Rozdział 6 Gra o klucze.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wakacje to, jak podaje słownik, czas wolny od zajęć szkolnych lub pracy i obowiązków, tak więc mnie ten termin albo nie obowiązuje, albo obowiązuje od zawsze — ciężko stwierdzić, jeśli przez całe życie miało się wolne od czegokolwiek. Natomiast na pewno w najbliższym czasie zacznie on obowiązywać Marzenę, która ma zaplanowany urlop i wyjazd w góry. Nie mówiła mi za dużo, ale na pewno uwzględniła w tym wszystkim mnie, chociaż jak się przyznała, na początku uważała, że lepszym pomysłem będzie zostawienie mnie pod domem. Jednak potem stwierdziła, że o wiele łatwiej będzie mi wymknąć się i rozprostować nogi będąc już w lesie, niż żebym miała najpierw sobie do niego dojeżdżać i ryzykować, że ktoś zauważy i połączy fakty z jej nieobecnością. Jednak na tę chwilę nie zaprzątałam sobie tym głowy, bardziej przejmowałam się upałem, z którym dość często kojarzą się wakacje. Było tak gorąco, że opony kleiły mi się do asfaltu, a na masce można by smażyć kurze jajka. Gdyby nie to, że Marzena załatwiła mi jakieś małe urządzenie, które daje mi dostęp do Internetu, bez konieczności włamywania się do sieci Wi-Fi i innych zabiegów narażających mnie na namierzenie, chyba bym zwariowała do reszty. Oglądam głównie filmy, za seriale jakoś nie chce mi się zabierać, chociaż słyszałam, że warta obejrzenia jest „gra o tron" więc może kiedyś. Staram się, aby większość z tych treści była po polsku, albo chociaż z polskimi napisami, a wszystko po to, aby się uczyć języka, kiedy nie mam nic do roboty, czyli przez większość doby. Wyjątkiem jest, kiedy jestem konkretnie styrana lub sfrustrowana. Wtedy tylko angielski wchodzi w grę.

Czekanie na Marzenę pod budynkiem, w którym pracuje, jest szczególnie uciążliwe i ciężkie do zniesienia. Nie mogę nawet ruszyć kołami, nie mogę się zaśmiać, ogólnie muszę wyglądać i zachowywać się jak zwykły samochód przez osiem godzin od ósmej rano do szesnastej. Więc zobaczyć, że kobieta wraca do mnie już dziesięć minut po szesnastej, to jak zobaczyć cud. A tych cudów widzę pięć razy na tydzień.

— Cześć — powiedziała blondynka, otwierając drzwi i natychmiast odsuwając się od nich z powodu uwolnienia nagrzanego powietrza.

— Hej — mruknęłam znacznie mniej entuzjastycznie, zmordowana tym ciepłem, jakie musiałam znosić.

— Coś ty taka nieżywa? — zapytała, usadawiając się na przednim fotelu.

— Ty postać tyle czas na pełne słońce, to my pogadać... Do domu?

— Nie, do Adriana.

— Badanie chcesz mi zrobić?

— Jeśli już to przegląd, ale takimi rzeczami to on się nie zajmuje. Kupił kilka „kosmetyków" do auta. Powiedział, że nie będzie się wstydził za moje auto.

— To jak tak mądra to jedzie swoje auto — burknęłam.

— Chciał, ale ze względu na ciebie, musiałam go trochę pomęczyć. Trochę mi to zajęło, ale udało mi się go przekonać takim argumentem, że masz większy bagażnik i bardziej się nadajesz na takie wyjazdy. — Odpaliła silnik. — Ma problem, bo Daria jedzie ze swoim chłopakiem, a on niedawno kupił sobie jakieś BMW i mam takie wrażenie, że chciał się przed nim popisać albo nawet pokazać, kto rządzi na drodze. Jakbym jeszcze na to pozwoliła... — Wyjechałyśmy na ulicę.

— BMW? I złodieje nie ukrasić?

— Jak nie zadba, to ukradną... Długo mam jeszcze czekać na klimę?

— Ha ha! Very funny! Ja piewsza musieć zimne air.

Marzena zachichotała i otworzyła okno, co dla mnie oznaczało, że muszę zamilknąć. O tej godzinie Warszawa zaczyna się korkować, więc ktoś z ulicy mógłby usłyszeć, jak gadam. Fakt, Marzena mogłaby rozmawiać przez telefon, używając do tego mojego systemu, ale wolałam nie ryzykować. Blondynka nieraz ma ze mnie niezły ubaw, kiedy na coś nadmiernie uważam, a moje nocne wyjazdy do lasu potrafi mi wypomnieć. Ma trochę racji, moje wyjazdy nie są zbyt rozsądne, ale niestety konieczność transformacji mnie do tego zmusza.

Warsztat Adriana znajdował się z dala od centrum. Był to murowany garaż obok domu właściciela, którym był chyba ojciec młodego mężczyzny. Gdy tylko stanęłyśmy na podjeździe, z garażu wyszedł niezbyt wysoki szatyn, a widząc swoją dziewczynę, wyszczerzył się, a brudną szmatę, którą wycierał ręce, zarzucił na ramię. Marzena trzasnęła moimi drzwiami i podeszła do niego. Na przywitanie padło kilka słów i buziak. Kobieta nie chciała się ubrudzić od jego brudnej koszuli, więc ten buziak wymagał naciągania szyi. Zaraz potem Adrian poszedł po coś do garażu i wrócił z jakąś reklamówką. Rozmawiali chwilę. Chłopak dopytywał o to, co dziewczyna robi wieczorem, ale ku jego niezadowoleniu miała już jakieś plany. Na do widzenia jeszcze jeden buziak i rozeszliby się, ale kiedy Marzena otworzyła moje drzwi, Adrian się wrócił. Złapał za krawędź, by blondynka nie mogła ich zamknąć.

— Ale na pewno nie znajdziesz chwili? — zapytał, szczerząc się głupkowato.

— Na pewno — westchnęła, chcąc już wsiąść.

— Nawet na herbatę?

— Adrian... Powiedziałam ci już. Dzisiaj będę auto myć i przypomnę ci, że to w sumie twój pomysł i do wieczora będę nieżywa. A jeszcze spakować się trzeba.

— A co ty chcesz pakować?

— No nie jestem tobą, żeby cztery dni jedne majtki nosić — powiedziała niby poważnie, ale zaraz potem uśmiechnęła się.

Wsiadła, a woreczek wraz z zawartością rzuciła na siedzenie pasażera. Chciała zamknąć drzwi, ale szatyn dalej je trzymał.

— Puścisz to? — zapytała.

— Nie... — Uśmiechnął się złośliwie.

— Czego ty jeszcze chcesz? — zapytała, wstając z fotela.

Nie odpowiedział i z głupim uśmiechem złapał Marzenę i przycisnął do mnie. Ta oczywiście pisnęła i zaczęła się na niego wydzierać, że to jej biała bluzka do pracy, że tego nie dopierze i wyzywała go od chamów i zdrajców. On tylko się na nią patrzył i śmiał z jej złości, aż w końcu przytulił się do niej. Zielonooka zawyła sfrustrowana i niechętnie pogłaskała go po głowie.

— Cały się lepisz... — warknęła z odrazą.

— Też cię kocham! — zaśmiał się, po czym wyprostował. — Godzinka.

— Czy ty nie rozumiesz...!? — Przykleił się do niej mocniej. — No dobra! Godzina, koło dwudziestej, OK?

— OK — uśmiechnął się zwycięsko i pocałował ją jeszcze.

— No, pa — odwzajemniła buziaka.

Marzena wsiadła i zamknęła drzwi.

— No pięknie! — krzyknęła, zerkając na bluzkę.

Adrian musiał ją usłyszeć, bo odwrócił się, pomachał jej i puścił całusa. Marzena zagotowała się od środka ze złości na niego, ale chyba tylko na kilka sekund.

— Zazdości Ci. — powiedziałam, kiedy wyjechałyśmy z posesji.

— Co?

— I envy you.

— Aaa! Zazdrościsz! Czego? Tego zdrajcy?

— Ale masz ktoś... — westchnęłam.

— Zafira, nie smuć mi się tu. Jestem pewna, że znajdziesz swojego Autobota.

— Latwo ty mówić. Ludzie jest dużo, a ja nie wiem nawet, dzie inny Autobots.

— Wierzę, że je znajdziesz, Zafira. Na pewno nie jest tak, że się zapadły pod ziemię.

— A jeśli nie żyć?

— Jak ich nie znajdziesz, to się nie dowiesz.

Marzena wyjątkowo zaparkowała mnie na trawniku za domem, a nie na zatoczce. Pozbierała swoje rzeczy i około godziny jej nie było, jak potem wytłumaczyła — musiała się ogarnąć. Zaraz potem zaczęła znosić rzeczy potrzebne jej do sprzątania. Zaczęła od odkurzania mojej kabiny, podczas czego co chwilę coś ją denerwowało. Nie wiedziałam co konkretnie, bo odkurzacz zagłuszał ją, ale chyba chodziło o okruszki, jakie zostawia po sobie jej brat i które mnie również doprowadzają do białej gorączki.

— Ostatni tobą jeździł. Naświnione gorzej niż w chlewie — sapnęła zdenerwowana i zmęczona szarpaniem się z odkurzaczem.

— Dlaczego ty pozwalać mu?

— Myślisz, że mu pozwalam? Absolutnie! Bierze klucze bez pytania, kiedy nie widzę...

— To źle.

— Jak go na tym przyłapie, to próbuje u mnie wyprosić i potrafi być tak męczący, że czasem mu dam... Gdybym mu powiedziała, to by chyba na jeżu usiadł.— Zwinęła kabel od odkurzacza. — Dlaczego ja jeszcze tego nie zrobiłam...? — zapytała prostując się. — Szkoda jeża, co nie? — spojrzała w moim kierunku.

— Co to „jeż"?

— Takie zwierzątko z kolcami na grzbiecie. One teraz często leżą rozjechane na drogach...

— Ale ty wiesz, że czasem można mówić angielski i ja wiem?

— Hedgehog.

— To one śmierć na drogach? Biedaczki...

— Droga się nagrzewa, a to ich nocą przyciąga.

Marzena poszła do domu i przyniosła wiadro z wodą, do którego nalała trochę płynu, który kupił Adrian. Zaraz potem podeszła do mnie od strony siedzenia pasażera i wyciągnęła ze schowka jakiś kabel. Wyciągnęła pudełeczko z Internetem i przez wejście USB, za pomocą kabla podłączyła do mnie swój telefon, a po przełączeniu czegoś w radiu, muzyka z jej telefonu grała w moich głośnikach.

— Nie będziemy pracować na sucho przecież — powiedziała.

Pierwsza piosenka, jaką dane nam było słuchać podczas tego, jak kobieta zaczęła opryskiwać mnie wodą, była „cool me down" od Margaret. Ta piosenka była hitem w poprzednim roku, ale dopiero teraz zaczęła mi się podobać. Czasami tak mi się zdarza, że pewnych piosenek nie lubię lub są mi obojętne, kiedy są na pierwszych miejscach list przebojów, a zaczynam je lubić dopiero wtedy, kiedy powoli lub już zniknęły z anten radiowych. Ostatnio usłyszałam ją w radiu i stwierdziłam, że brakowało mi tego beatu. Zwróciłam również uwagę na tekst i stwierdziłam, że ten utwór jest tak jakby o mnie, że idealnie opisuje mój charakter, albo przynajmniej mam takie wrażenie. Faktem jest jednak to, że dzięki tej piosence czuję po prostu niezwyciężona, że nic nie może „ostudzić" mojej Iskry.

Pod wpływem ciśnienia wody z moich drzwi oderwało się kilka przyschniętych liści. Zrobiło mi się trochę wstyd, że nie zadbałam chociaż o powierzchowne oczyszczenie zbroi przed powrotem pod dom. Potem dziewczyna przerzuciła się na mycie za pomocą gąbki. Mimo tego, że raczej mogła być zmęczona po pracy, znalazła trochę siły, aby pracę po pracy trochę sobie umilić. Nuciła, a czasami w rytm muzyki wykonała jakiś dziwny ruch, przez który chciało mi się śmiać. Normalnie chyba byśmy rozmawiały, ale moje drzwi musiały być zamknięte, muzyka trochę ryczała, a poza tym nikt nie mógł mnie usłyszeć.

Po skończonym myciu wypolerowała moją karoserię specjalnym środkiem, co było najdłuższą częścią doprowadzania mnie do porządku. Pracy nie ułatwiało słońce, które najwyraźniej doskwierało kobiecie swoim prażeniem, chociaż i tak nie było już tak upalnie. Potem zajęła się moją kabiną: wytarła kurz, odtłuściła kierownicę i drążek zmiany biegów, a na koniec wypucowała symbol na mojej kierownicy.

— Zastanawiam się, jak to jest, że mnie widzisz, kiedy jesteś autem.

— To troche complicated. Ale to jest tak: widzę przez siatła przód i lusterka, bo to małe scanners, a mój armor jest sensitiv na siatło, powiecze ruch i temperatura. Nie widze dobrze, obraz jest blurred i mało colors, ale to wystarcza.

— Aha... Czyli mam rozumieć, że co chwilę skanujesz swoje wnętrze.

— Nie co chwilę, cały czas.

— Aha... A jak do ciebie podchodzę z boku to...

— To ja cię bardzo słabo widzę, ale wiem, gdzie jesteś, jak jesteś ubrana i co robisz. Przez scanners wiedzieć lepiej.

— To... To ma sens. — Opadła na oparcie fotela. — Padam z nóg — sapnęła zmęczona.

Trzasnęły drzwi — z domu wyszedł Bartek. Stanął na chodniczku przed domem, podparł dłonie na biodrach i dosłownie przeskanował mnie od przodu do tyłu. Marzena bacznie go obserwowała, a po jej minie widziałam, że zaraz może skoczyć na niego z pięściami.

— Marzena... — zaczął, podchodząc do nas. — Pożyczysz auta? Potrzebuję po...

— No chyba cię komary pogryzły... — warknęła, odrywając głowę od oparcia. — Pomóc, nie pomożesz, ale na gotowe przyjdziesz.

— No weź! Jak jutro mamy jechać, to muszę kilka rzeczy kupić.

— Nie — powiedziała twardo. — Ledwo go umyłam, jestem padnięta i nie dam Ci znowu w nim naświnić. Masz rower! Zapierdalaj...

— Marzena! Jak brat siostrę proszę! Taki kawałek tylko!

— Ta jasne, a ja jestem ksiądz proboszcz. Taki kawałek dasz radę przejechać na rowerze.

— Marzena... Proszę... Następnym razem poodkurzam.

— Ta pewnie... Czy to koncert życzeń? — warknęła i wyciągnęła rękę, aby wyłączyć radio. — Jak usiądziesz gołą dupą na jeżu, to się zastanowię. — Na jej twarzy pojawił się wredny uśmieszek, ale nim się odwróciła z powrotem do niego, nie było już po nim śladu.

— Na jeżu? Skąd ja ci teraz jeża wezmę!?

— Nie wiem... Twój problem...

Wtem na podjazd, na moją zatoczkę wjechał dudniący diesel Adriana. Marzena uderzyła głową o oparcie i westchnęła ciężko. Pewnie marzyła, aby położyć się i wszystkich mieć gdzieś, ale najwyraźniej wszyscy byli przeciwko niej.

— Cześć — przywitał się Adrian, podając rękę Bartkowi, a ten odwzajemnił gest. — A ty co? — zapytał, skinąwszy na blondynkę.

— Umieram... — westchnęła, po czym wzięła swój telefon, wstała, zamknęła drzwi, a potem mnie. — Chodź. — Złapała chłopaka za rękę i pociągnęła za sobą do domu. — A ty rób, co chcesz, auta nie dostaniesz.

— A po co ci? — zapytał Adrian, zatrzymując dziewczynę.

— Do sklepu. Jak mam jutro z wami jechać, to muszę sobie kupić kilka rzeczy.

— Z nami jedzie? — zapytał mechanik, odwracając się do Marzeny.

— Wytłumaczę ci to zaraz... Chodź... — Zaciągnęła go do domu.

Bartek oparł się o mnie i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądało na to, że na coś czekał. Miałam ochotę otworzyć drzwi i go popchnąć, tak z czystej złośliwości, ale musiałam się powstrzymać. W końcu odsunął się ode mnie i poszedł do domu. Już myślałam, że mam spokój, kiedy chłopak pospiesznie wyszedł z domu, a w jego rękach zauważyłam kluczyki. Jeszcze w życiu tak szybko nie wpakował się do mojej kabiny. Wbił kluczyk w stacyjkę, jednocześnie drugą ręką zamykając drzwi. Kluczyk się przekręcił, silnik zaczął rzęzić i krztusić się, ale za nic nie odpalił. A kręć sobie tym kluczem! Mnie to nie przeszkadza, pomyślałam.

Po kilku próbach i prawie ciągłym duszeniu mojej jednostki napędowej w oknie zauważyłam Marzenę. Chwilę się przyglądała z założonymi rękami, w pewnym momencie za nią pojawił się Adrian, a potem wywróciła oczami i zniknęła za wiszącym przy oknie materiałem.

— Co jest, co jest? — syczał pod nosem.

Wtem w moje okno zastukała Marzena, a ten z krzykiem podskoczył na fotelu. Nim się otrząsnął, blondynka zdążyła go wyszarpać z miejsca kierowcy. Nachyliła się, wzięła kluczyki i trzasnęła drzwiami. Stanęła naprzeciwko brata i spiorunowała go wzrokiem. Po chwili uśmiechnęła się złośliwie.

— Widzisz? Nawet auto jest przeciwko tobie.

— A już myśla... — zaczął Adrian, ale wtedy nachylił się i wbił spojrzenie we mnie. — Czy mi się zdawało, czy lusterko się poruszyło?

— Co? — Marzena odwróciła się w moją stronę. — E tam, zdawało ci się. Lepiej sprawdź, czemu nie odpala.

— Skończyłem pracę na dziś... — zauważył.

— Ja też skończyłam, o szesnastej. Zasuwaj.

Dwa razy z rzędu Iskra prawie mi stanęła. Głupia nie pomyślałam o tym, że moje przyglądanie się może być widoczne. Na szczęście Marzena szybko zauważyła mój błąd, ale przy okazji popełniła swój i równie szybko zauważyła to, ale słów nie mogła już cofnąć. Jednak znowu miałam farta, gdyż Adrian w pierwszej kolejności siadł za kółkiem i przekręcił kluczyk, a nie zaglądał pod maskę. Żeby to wyglądało w miarę realistycznie, kazałam mu trochę dłużej trzymać klucz i dopiero potem odpaliłam. Chłopak podniósł ręce i spojrzał na pozostałych.

— Marzena chyba ma rację — zaśmiał się. — Auto najwyraźniej cię nie lubi. A tak na poważnie, może coś się zalało, ale... W sumie nie mam pojęcia, jak to mogłoby być możliwe. Ważne, że odpala. Marzena, a może faktycznie pojedziemy moim?

— Tłumaczyłam ci to już, jak my się w Pomarańczy zmieścimy?

— Nie jedziemy tam na miesiąc!

— Jedziemy moim, koniec, kropka.

— Dogadaj się z babą... — westchnął, zamknął mnie i oddał klucze blondynce.

Parka poszła do domu, a młodszy brat kobiety z niechęcią poszedł pod drewniane zadaszenie peugeota i wyciągnął stamtąd rower. Pojechał i zostałam na jakiś czas sama, dzięki czemu mogłam nieco ochłonąć. Kiedy chłopak mojej pani kierowcy pojechał, a jej brat już dłuższy czas siedział w domu ze swoimi zakupami, Marzena wyniosła trochę rzeczy z domu i wpakowała mi je do bagażnika. Oparła się bokiem o drzwi kierowcy.

— Jedziemy jutro o siódmej. Przed wyjazdem spakuję resztę swoich rzeczy, a potem pojedziemy po Adriana. Wybacz, że nie możesz jechać do lasu.

— Rozumiem. Wytrzymam. Dlaczego Bartek jechać?

— Zaczął mnie wypytywać o to przy obiedzie, gdzie jedziemy. Jak usłyszał, że na camping w górach to stwierdził, że jedzie z nami. Ja zaprotestowałam, mama poparła i tak jakoś wyszło. Też mi się to nie podoba. Tyle w tym szczęścia, że pojedzie z jakimś kolegą, więc nie będziemy miały go na głowie przez cały czas... Dobra, ja idę do domu. Wypocznij.

— Dzisiaj ja nie zdążyć się zmęczyć — zaśmiałam się.

— A no racja. — Uśmiechnęła się. — To przygotuj się mentalnie. Pojedziemy jakieś ponad cztery godziny.

— Ja tak daleko nie byłam jeszcze.

— Zobaczysz co nieco, a i silnik przepalisz. Dobranoc.

— Dobranoc.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro