#96

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wracamy ze Szczeksonem sami, bo Brainy postanawia zostać z Ronem i jego komputerem jeszcze na trochę. Mieliśmy szczęście, że nikt nie ukradł samochodu, bo zapomniałem go zamknąć. 

Chłód jeszcze się nasilił, gęsia skórka pokrywa mi całe przedramiona. Właśnie z tego powodu udaje mi się odkryć, że Sweet Sixteen nie ma również działającego ogrzewania. Po kilkunastu minutach jazdy nadal wdmuchuje jedynie zimne, śmierdzące powietrze. Jakby tego było mało, z otworów wentylacyjnych wylatują większe i mniejsze paprochy, w większości kończąc trasę na mojej twarzy. Część, niestety, trafia do oczu, więc prawie nie widzę dokąd jadę; trę oczy na zmianę, raz jedno, raz drugie, w celu pozbycia się paskudztwa, ale jest jeszcze gorzej. 

Muszę stanąć i przemyć oczy wodą mineralną, którą kupił sobie Brainy. Plastikowa półlitrówka jest ledwie napoczęta, odkupię mu najwyżej jak będzie narzekał. Ledwie odkręcam korek, kiedy nagle Szczekson wypycha niedomknięte drzwi i wytrąca mi butelkę z rąk, po czym zaczyna skomleć jak wariat. Część wody, niestety, wylewa się na ulicę, ale w butelce zostaje prawie połowa. 

Z tego wszystkiego czuję, że śmieci same przesunęły się w mniej newralgiczne miejsca, może trochę spowodował to chłodny wiatr z mżącym deszczem, wyciskający z oczu łzy, a może złość na tego małego czubka. Próbuję przechylić butelkę, ale pies skacze na mnie i znów wybija mi ją z dłoni, co pozostawia mi już tylko jakąś jedną trzecią zawartości. Co za kundel durny, ciągnę wyjącego idiotę na smyczy z powrotem na siedzenie, ale jest strasznie uparty, kiedy czegoś nie chce zrobić. Nie mam zamiaru robić przedstawienia na poboczu, a już kilka samochodów nas otrąbiło, bo skąd inni kierowcy mogą wiedzieć, że mój szalony pies tak ma, że nikt tu mu krzywdy nie robi. Zakręcam nieszczęsną butelkę i odstawiam na drogę, po czym wpycham psa do środka. 

Coś mnie powstrzymuje, kiedy akurat mam nalać minerałki w dłoń. Nie wiem, może mam przywidzenia, ale wydaje mi się, że teraz, kiedy wody jest tak mało, dostrzegam coś jakby oleisty połysk na przezroczystych ściankach. Im bardziej się przyglądam, tym bardziej wydaje mi się, że woda porusza się po jednym fragmencie ścianki trochę inaczej, jakby wolniej i szerszą ścieżką. Powoli zakręcam naczynko i potrząsam porządnie butelką, ale tym razem wygląda normalnie. Otwieram i wącham; właściwie niczym nie pachnie. Szczekson staje na na tylnych łapach na siedzeniu, przednie opiera o szybę i zaczyna przeraźliwie szczekać, jakby wołał mnie do siebie. Zakręcam korek i ostrożnie odkładam napój na wycieraczkę. Pies liże mnie po twarzy, nadal niespokojny i cały w emocjach. Przychodzi mi do głowy, że może chciał mnie ostrzec, może w tej wodzie coś jest.

- To co, wracamy do Betsy czy jedziemy na posterunek Lance'a? - pytam, ale pies nie odpowiada. Boże mój, pytam psa o zdanie. Wybieram numer Rona, bo Brainy mógłby nie odebrać po mojej dzisiejszej wpadce.

- Tak?

- Ron, zapytaj Brain'ego czy pił wodę. 

- (...) Mówi, że pił. Dużo razy.

- Z samochodu. Tę, co dziś kupił. - Boże, daj cierpliwość.

- (...) Nie pił. - Słychać w tle jakieś małe zamieszanie, po czym telefon przejmuje Tom. - Nie piłem wody. Nowa butelka, nieodkręcana, leży na siedzeniu, weź ją sobie, jak chcesz.

- Jesteś pewien, że nieodkręcana?

- Tak. Możesz ją przygarnąć. Na razie. - Rozłącza rozmowę, nie czekając na wyjaśnienia. 

Nie wiem, co powinienem zrobić z nieszczęsną butelką, dzwonię więc do Betsy, która każe mi czekać na telefon od Lance'a. Siedzimy ze szczeniakiem, on z łbem na moich kolanach, teraz już wyciszony i całkiem grzeczny. Lance oddzwania po dziesięciu minutach i każe nam natychmiast jechać pod laboratorium policyjne. Udało mu się uprosić znajomego, który, oczywiście, wisiał przysługę ciotce Betsy, żeby  przeprowadził analizę jak najszybciej. 

Lance czeka już na nas pod laboratorium, otwiera strunowy woreczek i zabezpiecza butelkę.

- Ślady pewnie jak zawsze, zamazane całe? 

Cóż mogę powiedzieć. Wzruszam ramionami z pewną dozą zażenowania. Szczekson wygląda, jakby wstydził się za mnie.

Dwie godziny później, kiedy i pies i ja mamy już dość naprzemiennego spacerowania oraz siedzenia w samochodzie, w drzwiach budynku pojawia się wysoka, tyczkowata sylwetka policjanta w towarzystwie, jak sądzę, faceta odzianego w skafander.

- Gdzie wylała się ta substancja? Pamiętasz? - Próbuję się skupić, ale nie mogę przypomnieć. 

- Niestety. - Rozkładam ręce. - Musiałbym to miejsce zobaczyć.

- Wdychałeś to albo dotknąłeś skóry? 

- Nie, nie zdążyłem, mówiłem, Szczekson powylewał większość na drogę.

- Okey, wsiadaj w samochód, jadę z tobą, zaraz będzie tu jednostka do usuwania trucizn i toksycznych odpadów, mamy najwyżej jakieś dwie minuty. Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście. - Klepie mnie po ramieniu. Gość w skafandrze unosi dłoń w pożegnalnym geście i znika w środku.

- Co w tym jest? Niczym nie śmierdziało i wyglądało jak woda, tylko Szczekson wariacji dostał, jakby wyczuł.

- Bo to nie ma zapachu. Ani smaku. Jest lekko żółte, ale w takiej ilości byś tego nie zauważył. W zasadzie to gaz bojowy. Broń masowego rażenia. Tak zwane VX. 

- Gaz? - Chyba wychwycił ton powątpiewania w moim głosie, bo kręci głową.

- Nie taki co się ulatnia, ale taki, co się go rozpyla. Bardzo, bardzo nieprzyjemny w skutkach. 

- Czyli co, byłoby jak z gościem na weselu Gianny i Rona?

- O, nie. Tamta śmierć przy tej byłaby łagodną eutanazją, uwierz. Na początku zacząłbyś się trząść, potem dostałbyś porządnych drgawek, a potem... Skurcze mięśni unieruchomiłyby w końcu przeponę. Udusiłbyś się w męczarniach. I nawet nie samo to jest najgorsze, że trwałoby to dość długo.

- A co może być jeszcze gorszego od takiej śmierci? - Już teraz ręce mi się trzęsą i próbuję sobie przypomnieć, czy na pewno woda na coś nie kapnęła, na przykład na ubranie czy na futro Szczeksona. 

- Co? Człowieku, do końca jesteś przytomny. Świadomość się nie wyłącza przez cały ten czas. A to, co miałeś w tej buteleczce, pewnie spokojnie mogłoby załatwić kilkadziesiąt osób. Ostrożnie szacując, bo w laboratorium mogli odzyskać tylko to, co dostali do badań.

Gdyby nie szczeniak, wiłbym się właśnie w delirium. Zaczynają szczękać mi zęby. Może jednak coś na mnie kapnęło. 

- Dasz radę prowadzić? Jest jednostka, czekają na nas, aż poprowadzimy.

Wysiadam, a Lance bez słowa zamienia się ze mną na miejsca. Tak mnie telepie, że ledwie zapinam pas.

- Nie ma na to żadnej odtrutki?

- Jest. Najprościej zdobyć atropinę. Ale już teraz byłoby za późno, nie pomogłaby.

Czuję, jak po trzęsących się plecach spływa mi strużka lodowatego potu.



* źródła informacji na temat substancji VX: 

1) https://www.medonet.pl/zdrowie,siedem-trucizn-najbardziej-niebezpiecznych-dla-czlowieka,artykul,54842022.html 

2) https://tech.wp.pl/jedna-lyzeczka-moglaby-zabic-1-8-ludzkosci-oto-najsilniejsze-trucizny-na-swiecie-6035084730422401g/4

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro