10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mozolnie przechadzałem się po kamiennym rynku, obserwując innych przechodniów, którzy podobnie wyszli, by napawać się widokami późnego popołudnia. Słońce było nisko na horyzoncie, barwiąc swoją pomarańczową poświatą kostkę dziedzińca. Podobne krajobrazy można było zobaczyć w tutejszej galerii sztuki. Babylon miał to do siebie, że niebo nad miastem było przedstawiane w krwistych, ciepłych odcieniach. Dla jednych był to symbol, który miał wzbudzać ciepło i przyjaźń, dla innych nienaturalnie purpurowe niebo symbolizowało wojnę.

O tej porze mijałem głównie starsze osoby oraz dorosłych wraz z dziećmi, które pod ich czujnym okiem korzystały z ostatnich chwil wolności przed godziną policyjną. Moją szczególną uwagę przykuł jeden chłopiec. Blond włosy młodzieniec o zielonych oczach beztrosko kopał brązowy, płaski kamyk, który nierównomiernie zataczał się przed siebie. Gdy kamyk się zatrzymał, z najczystszą beztroską podbiegał do niego i kontynuował swoją zabawę. Jego rodzice cieszyli się za każdym razem, kiedy ten rozbawiony krzyczał im, ile "kostek" dalej udało mu się dokopać kamyka. Sielanka niczym nie pasowała do tego miasta. Miasta splamionego krwią. 

Mijałem też patrole Prześladowców. Chodzili dwójkami, równo i odważnie. Ich ciężkie buty okute w łańcuchach szeleściły z każdym stawianym krokiem. Ich ostry wzrok uważnie obserwował otoczenie w celu wykrycia kolejnych anomalii. Nie było to ich naturalne zuchwałe zachowanie, z jakim spotykałem się na co dzień. Wyglądali zbyt dumnie, poważnie. Zupełnie jakby wszyscy byli na misji..

Tamtego feralnego dnia sylwetka ciemnowłosego zniknęła za drzwiami mojego pokoju i już więcej nie przewinęła się w zasięgu mojego wzroku. Przepadł. Gdyby nie zagruntowana dziura po naboju w ścianie kwiaciarni, pomyślałbym, że całe spotkanie mężczyzny i moja interakcja z nim była tylko czystym wymysłem mojej wyobraźni. Wriothesley nie pojawił się więcej w sklepie ani jego najbliższej okolicy. Nawet wśród patrolujących rynek nie zauważyłem rysów jego twarzy. Czułem ulgę. W końcu mogłem odsapnąć od natarczywego mężczyzny, zacząć cieszyć się swoją rutyną i spokojem. Ale ta cisza wzbudzała we mnie pewien niepokój. Nie brakowało mi jego obecności. Co to, to nie. Przerażał mnie jedynie fakt, że ta nieobecność trwała zbyt długo. Nie wierzę, że osoba o takim zepsutym, a zarazem zboczonym charakterze, tak szybko odpuściłaby swoją ofiarę.

W jednym momencie tłum ludzi ruszył biegiem przed siebie. Przystanąłem w miejscu, rozglądając się. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Dorośli nagle w szale ucieczki, chwycili swoje pociechy na ręce, a starsze osoby ledwo pokuśtykały na boki, by schronić się na pobocznych uliczkach. 

Usłyszałem strzały. 

Zrobiłem krok w tył, nie patrząc się za siebie. Byłem gotowy podążyć za tłumem ludzi. Zerwałem się z miejsca, wystartowałem do biegu. Nie minęła sekunda, a zostałem powalony na ziemię przez dość masywną sylwetkę, która podobnie jak ja runęła w dół. Moja głowa zetknęła się z czymś zimnym i metalowym. Złapałem się za bolące miejsce, sprawdzając, czy przez przypadek nie powstała na niej cięta rana. Na dłoni nie miałem krwi, więc w najlepszym przypadku skończy się na siniaku. Przede mną był ciemnoskóry mężczyzna o ciemnych włosach i granatowych oczach. Ubrany był w gustowny rubinowy garnitur o wzorzystej, kwiatowej podszewce oraz złotych wykończeniach. Nie był to materiał z pierwszego lepszego sklepu. Od razu było widać, że należy do "szlachty".

- Wszystko w porządku? - podniósł się do klęczków, podając mi dłoń. Miał na niej złote pierścienie. - Tu nie jest teraz bezpiecznie. Lepiej stąd chodźmy.

Wciąż mijały nas tłumy rozjuszonych ludzi, którzy już sami nie wiedzieli, w którą stronę uciekają. Obijali się o siebie, wprowadzali zamęt i chaos, który z łatwością można by było opanować, gdyby ktoś kierował ruchem. Jednak żaden z Prześladowców nie podjął się tego zadania. Wyglądało to na celowe zagranie z ich strony. Może był to kolejny sposób na wyłowienie nadprzyrodzonych przed szereg. Łatwo tracimy kontrolę, gdy wyczuwany niebezpieczeństwo.

- Dam sobie radę. - odpowiedziałem nieznajomemu, chwytając jego rękę. 

- Nie wydaje mi się. Znam dobre miejsce na przeczekanie tego harmidru.

Uścisk na mojej dłoni zacieśnił się. Nie zdążyłem nic odpowiedzieć. Szarpnął mnie w swoją stronę i zaczął prowadzić przez tłum dzikich ludzi. Było to straszne. Wielu taranowało siebie nawzajem. Dzieci i kobiety. Kostka zabarwiła się w kilku miejscach na czerwono od krwi. Nikt nie zwracał uwagi na to, co dzieje się przed nim, czy za nim. Liczyła się tylko ochrona własnej skóry, własne bezpieczeństwo. Ludzie zapewne uciekali ze strachu przed nadprzyrodzonymi, a nadprzyrodzeni ze strachu przed Prześladowcami. Tylko nikt nie znał źródła wystrzałów, które co chwila się nasilały. Echo rozchodziło się po całym rynku, nie dając poznać konkretnego kierunku. Wszyscy wiedzieli tylko jedno — stawały się głośniejsze, a więc były coraz bliżej.

Mężczyzna sprawnie przeciskał się pomiędzy ciałami. Posłusznie podążałem za nim, choć miałem pewne obawy, czy dobrze robię. Nie znam go, nie wiem, kim jest. Może okazać się kolejnym wrzodem w moim życiu, którego przyjmuję z otwartymi rękoma. To mógł być mój kolejny błąd.

***

Znaleźliśmy się w małej, pobocznej karczmie. Nie było w niej nikogo, oprócz czerwonowłosego barmana, który ze stoickim spokojem przecierał szklanki na barze. Nie zwrócił na nas szczególnej uwagi. Zachowywał się tak, jakby nas tu nie było. Mężczyzna, który zaciągnął mnie w to miejsce, usiadł przy jednym z metalowych stolików i głośno wzdychając, wyciągnął swoje długie nogi. 

- Było blisko...

Mierzyłem go podejrzliwym spojrzeniem. Nie wyglądał niebezpiecznie, ale też nie powodował u mnie sympatii. Chociaż wypadałoby podziękować za pomoc w ucieczce z tej rzeźni, to nie byłem w stanie wydobyć z siebie najmniejszego słowa. Badałem całą sytuację i miejsce, w którym się znalazłem. Nigdy wcześniej się tu nie zagłębiałem. Wszystko było dla mnie nowe, tajemnicze i sceptyczne.

Mężczyzna musiał wyczuć we mnie to zmieszanie. Odchrząknął i poprawił się na krześle. Ponownie wyciągnął dłoń w moją stronę.

- Przepraszam za swoje maniery, ale w tym chaosie nie było czasu na uprzejmości i przedstawienia. - uśmiechnął się delikatnie. - Mam na imię Kaeya.



***

Yoo~

Udało mi się napisać rozdział :D Stwierdziłam, że to dobry moment, by powprowadzać trochę innych postaci. Nie żeby coś, ale Wrio musi mieć rywali haha

Dziękuję za dotrwanie do końca tej części! ♥ 

Do następnego!
Sashy ;3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro