypluwała, to białych nastolatków bez wykształcenia, którzy w wieku mniej niż trzydziestu lat umierali z przedawkowania lub głodu, bo wszystko wydali na dragi.

            Oczywiście, Gavin na taki stan rzeczy nie narzekał.

            Android przysunął brązową torbę z nubuku bliżej siebie, gdy wkroczył do parku. Cieszył się, że nie był człowiekiem i nie musiał wdychać zapachu wszechobecnych szczyn, bo zhaftowałby od ich intensywności i nadmiaru. Okrążył kilka razy uroczą fontannę, starając się nie patrzeć na jej zawartość, po czym skierował swoje kroki do nowoprzybyłego chłopaka, rozglądającego się niepewnie po parku. Gestem zaprosił nastolatka na pobliską ławkę i, nie patrząc się na niego, tylko uważnie rozglądając, udawał, że szuka w torbie jakiś dokumentów. Gdy upewnił się, że w okolicy są tylko oni, wyjął z torby pendrive, nareszcie obrzucając chłopaka wzrokiem.

            Co jest, kurwa?

            — Jesteś androidem — stwierdził płasko, przyglądając się rysom twarzy klienta. Ten skinął jedynie głową. Gavin zamrugał kilkukrotnie, po czym wydusił. — Czego chcesz?

            — Hm, chcę dokumenty. Najlepiej teraz. — Android skinął głową na pendrive, nadal kurczowo ściskanego przez Gavina w ręku. Coś było zdecydowanie z tą sprawą nie tak. Gdyby tylko wiedział, skąd miały pochodzić te pliki, może znalazłby odpowiedź na nurtujące go pytania, ale, oczywiście, wcześniej nie stwierdził, żeby to było istotne.

            Skąd miał wiedzieć, że odbiorcą miał być pierdolony android?

            — Em, to... — bąknął elokwentnie Gavin, szukając wyjścia z patowej sytuacji. Oczywistym było, że android nie mógł dostać pendrive, bo prawie natychmiast zorientuje się, że to fałszywki. Z drugiej strony, jeśli ich nie otrzyma, z pewnością i on i jego kontrahent będą niepocieszeni, nie wspominając już o zleceniodawcy Gavina, który zacząłby psioczyć na Jacquesa, skoro to on był ich kontaktem. – To chyba pomyłka.

            Android zamrugał kilka razy, unosząc brwi w geście zdziwienia. (Po co on się stara zachować pozory bycia człowiekiem?). Przekrzywił głowę na prawą stronę, pozwalając, by na jego twarz wpłynęła ekspresja uprzejmego zdziwienia, po czym zapytał:

            – Pomyłka? Nie, nie sądzę. Jestem w dobrym miejscu i o dobrej porze, a ty trzymasz przedmiot, który mnie interesuje. Wydaje mi się, że nie ma mowy o pomyłce.

            Gavin nie pomyślał. Mógł być androidem, mógł mieć w swojej głowie dostęp do niezliczonej ilości scenariuszy, ale nawet on potrzebował czasu, żeby je wszystkie przeanalizować. Nie dał androidowi pendrive; nie dał mu nawet jednej chwili na wykonanie jakiegokolwiek ruchu, tylko puścił się biegiem z parku, dziękując Jacquesowi, że jest tak dobrym mechanikiem. Dotarła do niego waga jego czynu, gdy zobaczył, że obcy android biegnie za nim.

            Wtedy właśnie, w nagłym przebłysku geniuszu, Gavin zdecydował się ruszyć na Aleję West Adams.

––

Korekta, jak zwykle, to suckmyectoplasma, bez której, nie oszukujmy się, "arbitralny" po prostu by umarł, a nie walczył jakkolwiek o życie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro