kommos przy porcelanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cóż to?

Jak skóra zerwana siłą z martwego ciała ręką nieprzychylną, tak wzrok Katarzyny odrywa się od gazety. Już nie błądzi, nie szuka znaczenia wśród liter, które wirują, niby przed astygmatykiem bez okularów. Przeszywa twarz Piotra na wskroś. Jego policzki owiane dwudniowym zarostem, nos prosty, godny Rzymianina, usta wąskie, zdeterminowane. Przeszywa go, tak jak igła przeszywa podarte ubranie. Widok tej znajomej, a jednak obcej twarzy w innym wypadku prawdopodobnie by ją przygniótł – wszakże Piotr już nie pisze skulony, stłamszony przez życie oraz słowa zbyt wielkie, a jednak wciąż uciekające spod jego pióra, tylko siedzi wyprostowany niby napięta struna gotowa do odegrania swojej ostatniej ballady, ballady o śmierci. W jej głowie migiem odbywa się kalkulacja, czy aby na pewno wkłuła się dobrze, czy aby na pewno zdąży naprawić wszystko, nim podrze się do reszty.

Nie zdąży.

Już za późno. Oto siedzi przed nią człowiek skrzywdzony przez życie, pobity, zmęczony, trwający na tym padole łez od zbyt dawna, choć przecież wcale znowu nie tak długo... Przecież mógłby jeszcze trochę, w końcu ciągle jest młody. Ach, szkoda, szkoda. Taki młody, taki pięknie oddany idealistycznym myślom. Katarzynie zbiera się na płacz.

Nie kończmy jeszcze tej deszczowej, zimnej wiosny.

Taki młody, taki piękny. Najchętniej wycałowałaby te policzki, po których przez to wciąż niedługie istnienie spłynęło tyle łez. Scałowałaby każdą, gdyby tylko było jej dane. Ukradłaby przedwiośnie spływające z oczu, nadałaby wiosny zimie. Ach, gdybyś jej Piotrze pozwolił, tyle słońca wpadłoby przez okna Arsenicum. Olśniłaby nas na ułamek sekundy potęga chwili.

Ale Piotr zamilkł. Poderwał się, wykrzyczał zabójcze zamówienie, by opaść znów na twarde krzesło i wypłynąć na ocean przemyśleń, tego dnia niezwykle spokojny, prawie bezdźwięczny; jak to zwykle bywa przed sztormem. Jasne oczy wbił w dwie do połowy pełne cukiernice leżące na sąsiednim stoliku (na tym pod ściętą głową Marii Antoniny nigdy się tegoż przyboru nie kładzie, skoro nasz ulubiony poeta-ewenement nie zwykł słodzić, a przecież w zasadzie tam mieszka — nie lubimy utrudniać już i tak wystarczająco zagmatwanych egzystencji naszym klientom, szczególnie tym tak zjawiskowo wiernym). Wyczerpanie to niewystarczające słowo, jakim określić by należało tę fizis. Zmęczenie, kraniec istnienia, ognisko śmierci, koncert piekieł. Któż by pomyślał, że oto nad Arsenicum czyha noc zdradziecka, piekielna?

Iskra napięcia gaśnie, nie zdążając nawet dobrze oświetlić twarz tu zebranych nieszczęśników. Niespodziewane zamówienie Piotra na moment przyćmiło wieczny rytm Arsenicum, oderwało naszych gości od topienia się w anhedonii. Teraz jednak nikogo to już nie obchodzi, nurkują w niej na nowo, jednocześnie grając w karty. O co i w co odbywa się ta rozgrywka, nie jestem zbyt w stanie państwu powiedzieć; dla nikogo nie gra to większej roli. Byle coś robić. Ktoś zanosi się kaszlem palacza, a rzępolenie Małgorzaty, która na parę sekund oderwała się od skrzypiec, staje się coraz cichsze i mniej desperackie. Ona też już straciła resztki nadziei.

Tylko Katarzyna wciąż wgapia się w posągowe lico przeklętego poety i czeka, nerwowo mnąc fragment bluzki w grochy.

Co też ona zrobi, gdy już Piotra nie będzie? Wszakże spędzała dnie w Arsenicum tylko dla niego, dla jego twórczości, dla ust wykrzywionych w wyrazie bólu, pasji czy nawet tej teraz obecnej obojętności. Gdzie ona pójdzie, kiedy jego nie będzie? Może zajmie miejsce pod ściętą głową Marii Antoniny i sama się zapije specjałem lokalu, bo przecież nie ma dostatecznego talentu, by chociaż próbować kontynuować dzieło martwego artysty?

Za ladą miesza się w niskiej szklaneczce w teorii przeznaczonej na whiskey arszenik. Smukłe palce poruszają się z tą samą gracją oraz zręcznością co zawsze, jak zwykle wprawiając w zadumę, czy to aby na pewno nie sam Mefistofeles serwuje trutkę w Arsenicum. Gotowe. Małe naczynie stoi na kontuarze. Ktoś inny musiałby sam podejść i odebrać zamówienie, ale nie Piotr.

Piotr jest w Arsenicum równie swojski co ścięta głowa francuskiej królowej.

Szatan wychodzi zza mahoniowej lady, wymija podłużny stolik, przy którym ktoś w zamyśleniu pali fajkę (cóż za groteska, to właśnie kochamy) – to chyba niejaki Jakub, nasz nowy nabytek, piękny okaz, następny poeta, który nie umie pisać, do kolekcji. Deski cicho trzeszczą. Znowu rozpoczyna się zabawa w grecki teatr – Piotr, Katarzyna i ten sprzedawca bez duszy, a za to z trucizną na tacy, podłoga, której trzask zastępuje rozpaczliwą pieśń chóru. Noga Katarzyny zaczyna machinalnie wybijać nerwowy takt, a serce cwałuje niby koń na wyścigach. Usta Leopolda von Sacher-Masocha uwiecznionego na fotografii za nią zdają się wyginać w cynicznym uśmiechu.

— Pańskie zamówienie, Pio...

Trzask, huk, brzdęk. Szkło pęka niby serce zbudzonego Romea, zalewając arszenikiem dłonie Katarzyny, która w ostatnim akcie desperacji rzuca się na wyciągniętą w kierunku stolika Piotra rękę z naczyniem. Znów na sekundę zapada cisza przerwana niespodziewanym skrzypnięciem.

W instrumencie Małgorzaty pękła struna.



***
Jest nawiązanie do mojego ulubionego utworu mojego ulubionego francuskiego poety. Jeżeli ktoś widzi, ten kozak i bardzo mi miło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro