29.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


As strong as you were, tender you go. 
I'm watching you breathing for the last time. 
A song for your heart, but when it is quiet, 
I know what it means and I'll carry you home. 
I'll carry you home. 

Wrzesień nastał szybko, właściwie ledwo przyjechałam nad morze i spędziłam tutaj kilka dni, a już dookoła zaczęły pojawiać się dzieci z tornistrami i zabiegani rodzice, którzy starali się wszędzie zdążyć, a przy okazji odstawić własne pociechy na czas do szkoły.

A przynajmniej mi wydawało się, że czas leciał naprawdę szybko, gdy tak właściwie od mojego wyjazdu z Krakowa minęło niemalże trzy tygodnie.

Krótkie, a jednocześnie tak długie i pełne udręki, którą sama na siebie ściągnęłam.

Nie odpisałam właściwie na żadną wiadomość męża, a jedynie streszczałam się do jednego telefonu w tygodniu, do siostry, by ją poprosić o przekazanie mu, że wszystko ze mną jest w porządku.

Było to swoistym kłamstwem, ale nie potrafiłam rozegrać tego inaczej, ale dzięki temu powoli dostrzegałam, że moje życie nie ma sensu bez osób, które kocham. I które również mnie kochają.

Zgasiłam silnik wypożyczonego samochodu i zaciągnęłam hamulec ręczny, sięgając po kluczyki, które po chwili trzymałam w dłoni podczas wysiadania.

Dotarcie do Niechorza zajęło mi niecałą godzinę i miało to spory związek, z tym że znałam to miejsce niczym własną kieszeń.

Uniosłam głowę, by móc przez chwilę wpatrywać się w latarnię, która pięknie górowała nad morskim brzegiem.

Wiatr był silny, targał mi włosy, sprawiając tym samym, że poziom mojej irytacji wzrastał, bo w końcu ile razy na minutę można poprawiać włosy?
Zaklęłam i odszukałam w kieszeni czarnej, skórzanej kurtki gumkę, by móc je spiąć.

Ruszyłam w stronę wody, pokonując szybko kolejne stopnie, które prowadziły mnie na plażę.

W końcu dojrzałam do tego, by podjąć ostateczną decyzję i były to moje ostatnie dni tutaj, a może nawet i dzień.

Plaża była niemalże pusta, gdzieniegdzie w oddali mogłam dostrzec spacerujące pojedyncze pary czy też rodziny z dziećmi i ludzi ze swoimi psami, którzy zaliczali popołudniowy spacer.

Powoli szłam w wybranym przez siebie kierunku, spoglądając pod nogi, ignorując kolorowe muszelki, które turyści zbierali zazwyczaj na pamiątkę. Woda wyrzucała ich całe multum, ponieważ fale były wysokie, momentami, aż złowieszcze w swoim dobieraniu niemalże do połowy plaży.

Zmywały piasek i pozostawały po sobie muszelki, a nawet jakieś inne drobiazgi czy śmieci.

Zmarszczyłam brwi, będąc zniesmaczona zachowaniem niektórych osób. Nie rozumiałam tego, jak można być na tyle głupim, by wyrzucać odpady gdziekolwiek i szkodzić nie tylko naturze, ale i nam samym.

Spacerowałam tak dłuższy czas, obserwując wzburzone morze, fale i niebo, na którym kłębiły się gęste chmury, sugerując, że pogoda zepsuje się w najbliższym czasie.

Westchnęłam ciężko, wsuwając dłonie do kieszeni i zadrżałam, czując kolejne uderzenie tym razem mocniejszego podmuchu wiatru. 

Wraz z Mateuszem staraliśmy się przyjeżdżać tutaj minimum raz w roku, chociażby na weekend, ciesząc się własnym towarzystwem, pogodą i klimatem. Mogliśmy tutaj odpocząć, zregenerować siły i po prostu być.

Zamrugałam powiekami, czując, że zbierają się pod nimi łzy, które chciały wydostać się z moich oczu.

Tęskniłam za mężem tak mocno, że na samo jego wspomnienie chciało mi się płakać.

Potrzebowałam go bardziej niż kolejnego oddechu czy uderzenia serca.

Byłam tego w pełni świadoma, jak i tego, że najwyższa pora odpuścić sobie żal ze względu na utracone dziecko. Bolało. Bardzo mocno, właściwie ból był niczym kwas, który ciągle rozlewał się po mojej duszy, wypalając kolejne kawałki.

I chociaż nigdy nie będę mogła zapomnieć, mogłam żyć dalej. Ze świadomością, że nie tylko ja straciłam dziecko, nie tylko nas spotkało nieszczęście, ale, że to właśnie ja miałam miłość męża, który gdyby mógł, ocaliłby mnie przed całym złem tego świata.

Westchnęłam ciężko, czując, że pierwsze krople deszczu padają na moją twarz. Zsunęłam cienki szalik z szyi i narzuciłam go na włosy, nie chcąc przemoknąć. Przeziębienie było ostatnią rzeczą, której aktualnie potrzebowałam.

Zawróciłam, ale nie zdecydowałam się na bieg. Po pierwsze po mokrym piasku przypominałby on katorgę, a po drugie wcale nie padało tak mocno, bym czuła potrzebę ucieczki.

Szłam, przyspieszonym krokiem, ale moim celem nie był wypożyczony Ford, a latarnia, z której miałam zamiar obserwować widoki.

Było coś uspakajającego w szalejących falach, ich huku i skrzeczeniu mew. Dodatkowo siła wiatru również miała znaczenie i sprawiała, że aura, która panowała dookoła, pasowała do mojego humoru.

Depresyjnie i jesiennie.

Dotarłam w końcu do wieży i w ciągu kilku minut, w biegu, z przyspieszonym oddechem i rytmem serca dotarłam na górę schodami, które wiły się i wiły i sprawiały wrażenie nieskończonych.

Silny wiatr uderzył we mnie, cofając mnie w drzwiach, sprawiając tym samym, że z mojego gardła wydarł się cichy, zaskoczony jęk.

A potem się zaśmiałam, ponieważ nawet pogoda sugerowała mi, że nie tutaj było moje miejsce.

Zignorowałam to, jak i dźwięk telefonu, który rozbrzmiał w mojej kieszeni i zrobiłam kilka kroków, by móc zacisnąć ręce na poręczy i utkwić wzrok w horyzoncie.

Tak jak przypuszczałam, było pięknie, a wręcz mistycznie.

Fale, z hukiem rozbijały się o brzeg, mewy latały dookoła, wyglądając niczym małe plamki w bezkresie zachmurzonego, ciemnego nieba i deszcz z wiatrem zwieńczały cały krajobraz, dodając mu nieco mrocznego wydźwięku.

Stałam tak i po prostu podziwiałam siłę natury oraz jej bezgraniczne piękno.

Czas mijał, deszcz rozbijał się na mojej twarzy i ciele, a ja po prostu tkwiłam w miejscu, chłonąc jesienną aurę.

— Czy ty do reszty zwariowałaś?! — Usłyszałam za sobą znajomy głos, podskakując z wrażenia w miejscu.

Przekręciłam głowę, z mocno bijącym sercem, by móc spojrzeć na rozgniewanego Mateusza, który stał bardzo blisko mnie, zaciskając nie tylko ze złości szczęki, ale i zęby.

A i tak prezentował się przy tym niezwykle przystojnie i seksownie. Z mokrym kosmykami włosów, z kapturem na głowie i zaciętym wyrazem twarzy.

Uśmiechnęłam się lekko, niegrzecznie i wzruszyłam ramionami jakoś tak bezwiednie.

Chociaż to było absurdalne, cieszyłam się, że tutaj był.

— Jak mnie znalazłeś? — Spytałam, nie poruszając się, a miałam tak wielką ochotę rzucić mu się w ramiona i płakać niczym dziecko.

— Przypadkiem, kilka lat temu przypadkiem dostrzegłem cię w pewnym lokalu i mam wrażenie, że od tamtej pory nieustannie cię szukam, bo jesteś moją definicją szczęścia i miłości — odparł, pokonując dzielącą nas odległość.

Opuszkami palców przesunął powoli po moim policzku i założył mi zbłąkany kosmyk włosów za ucho.

— Miałam na myśli...

— Wiem, wiem — przerwał mi, potrząsając głową. — Masz moje serce, a przecież to logiczne, że wiem, gdzie ono się znajduje.

— Wiedziałeś, że przyjechałam do Rewalu?

— Oczywiście. Wynajęłaś dokładnie ten sam domek, co zawsze. Nawet gdy uciekasz, to i tak wybierasz miejsca, w których bez problemu cię odnajdę. Miałaś czas. Dałem ci czas, a teraz pora wracać do domu, do naszego życia, by móc nadal tworzyć naszą historię. — Oznajmił pewnie, wpatrując się uparcie w moje oczy.

Z determinacją i pewnością, która wyrażał więcej niż jakiekolwiek słowa.
— Asia, to najwyższy czas, by wrócić do domu.

— Najwyższy czas — potwierdziłam, podając mu rękę, którą mocno złapał.

Wiatr nadal szalał dookoła, deszcz moczył wszystko, a mi zrobiło się tak jakoś cieplej na sercu, ponieważ on tu był.

W końcu. Mój dom, moja miłość, mój brakujący puzzel w układance zwanej życiem.

Pociągnął mnie w stronę drzwi i razem zeszliśmy na dół, gdzie na parkingu stały nasze samochody.

— Dzwoniłem już do wypożyczalni, zostaw kluczyki w środku, powinni tu być lada moment — poinformował mnie mąż, widząc, że zamierzam coś powiedzieć, gdy otworzył mi drzwi od strony pasażera w swoim samochodzie.

— Ale...

— Asia, mamy ważniejsze sprawy jak ten samochód, ale sądzę, że porozmawiamy w domku. Przy herbacie.

— Kakao — zaoponowałam tak jakoś automatycznie, dla zasady.

— Przy kakao, chodź — potwierdził, czekając, aż w końcu się ruszę i wsiądę.

Potrząsnęłam głową i spojrzałam na niego błagalnie, nie chcąc wcale jeszcze wracać.

Odszukałam w kieszeni klucze i zgodnie z poleceniem wrzuciłam je do samochodu.

— Chodźmy na plażę, porozmawiamy tam, proszę, chodźmy jeszcze na chwilę — poprosiłam cicho, licząc na to, że Mateusz się zgodzi.

Brunet tylko jęknął cicho, nie panując nad tym i wziął głębszy oddech.

— Niech ci będzie — odpuścił i zatrzasnął drzwi, zamykając przy okazji samochód.

Podszedł do mnie, złapał moją dłoń i splótł razem nasze palce, spoglądając na mnie raz za razem.

— Nigdy ci tego nie powiedziałem, ale nienawidziłem sam siebie od momentu, w którym znalazłem cię w domu, w kałuży krwi, nieprzytomną — zaczął, konsekwentnie idąc przed siebie.

Ignorował deszcz, mocny wiatr i wszystko dookoła.

A ja, nie przerywałam mu, ponieważ moim błędem było to, że nigdy nie zmusiłam go do tej rozmowy.

— Wtedy, gdy straciliśmy dziecko, gdy omal nie umarłaś, zrozumiałem, jak wiele dla mnie znaczysz. Jak wiele daje mi to, że mam do kogo wrócić — westchnął ciężko, zaciskając mocniej palce na mojej ręce.

Zamrugałam gwałtownie powiekami, czując, że byłam bliska płaczu.

Mimo że minęło tak wiele miesięcy, pamiętałam nadal, jak bardzo przerażona wtedy byłam. I głupia. I dumna, ponieważ zamiast dzwonić po karetkę, wolałam wybrać numer Mateusza i nakrzyczeć na niego, bo znowu się nie pojawił.

A zrobił to. Wrócił, ale było już za późno.

I nawet ja nie mogłam uratować tego dziecka, a przynajmniej tak twierdził lekarz. Poronienie było nieuniknione.

— Nienawidziłem siebie, bo gdybym nie wybrał wtedy pracy, nasze dziecko by żyło — przyznał cicho, zatrzymując się.

Pociągnął mnie gwałtownie tak, że zderzyłam się z jego torsem, tracąc równowagę, ale i temu zaradził, przytrzymując mnie mocno za ramiona.

— I zamiast powiedzieć ci, jak bardzo bolało, uciekłem. Od ciebie, od naszego cierpienia do pracy — dodał, wpatrując się we mnie.

Przysunął twarz do mnie i oparł czoło o moje, wzdychając cicho.

— Nie mogłeś uratować dziecka, nikt nie mógł — wymamrotałam z trudem, zaciskając powieki, nie chcąc wybuchnąć płaczem.

Objęłam dłońmi jego pas, pozwalając mu przytulić się do siebie. Mocno. Kurczowo.

— Już wiem, ale mogłem nie skazywać cię na samotność, w którą uciekałaś.

— Każde z nas wybrało swój sposób radzenia sobie z bólem.

— Zły, powinniśmy być ze sobą, dla siebie. Dlatego wybacz mi. Wybacz mi, wróć do domu, bądź przy mnie, bądź ze mną, bo ja bez ciebie nie daję sobie rady — oświadczył pewnie, łapiąc w dłonie moją twarz.

Odsunął mnie od siebie na długość ramion i spojrzał na mnie, szklącymi się oczami, w których skrywał tak wiele emocji.

— O ile ty wybaczysz mi...

— Oj, aniele — mruknął tylko i nie czekając już na nic, opadł wargami na moje usta, całując mnie mocno i zachłannie zupełnie tak jakby świat miał się zaraz skończyć, a to miał być nasz ostatni raz.

Całowaliśmy się do utraty tchu, w akompaniamencie szumu fal i skrzeczenia mew. I z moimi łzami, które ciurkiem spływały po mojej twarzy.

Byłam szczęśliwa i wolna. Od bólu, żalu i rozczarowania, które towarzyszyło mi niezmiennie od długich miesięcy.

— Kocham cię — oznajmiłam pewnie, odsuwając się nieznacznie od męża.

— Kocham cię — powtórzył, schylając się, by móc wsunąć ramię pod moje kolana i podnieść mnie do góry.

A potem zabrał mnie do domu.

🗯️ Został nam epilog, kto się cieszy? Długo pisałam ten rozdział, długo go sprawdzałam i długo nie mogłam się pogodzić z tym jak wygląda, ale najprawdopodobniej chodzi o to, że ciężko opuścić mi tę historię. Zachęcam do komentowania. Pozdrawiam. ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro