Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział 7

Istota strachu

No i stało się. Z łowcy zamieniłam się w zwierzynę, a ze zwierzyny w ofiarę podaną na srebrnej tacy. Cała moja brawura rozpłynęła się w chwili gdy pojawił się w zasięgu wzroku. Jedynym co utrzymywało mnie jeszcze na nogach był fakt obecności Elis. Stała skulona za moimi plecami. Przeżyła stanowczo zbyt wiele wciągu tych kilkunastu godzin. Obie przeżyłyśmy. Niestety tylko mi resztki siły i poczucie obowiązku pozwalało zachować godność. Jedyne czego pragnęłam to zwinąć się w kłębek u jego stóp i błagać o wybaczenie. Był większy i straszniejszy niż ja kiedykolwiek będę i raz w życiu nie napawało mnie to przerażeniem. Nie byłam już jedynym bohaterem i złoczyńcą w pobliżu.

Był ktoś gotów wyręczyć mnie i zapewnić przyjemne miejsce w swoim cieniu. Ta ucieczka była taka wyczerpująca. Był mi jednocześnie obcy i niemożliwie znajomy. Rozpoznawałam bez trudu aurę jego siły i rysy twarzy. Nie, nie był nawet bliski ideału. Nie miał anielskiej twarzy, od której miękłyby nogi. Był zwierzęco przystojny, jednak nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że jest taki tylko dla mnie. Równie dobrze, inni ludzie czy wilki mogłyby postrzegać go jako niemożliwie odrażającego lub nieskazitelnie uroczego. Dla mnie był tylko połówką duszy. Nie ideałem piękna czy uosobieniem anioła. Był nieznany i jednocześnie jakby poznany dogłębnie i sielsko znajomy. Pragnęłam, pragnęłam całą sobą jego przebaczenia i aprobaty. To było coś co działo się poza udziałem mojej woli. Widziałam krew na jego ciele, ale przez ten krótki moment ponownego spotkania, nie obchodziło mnie zupełnie do kogo należy. Żadne jego postępki, poglądy czy słowa nie zatrułyby słodkości ponownego złączenia. Wykończona, na granicy omdlenia nie byłam zakuta w kajdany uprzedzeń, rozsądku czy własnej, głupiej dumy. W pełni czułam tylko czyste, niezmącone niczym fale bliskości rozumianej tylko przez moją wilczą stronę.

- To ona? - zapytał ktoś z kręgu wilków stojących najbliżej alfy.

Nie potrafiłam zmusić się, aby na niego spojrzeć. Moje oczy nie posłuchałyby z resztą pewnie.

Tylko jego widoku byłam złakniona i tylko na niego mogłam patrzeć.

- Bez wątpienia, nie jest już dziewczyną, którą spotkałem w barze. No przynajmniej nie w tej chwili - odezwał się inny głos.

- To ona czy nie? - dopytywał się jeszcze, damski głos.

W mojej pamięci przez ułamek sekundy rozbłysły wspomnienia. Pierwszy i ostatni dotąd raz gdy widziałam Crena i wywołana paniką ucieczka. Elis uderzyła wówczas kogoś w głowę. Nie chciałam teraz o tym myśleć, zaśmiecało to moją idealną chwilę.

- Tak - wydostało się z ust Crena i było jedynym co powiedział.

Ponad godzinę wcześniej 

Pamiętam jak zaraz po napaści tamtego wilkołaka bałam się własnego cienia. Byłam tylko dzieckiem, któremu zawalił się świat. Przygotowywałam się do zawodów i to był w zasadzie mój sens życia. Pragnęłam kiedyś zostać słynną sprinterką i pojechać na olimpiadę. Wszystko skończyło się tamtego dnia, późnym wieczorem. W moich oczach wszystko jawiło się iluzją, zasady jakimi się kierowałam,a także wszystko w co wierzyłam - przestało istnieć. Zaczęłam na moment wierzyć w duchy, wampiry i strzygi. Bałam się dosłownie wszystkiego wliczając w to Elis i jej dziadka. Byli przecież takimi samymi potworami jak ten, który chciał mnie pożreć. Skąd mogłam wiedzieć, czy nie chcą przypadkiem mojej zguby? Wszędzie węszyłam podstęp i zdradę. Nie odwiedziłam nawet babci przez długie tygodnie zbyt zlękniona by wyjść z pod kołdry, a co dopiero domu. Wykorzystywałam naiwność staruszki, zbyt zajętej problemami życia, które musiała wieść w pojedynkę z ciężarem dorastającej wnuczki na barkach. Naprawdę sądziłam, że jeśli możliwe było to, że zostałam zaatakowana, przez wilkołaka to nic nie pozostaje już w sferze urojeń. Każdy szmer, a nawet tykanie zegara mogło przerodzić się w potwora czyhającego na moje ciało, krew. Może nawet duszę. Każdy człowiek mógł się okazać straszydłem. Siedziałam w oknie pokoju Elis, który mi wielkodusznie odstąpiła na czas mojej rekonwalescencji, i wpatrywałam się w ludzi przechodzących ulicą. Nie było ich wielu. Gdy tylko czyjeś oko powędrowało wyżej, natychmiast padałam na podłogę przerażona tym, że zostałam zauważona. Bałam się wówczas, że osoba ta domyśliła się, że znam jej sekret i wkrótce przyjdzie, aby mnie uciszyć. Nie mogłam spać, ani jeść. Wpadłam w paranoję, w której wszystko wokół pragnęło mojej krzywdy. Pamiętam nieustające uczucie bycia obserwowaną i zimny pot występujący w dole pleców. Trzepotanie nieukojonego serca i przegryzanie wargi do krwi. Najgorsze było jednak formujące się w moich nogach czyste przerażenie. Stawały się wtedy roztrzęsione i jakby zbyt lekkie, by utrzymać mój ciężar. Odczuwałam na przemian zimno i ciepło, a moje dłonie i stopy przypominały temperaturą sople lodu. Byłam prawdziwym tchórzem przez ten okres. Po pierwszej przemianie wpadłam w panikę tak wielką, że zniszczyłam meble i nieźle poturbowałam samą siebie. Dziadek chciał zabrać mnie do lasu, ale byłam zbyt przestraszona, aby wyjść. Uległ mi jak zwykle i to było jego błędem, gdyż nie stać go było na nowe wyposażenie pomieszczenia, ani ciągłe opiekowanie się mną. Od początku stanowiłam dla ludzi ogromny ciężar i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Babcia, która była zbyt stara i biedna by się mną opiekować zgodziła się mnie wychować po tym jak nie mogli już tego robić rodzice. Małą emeryturę musiała teraz dzielić na dwoje,a swoje siły, będące już na wyczerpaniu nadwyrężać na moje okropne zachowanie. Następnie dziadek Elis. Też nie miał zbyt wielu pieniędzy, a ja stanowiłam kłopot. Nigdy nie byłam dobrym dzieckiem. Nie było nikogo, kto mógłby nade mną zapanować, wychować mnie i zdyscyplinować. 

Chwilę później jednak, cały fakt bycia wilkołakiem podziałał na mnie zbawiennie. Dziadek nauczył mnie myśleć, że potrafię być największym potworem w okolicy. To trochę przypominało uspokajanie dziecka, które przestraszył pająk. Mówi się wtedy coś w stylu: "jesteś od niego wiele większa, pewnie sam umiera ze strachu".  Pokazał mi jak rozwijać prędkość i siłę, a iskrę walki miałam w sobie już zawsze. Dziadek mówił nawet, że miałam w sobie wilczycę od zawsze, a jad tylko ją uzewnętrznił. Coś wtedy przełączyło się w mojej głowie. Przestałam być wulgarnym bachorem, bez zasad. Miałam coś do czego mogłam dążyć, a dziadek zaszczepił we mnie nowe zasady i postanowienia. Zaczęłam opiekować się delikatną Elis i pomagać sforze. Strach dłużej się mnie nie trzymał, a doświadczenia zdobyte przez ugryzienie zmieniło moje zachowanie i priorytety. Przestałam być tak wielką egoistką, jaką byłam dawniej.

Napędzało mnie nie tylko pragnienie zemsty, ale też gorące postanowienie, aby nigdy więcej nie być ofiarą podobnego strachu. Choć od tamtego czasu minęło już kilka lat, ta idea wciąż mi przyświeca. Nawet jeśli przeciwnik jest większy głęboko wierzę, że mogę go pokonać. Nie chodzi o samą siłę fizyczną czy dzikość. Jestem zdeterminowana pozostać najstraszniejszym potworem w pokoju. Moja brawura i pewność siebie nie raz uratowały mi tyłek, choć pewnie podobną ilość razy wpakowały mnie w kłopoty. Biegnąc przez las i kurczowo trzymając rękę Elis przyznałam przed samą sobą, po raz pierwszy w życiu, że chciałam aby ktoś mnie uratował. Przed chwilą doznałam strachu tak powalającego, że nic nie mogło się z nim równać. Miałam zostać zgwałcona. Związana, upokorzona i pobita, ale jednak przede wszystkim zgwałcona. Ludzie, którzy mieli odstawić mnie przed oblicze bratniej duszy, stali się mymi oprawcami. Chłystki, niewiele mądrzejsze od dziecka, w których alkohol wzbudzał najgorsze żądze. Nie chodziło nawet o to, że pragnęli mojego ciała, nie rozumiałam tego w ten sposób. To nie o mnie chodziło, w całym tym wydarzeniu. Chcieli, a właściwie chciał tylko pokazać, jaki jest odważny, lepszy i bezwzględny. Byłam narzędziem, do spełnienia tego celu. Zostałam uratowana, jednak strach nie opuścił mnie. 

Byłam w stanie szoku, napędzana adrenaliną i wilczym jadem. Obraz przed moimi oczami był zamazany, a ciało dygotało. Ciągnęłam za sobą, nie mniej przerażoną i skołowaną przyjaciółkę w zasadzie nie wiedząc nawet w jakim celu. Uciekałam bo tylko ucieczka wydawała mi się możliwa. Biegłam między wysokimi i wąskimi konarami drzew, mając wrażenie, że kołyszą się tak mocno, iż zaraz obalą się przygniatając mnie do ściółki. Krzaczki jagód i paprocie, plątały mi nogi. Buty, pozbawione sznurówek, spadały z nóg. Nieznane mi chwasty i maliny drażniły i tak już zdartą, brudną i zaczerwienioną skórę. Niemal nie czułam bólu, ani zmęczenia. Tylko oddech trochę drażnił mi gardło, tylko wilcza strona wierciła się niespokojnie. Coś szarpało mnie wewnętrznie i czułam na policzkach gorące łzy. Na moment wypadłam z rytmu i nie mogłam za nic w świecie wpaść we właściwe sobie tryby. Nie spodziewałam się takiego obrotu zdarzeń, dlatego też nie byłam na to przygotowana. Zwiodła mnie pycha i podeszłam do zadania zbyt lekceważąco, jak zwykle z resztą.

- Zwolnij, Lou! - krzyczała za mną ruda dziewczyna.

Pozostawałam głucha na jej nawoływania, pragnąć biec szybciej i jakby mocniej odbijać się od zimnej i mokrej trawy.

- Proszę, nie dam już rady! 

Zwolniłam nieznacznie, czując jak oddech więźnie mi w gardle. O boże, jak gorąco mi było. Przez dudniący mi w uszach puls, usłyszałam szelest liści. Głośny i dochodzący, niemal zewsząd. Zatrzymałam się zatrwożona, wielkimi oczami patrząc wokół. Jakby znikąd zaczęły pojawiać się sylwetki zwierząt. Wyglądały majestatycznie w szarym świetle poranku. Mgła do połowy zakrywała ich brązowe cielska, gdy w popłochu skakały obok mnie. Podnosiły się szybko i niezdarnie by odbiec z gracją w wielu kierunkach. Kopytka rwały liście z kęp paproci, a poroża odcinały się tle bladego poranka i przytłumionej zieleni drzew i krzewów. Świat na moment zatrzymał się przy mnie, gdy z zachwytem obserwowałam ucieczkę zwierząt. Wydawały głośne dźwięki i potykały się nim znalazły rytm i znikały gdzieś poza zasięgiem moich oczu. Nigdy w życiu nie widziałam saren z tak bliska. Miałam wrażenie, że za moment otrą się o moje ciało. Wysoko podnosiły chude nogi i z mocą, a jednocześnie spokojnym chaosem odrywały się od ziemi. Były szybkie i zwinne, a do tego piękne. Las wokół jakby zbudził się ze snu, zabierając razem ze sobą mój przyćmiony umysł. 

Mój wzrok powoli odzyskiwał ostrość. Uderzyła we mnie rześkość i dopiero teraz zaczęłam odczuwać szczypiący ból i tępe pulsowanie niemal na całej długości ciała. Martwiłam się o nadgarstki, zawsze delikatne i podatne na urazy. Czułam w nich taki ból, że byłam pewna, że są nadwyrężone. Były wąskie i wrażliwe, mogłam z łatwością objąć nadgarstek kciukiem i małym palcem. Teraz wybitym i opuchniętym. Moja twarz była brudna i mokra, a w ustach miałam smak krwi. Nie potrafiłam też orzec, czy ciecz na mojej twarzy i ciele to rosa, krew czy pot. Język powoli zyskiwał swoją dawną formę, przyprawiając mnie wciąż o ogromne cierpienie. Mogłam przynajmniej przełykać ślinę i jako tako oddychać. Wszędzie drapał mnie piasek, który w połączeniu z obfitym potem zyskiwał strukturę gęstego błota, w niektórych miejscach. Na brzuchu wciąż czułam palce odrażającego mężczyzny. Rwały mnie też i ciążyły włosy, pełne brudu i igieł. Dawno powinnam je obciąć, były teraz dłuższe niż kiedykolwiek i sięgały do ramion. Na dłoniach wciąż miałam resztki sznurówek i to musiało powodować ten straszny ból. Pragnienie paliło mnie, a oczy były suche i bolące. Mrugałam nerwowo lewym okiem bo czułam, że coś siedzi w nim mocno. 

Wszystko zaczęło wirować wokół mnie w zawrotnym tempie. Coś szarpnęło moimi wnętrznościami, pod gardło podeszła żółć. Nagle zgięłam się w pół targana torsjami. Z moich ust wylewał się kwas i resztki niestrawionej żywności. Oczy znów zrobiły się mokre, krztusiłam się i prychałam, próbując wypluć nadmiar gęstej śliny. Chciałam łkać. Słyszałam swoje jęki i zdławiony płacz. Elis też płakała odgarniając z mojej twarzy włosy i głaszcząc moje plecy. Wszystko uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą. Nieomal straciłam cnotę, przez gwałt. Byłam brudna i pobita, ledwo żywa ze strachu w środku lasu, wypluwając z siebie wnętrzności. W końcu nie miałam już w sobie nic, co mogłabym z siebie wyrzucić. Odchyliłam się do tyłu, wpadając na szorstką korę brzozy, która nieprzyjemnie drażniła moje obolałe plecy. Trzęsły mi się nogi i ryzykowałam upadek we własne rzygowiny. Ich zapach powoli docierał do mojej twarzy i znów zachciało mi się wymiotować. Odsunęłam się, ocierając usta, kawałkiem brudnej bluzki. Spojrzałam na przyjaciółkę i na moich ustach zamajaczył uśmiech.

- Ale masz limo - skwitowałam przyglądając się jej niemal czarnej od ziemi, buzi. 

- No, ale lipa nie? - odpowiedziała cicho.

Złapałam ją za dłoń i powoli, jakbym musiała ciągnąć, przywiązane do moich kostek kule, ruszyłam przed siebie. Chciałam odejść chociaż kawałek od wymiocin i znaleźć w miarę wygodne miejsce by usiąść. Już po kilku metrach opadłam na trawę, nie szukając dalej żadnych wygód. Nie miałam już siły iść. Odplątałam z rąk pozostałości po sznurówkach i przeplotłam najdłuższe kawałki z środkowymi dziurkami w butach i związałam je małym supełkiem, żeby mi już nie spadały. Długo masowałam obolałe nadgarstki, uważając na wybity, lub złamany palec. Niespokojnie szurałam palcami po mokrych liściach, chcąc odrobinę je obmyć. Musiałam zamknąć prawe oko, bo zbyt bardzo bolało. Na okropną ranę na łydce położyłam ostrożnie, wielki liść. Na pewno nie pomógł jej oczyścić, ani zniwelować bólu, ale nie chciałam na nią patrzeć.

- Masz telefon? - zapytała Elis cieniutkim głosikiem.

Westchnęłam ciężko i odchyliłam głowę do tyłu, patrząc na promienie słoneczne, które nieśmiało przedzierały się przez liście.

- Nope. Nie mam nic prócz twojego scyzoryka i klucza do mróweczki w skarpetce.

Byłam złamana i jakby pusta w środku. Chciało mi się pić i jeść, a przede wszystkim spać. Rozglądałam się nerwowo po ciemnym wciąż lesie. Niby słońce przebijało się przez gałęzie, ale było zimno. Czułam w ustach smak rzygów i krwi, nie mogłam też przełknąć śliny. Nerwowo kręciłam ciężką głową. Wokół spokojnie szumiały brzozy o jasnej korze, których małe i gładkie liście leżały dookoła. Wszędzie walały się też żołędzie. Niedojrzałe jagody zaścielały całą ściółkę i miałam tylko nadzieję, że nigdzie w pobliżu nie znajdę pełznącej żmijki. Konary drzew były chude i lekki wietrzyk delikatnie nimi kołysał. Gdzieś niedaleko stukał dzięcioł. A śpiew leśnych ptaków był dla mnie irytującym popiskiwaniem.

- Nie śpij, Elis - mruknęłam do leżące za mną przyjaciółki.

Nie chciałam zostawać sama. Poza tym, boleśnie zdawałam sobie sprawę z tego, że nie możemy tu zostać. 

I wtedy to zobaczyłam. Wysokie postaci, wyglądające jak cienie, przemierzające las. Pojawili się znikąd i przemieszczali szybko. Teraz byłyśmy może niewidoczne, ale zaraz mieli nas dostrzec. Wstałam chwiejnie, obracając się za siebie. Ostatnie czego chciałam, to zostać zaatakowaną od tyłu. Bałam się też otworzyć otarte oko, więc musiałam manewrować głową, aby dokładnie się wszystkiemu przejrzeć. Brak widoczności na jednym oku sprawiał, że trochę panikowałam. 

- Rusz dupę, już tu są! Obserwuj tyły.

Strach ponownie ściął mi żyły lodem. Nie dam się. Nie dam się. Będę walczyć i wygram! Przekonywałam samą siebie. Przecież nie miałam innego wyboru. Krzyczeli coś między sobą i zdałam sobie sprawę, że już mnie widzą. Zacisnęłam dłonie w pięści. Nawet ten jeden opuchnięty palec zgiął się nieznacznie. To znaczy chyba, że nie jest złamany. Przeszło mi przez myśl. Warknęłam głośno chcąc chyba tylko siebie przekonać, że jestem poważnym przeciwnikiem. Elis chlipnęła za moimi plecami. Odwróciłam się na moment opasając wzrokiem tyły. Nie znalazłam tam śladu przeciwników. Odwróciłam się i serce zabiło mi mocniej. Byli blisko, bardzo blisko i nie zwalniali.

- Nie uciekaj! - krzyknął głos, który rozpoznałam, mimo że słyszałam po raz pierwszy w życiu.

Powietrze ze świstem opuściło moje płuca. No i stało się. Z łowcy zamieniłam się w zwierzynę, a ze zwierzyny w ofiarę podaną na srebrnej tacy. Cała moja brawura rozpłynęła się w chwili gdy pojawił się w zasięgu wzroku. Jedynym co utrzymywało mnie jeszcze na nogach był fakt obecności Elis. Stała skulona za moimi plecami. Przeżyła stanowczo zbyt wiele wciągu tych kilkunastu godzin. Obie przeżyłyśmy. Niestety tylko mi resztki siły i poczucie obowiązku pozwalało zachować godność. Jedyne czego pragnęłam to zwinąć się w kłębek u jego stóp i błagać o wybaczenie. Był większy i straszniejszy niż ja kiedykolwiek będę i raz w życiu nie napawało mnie to przerażeniem. Nie byłam już jedynym bohaterem i złoczyńcą w pobliżu. Był ktoś gotów wyręczyć mnie i zapewnić przyjemne miejsce w swoim cieniu. Ta ucieczka była taka wyczerpująca. Był mi jednocześnie obcy i niemożliwie znajomy. Rozpoznawałam bez trudu aurę jego siły i rysy twarzy. Nie, nie był nawet bliski ideału. Nie miał anielskiej twarzy, od której miękłyby nogi. Był zwierzęco przystojny, jednak nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że jest taki tylko dla mnie. Równie dobrze, inni ludzie czy wilki mogłyby postrzegać go jako niemożliwie odrażającego lub niesamowicie uroczego. Dla mnie był tylko połówką duszy. Nie ideałem piękna czy uosobieniem anioła. Jeśli był moją połową, nie mógł być przecież nieskazitelny. Był nieznany i jednocześnie jakby poznany dogłębnie i sielsko znajomy. Pragnęłam, pragnęłam całą sobą jego przebaczenia i aprobaty. To było coś co działo się poza udziałem mojej woli. Widziałam krew na jego ciele, ale przez ten krótki moment ponownego spotkania, nie obchodziło mnie zupełnie do kogo należy. Żadne jego postępki, poglądy czy słowa nie zatrułyby słodkości ponownego złączenia. Wykończona, na granicy omdlenia nie byłam zakuta w kajdany uprzedzeń, rozsądku czy własnej, głupiej dumy. W pełni czułam tylko czyste, niezmącone niczym fale bliskości rozumianej tylko przez moją wilczą stronę.

- To ona? - zapytał ktoś z kręgu wilków stojących najbliżej alfy.

Nie potrafiłam zmusić się, aby na niego spojrzeć. Moje oczy nie posłuchałyby z resztą pewnie.

Tylko jego widoku byłam złakniona i tylko na niego mogłam patrzeć.

- Bez wątpienia, nie jest już dziewczyną, którą spotkałem w barze. No przynajmniej nie w tej chwili - odezwał się inny głos.

- To ona czy nie? - dopytywał się jeszcze, damski głos.

W mojej pamięci przez ułamek sekundy rozbłysły wspomnienia. Pierwszy i ostatni dotąd raz gdy widziałam Crena i wywołana paniką ucieczka. Elis uderzyła wówczas kogoś w głowę. Nie chciałam teraz o tym myśleć, zaśmiecało to moją idealną chwilę.

- Tak - wydostało się z ust Crena i było jedynym co powiedział.

Kątem oka zauważyłam ruch, który wykonał beta. Sięgnęłam w tył i chwyciłam dłoń należącą do przyjaciółki. Pociągnęłam lekko, dając jej tym samym znak, aby stanęła obok mnie. Zrobiła to bez zawahania. Nie patrzyłam na nią, ale czułam jej ramie, tuż przy moim. Cokolwiek miało się teraz stać, byłyśmy w tym razem. Bardzo nie chciałam jej w to mieszać, ani w moje braterstwo dusz, ani zemstę, ale w tamtej chwili było już za późno, aby coś zmieniać. Mój strach był też jej strachem i to dodawało nam obojgu otuchy. Nie musiałam pytać by to wiedzieć. Byłyśmy przyjaciółkami i siostrami, i naprawdę nie wiedziałam, co zrobiłabym gdyby nie było jej przy mnie przez ten cały czas.

A/N Tam taram tam tam! W końcu spotkanie! Jak myślicie, będzie uciekać dalej? Uda jej się? Jakim facetem okaże się Crene? Co będzie dalej? Nie bądźcie cichymi czytelnikami! Głosy i komentarze wiele znaczą! Nie bójcie się też krytykować i wytykać błędów, bez krytyki nie ma poprawy i ja zdaję sobie z tego sprawę. 

Zobaczcie koniecznie prace dziewczyny, która zrobiła mi okładę. Jej nick jest w dedykacji, Podoba się wam? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro