↠ʙᴀᴅ ᴅʀᴇᴀᴍs ᴄʟᴜʙ↞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ɪ ᴀᴍ ᴏɴ ᴀ ʙᴀᴛᴛʟᴇғɪᴇʟᴅ ʟɪᴋᴇ
ᴏʜ ᴍʏ ɢᴏᴅ
ᴋɴᴏᴄᴋɪɴɢ sᴏʟᴅɪᴇʀs ᴅᴏᴡɴ ʟɪᴋᴇ
ʜᴏᴜsᴇ ᴏғ ᴄᴀʀᴅs
ɪ'ᴍ ᴏɴᴇ ᴡᴏᴍᴀɴ ᴀʀᴍʏ
____________________________________

Poranek Brunhildy smakował kawą i kanapkami z masłem orzechowym. Nie, żeby była jego fanką, ale na wpół ślepo otwierając słoik nie zauważyła różnicy między dwiema podobnymi etykietami słoików tegoż masła i nutelli.

To był bardzo wczesny poranek, cała reszta mieszkańców mogła jeszcze spać; czwarta rano była dosyć nieprzyjazną ludziom i bogom porą dnia, godzina, która rękami oraz nogami zapiera się, by nie pozwolić wyjść z łóżka.

Deszcz znowu padał, ostatnio Avengers Mansion coraz częściej tonęła w strugach ulewy, niż się wygrzewała, z czego skrupulatnie korzystali wszyscy ci, którzy nie byli genetycznie ulepszeni i nie chcieli robić przebieżki z Rogersem. Zwłaszcza Sam tego unikał, częściej starając się dobrać do biegania kogoś wolniejszego. Krople uderzały w szyby tworząc swoistą miniperkusję, na przemian spływały leniwie  i szybko, jakby od tego zależało ich życie. Może tak czują się na szybie tych midgardzkich bezkonnych rydwanów, pomyślała sącząc napój, kiedy Tony jedzie z iście kosmiczną prędkością.

Dobra, jest głodna. Musi coś zjeść. Nie wierzyła co prawda w to, że organizm zacznie zjadać sam siebie (Barton uwielbiał ją straszyć, ostatnio chciał jej wmówić, że jeśli się nie śpi, można umrzeć, co potraktowała machnięciem ręki). Strasznie bojaźliwi ci Midgardczycy. Wszystkiego się boją, zwłaszcza małych rzeczy. Jak bakterie czy wirusy.

Nóż zadzwonił po krawędź talerza; skrzywiła się, gdy odbił się niedużym echem po kuchni. Każdy dźwięk tak wcześnie brzmi jak alarm. Zmęczona zapaliła lampki wbudowane w sufit podwieszany.

Małe kinkiety rozświetliły oliwkowe ściany pomieszczenia wyjątkowo dużego, by zmieścili się tam wygodne wszyscy członkowie drużyny Avengers, Revengers czy kto tam do czego należał. Nie zwracała na to uwagi, aktualnie interesowały ją tylko butelki ukryte w barku. Zanim wyjęła jedną, po jej rękawie przemknęła iskra i zaskoczone szokiem palce osunęły się po ciemnym szkle.

- Pijesz tak rano? - Za nią, może dwa metry dalej, stał Thor ubrany w powyciągany szary dres i niebieski podkoszulek. Wyglądał na świeżo rozbudzonego, i to w nie najmilszy sposób - po skroni spływała mu kropelka potu, ręce ciągle drżały. Nawet włosy były wilgotne, a nos u nasady nieco się błyszczał (może brał prysznic? Nie, nie brał, odparła sama sobie, znała ten rodzaj błyszczenia). - Daj trochę - powiedział zmęczonym zachrypniętym głosem. - Dla ciebie też to nie była łatwa noc, huh? - spytał, otwierając jedno z kosztownych win.

Nie przejmując się kieliszkiem, przycisnął gwint do ust i przy akompaniamencie cichego odgłosu przełykania kolejnych porcji alkoholu opróżnił prawie całe naczynie. Otarł niedbale usta.

- Chyba nie była dla nikogo - odparła cicho, obracając w palcach kubek kawy. - Bucky krzyczał, to mnie obudziło - skłamała lekko, bo po usłyszeniu krzyków nadal twardo spała; koszmar śmierci jej sióstr walkirii twardo się za nią wlókł, trzymał jak peleryna zgarbionych pleców. To on ją wyrwał ze snu, zimnym potem oblepiając jej tułów, ramiona i twarz.

- Słyszałem - przytaknął, obejmując się ramionami. - Śpi jak kamień i krzyczy. Nigdy tego nie zrozumiem.

- Lepiej, żebyś nie musiał. - Kobieta pociągnęła łyk kawy. - Masz własne lęki.

- Każdy jakieś ma.

- Słucham? - obróciła głowę w reakcji na tak nie-thorowy, bo damski głos. A Thor na pewno kobietą nie był. Stuprocentowy samiec alfa, zachichotała, ale patrząc na niego, ciężko było zaprzeczyć jego faktycznej męskości i emanowania królewskością.

- Każdy ma jakieś lęki. - Carol przysiadła na podłokietniku fotela walkirii.

- O, pani kapitan, może pani się wypowie - mruknęła zgryźliwie ciemnowłosa, maltretując w palcach naczynie. - Czego ty się boisz? - spytała, zadziornie unosząc głowę.

- Że was stracę - rzuciła bez zastanowienia. - Powaga, jesteście najlepszym co mnie spotkało. Może oprócz Marii i Moniki, ale to moje faworytki. Znajoma z wojska - wyjaśniła szybko. - Trochę przeżyłam - dodała z nostalgią, jakby tęskniła za beztroskim skopywaniem tyłków, odwiedzaniem obcych innym planet, właściwie życiem, jakie miała na wyciągnięcie rozjaśnionej mocą ręki.

Bogowie, dlaczego uśmiech Danvers automatycznie rozbrajał alarm, jaki stworzyła, rozbijał mury, jakie zbudowała. Stop.

- Przeżyłam śmierć moich sióstr, wygnanie i bezcelowe pijaństwo na największym galaktycznym śmietniku przy Odbycie Szatana - odparła bez mrugnięcia okiem Brunhilda, zaglądając do wnętrza kubka. Na dnie była już tylko kropelka kawy.

- Przetrwałem śmierć matki, ojca, zniszczenie Asgardu, zaginięcie brata... - Thor na chwilę zamilkł. - Nie licytujmy się, kto miał gorzej, możemy razem zbudować coś lepszego. Licytacja nic nam nie da.

- Jego Wysokość dobrze mówi, polać mu - zgodziła się brunetka, odstawiając hałaśliwie kubek. Zadźwięczał o blat stołu, na co i Carol, i Thor zareagowali upominającym syknięciem pod tytułem "nie-tak-głośno".

Brązowe oczy - te ciemniejsze jak dopiero co wypita kawa zmierzyły się przez ułamek sekundy z łagodnymi, jaśniejszymi. 

Naprawdę nie było sensu się spierać, miały być dla siebie podporą, nie wrogami.

- Na Odyna, przecież nie chciałam tak głośno - mruknęła lekceważąco. 

- Może się nie obudzili - to, co chodziło całej trójce po głowach wyraził głośno Thor. - Klub Złych Snów ma oficjalnie troje członków, witam na zebraniu. - Złączył dłonie i, starając się dogonić koszmar śniącej mu się po raz kolejny wizji śmierci brata, uśmiechnął się szeroko w ten thorowy sposób, który mógł zostać śmiało porównany do pierwszego promienia słońca po deszczowej nocy.

- Kwestia do poruszenia numer jeden, czy chce ktoś śmieciowe żarcie? - Brunhilda podniosła się i ruszyła w stronę szafki skrywającej wszystkie sekretne artykuły,  jakie drużyna uwielbiała podjadać, a które Clint, gdyby był dzieckiem, ukrywałby przed resztą załogi najzażarciej.

- Trzy głosy na tak - odparła Danvers. - Kwestia druga, chcecie może coś obejrzeć?

- Pewnie.

- Właściwie czemu nie, nikt się na nas nie obrazi, jak trochę pohałasujemy. - Odinson wzruszył ramionami. Zebrał leżące najbliżej koce oraz poduszki, a po chwili na dużej kanapie stworzył najmilsze, najprzyjemniejsze miejsce do oglądania filmów. - Tu stawiaj żarcie, tu picie. Co oglądamy? I czy w ogóle znają tu asgardzki alkohol? - zapytał, jakby była to najważniejsza rzecz pod słońcem i była; choćby taki drobiazg, znany smak, przypomniałby mu o domu, o dzieciństwie, o bracie, którego pochłonął kosmos.

- Mogą nie znać, Panie Piorunów.

- Boże Piorunów - poprawił Brun ze śmiechem, jednocześnie targając jej i tak poplątane włosy.

- Panie Piorunów? Dużo o was jeszcze nie wiem. - Danvers rozsiadła się wygodniej. - Wiem, że strzelasz piorunami, Thor, robią wrażenie, ale skąd wziął się Pan Piorunów?

- Widzisz, Carol - zaczął gromko Odinson, uśmiechając się coraz szerzej. - Trafiłem kiedyś na Sakaar, taki... kosmiczny śmietnik. Dosyć kolorowy. A tam koleś w makijażu organizował sobie igrzyska dla zabawy, w których głównie chodziło o zarzynanie się nawzajem. I zapewne przespał się z moim bratem. - Teraz mówił o tym z uśmiechem, ale czas spędzony na Sakaar począwszy od aresztu aż do brawurowej ucieczki nie był najweselszym w jego długim życiu.

- Arcymistrz po prostu nie słuchał, co do niego mówi i z uporem maniaka mianował go Panem Piorunów, co doprowadzało naszego chłopczyka do białej gorączki. - Walkiria oparła się o poduszki. - A Thor za każdym cholernym razem go poprawiał. W zasadzie to było najlepsze, słuchać jak ciągle go poprawia, a efektu nie ma. Facet go zupełnie olewał i podrywał jego brata.

- Shh, daj mi skończyć - odsunął przyjaciółkę i spojrzał na Danvers. - Mówił, że kim ja właściwie jestem. No to ja mu na to "bogiem... piorunów!" - zagrzmiał, zaraz ściszając głos, przypomniawszy sobie o obecności innych mieszkańców.

- Ale ponieważ miał kajdanki, poleciały tylko takie małe iskierki! - Brunhilda zaśmiała się serdecznie, powodując reakcję łańcuchową i szybko podśmiewali się wszyscy troje. - "Bóg iskierek", jasna cholera!

- Moja kolej - Carol zaczerpnęła oddechu. - Ratowałam przyjaciół przed byłymi współpracownikami, innymi Kree. Taka rasa - dodała, widząc niezrozumienie. - Chcieli dopaść tę niebieską kostkę, no, ale nie mogłam im na to pozwolić. Mój flerken - znów przerwała - taki kot z mackami w gardle, nazywa się Goose, z własnej woli połknął Tesseract i kiedy Kree przywlekli dupy do nas, ja miałam puste pudełko, a oni myśleli, że jest pełne. Walczymy, udaję, że mnie pokonali, otwierają pudełko, a tam pusto! - zaśmiała się, gdy przebiegło jej przez myśl wspomnienie idiotycznej miny Yon-Rogga.

- Doskonała zmyłka - pochwalił Thor. Na wzmiankę o Tesserakcie zmarszczył brwi; idiotyczny świecący sześcian kosztował Lokiego życie.

- Dziewczyno, dlaczego nikt nas sobie wcześniej nie przedstawił? - rzuciła Brunhilda. - Serio trzeba było końca świata, żebyśmy się poznały?

Zaskakujące, w jak krótkim czasie zdekoncentrowali swoje demony, wypłoszyli je siedząc razem i rozmawiając, kosztując normalnego życia na Ziemi, dając sobie znak, że nie są sami.

- Moje drogie, najtrudniejsze okoliczności wymagają najlepszych wojowników - odparł z dumą Thor. Cieszył się, ogromnie mu ulżyło, gdy kobiety opuściły gardy.

Brunhilda nie tak dawno z wyrazem strachu jak u zbitego zwierzęcia w oczach i mokrą od potu koszulką teraz zajadała przekąski w zagłębieniu między poduszkami; pokusiła się nawet o śmiech. Była wśród przyjaciół, nic już jej nie groziło. Żaden koniec świata, wylanie z roboty, roztopienie pałką, śmierć. Midgard był bezpieczny i za to zawsze będzie Nornom wdzięczna.

Carol wyzbyła się złych przeczuć, przed chwilą jeszcze błądzących w jej umyśle, wskakując na środkowe miejsce. Cieszyła się czasem spędzonym tutaj, z Avengers, choćby nie wiadomo jak dysfunkcyjni byli - w końcu byli tylko ludźmi (w większości) lub bogami z kryzysem w zasadzie wszystkiego, ale wciąż mającymi w sobie odrobinę nadziei na normalne życie.

Na które oczywiście zasłużyli. Nawet najlepsi superbohaterowie potrzebują urlopu.

Thor szczelnie zakutany we własne lęki, które w przerażający sposób przybrały posiniaczoną, porozcinaną twarz Lokiego i jego drobniejszą, wiotką sylwetkę przymierzał się do niecnej kradzieży koca, by owinąć się nim jak najlepszą peleryną. Strach pozostał ukryty gdzieś w umyśle, ale bóg wywalczył sobie prawo do pożądanego odpoczynku.

- Co oglądamy? - Brun wrzuciła do ust chipsa, nie kwapiła się jednak do przejęcia pilota.

Midgardzka technologia nadal ją zadziwiała. W Asgardzie opierali się głównie na magii, aż wstyd przyznać, że po takim czasie nadal nie opanowała obsługi pilota do telewizora czy cholernej pralki, o fikuśnych urządzeniach do komunikacji nie wspominając, za to mogła się wybronić tym, że kawę była w stanie zrobić z zamkniętymi oczami i nie rozwalić przy tym ekspresu.

Bóg, walkiria i Kree, znacznie wytrzymalsi niż ludzie, a mimo to technika była dla nich zagwozdką.

- Coś głupiego. Byle nie romantyki - skrzywiła się Carol. - Zawsze jest ten sam schemat. Dlaczego dama nie może uratować się sama i musi przyjeżdżać jakiś kretyn?

- Sorry, na tym polega ich urok - odparł Thor, który od momentu przybycia na Ziemię nie opuścił ani jednego odcinka Sabriny, nawet podczas durnego drugiego sezonu. - Sądziłem, że kobiety lubią romasidła.

- Błagam, stary, lubię romansidła tak samo, jak mężczyzn - zaśmiała się walkiria. - Ciebie nie wliczam, ty porządny jesteś.

- Mogę się pod tym podpisać. - Blondynka posłała towarzyszce porozumiewawcze spojrzenie, po czym obie zachichotały.

- Może być Star Wars? - Zaintrygowany Odinson zwrócił uwagę przyjaciółkom. - Nie oglądałem, ale Steve ma to na swojej liście, a Tony, Peter i pułkownik Rhodey bez przerwy to zachwalają i robią sobie żarty.

- Może być. Walki w kosmosie są w sam raz. Zupełnie jakbyśmy nie mieli ich niemal na co dzień.

- Tylko tym razem nie my się bijemy. Zresztą ja już to widziałam, miałam kilkanaście lat, kiedy obejrzałam po raz pierwszy te filmy. Są epickie. - Uznała za stosowne pominąć to, że jako dziecko pasjonowała się szczerze tymi filmami i zbierała figurki, kolekcjonowała plakaty. Może znajdzie ich trochę u Marii, ozdobi sobie nimi pokój. Dobrze będzie mieć część dawnej Carol u siebie.

Czas do siódmej upłynął bohaterom bardzo przyjemnie, choć zdążyli obejrzeć tylko pierwszą część sagi. I właściwie do końca dotrzymali Carol z Thorem; Brunhilda zasnęła podczas bitwy o Yavin, omijając tym samym wspaniały uśmiech Leii Organy i osławioną żółtą kurteczkę Skywalkera.

Brunetka spała z na wpół otwartymi ustami, oparta o Danvers: osunęła się niedługo po zaśnięciu, a żadna z supersilnych cynamonowych rolek na kanapie nie ośmieliła się przerwać błogiego snu, najprawdopodobniej bez koszmarów; oznaki stresu i strachu nie wystąpiły, Brun spała spokojnie.

- Wspaniała rozrywka! - Rozentuzjazmowany Thor podniósł się, gestykulując. - Mam nadzieję, że istnieje więcej części tej sagi, bo nigdy się tak dobrze nie bawiłem. Nawet polowania w Vanaheimie były nudniejsze, o zabawach na Vigrid nie wspomnę.

Podczas gdy bóg unosił się zachwytem nad wybitnym midgardzkim dziełem, kobieta ostrożnie odgarnęła z ust Brun kosmyk włosów, który niechybnie trafiłby do środka i zginął zaśliniony. Długie i skołtunione, przypominały w dotyku filc, dla którego jedyną nadzieją byłoby ścięcie. Ostateczny Ragnarok dla fryzury.

Brunhilda była naprawdę piękną kobietą, gdzie ci wszyscy mężczyźni w bazie mają oczy, dziwiła się. Chociaż może już wcześniej Asgardka dała im jasno do zrozumienia, że byli, są i pozostaną w kwestii bycia partnerem olewani.

Na Wszechświat, były tak różne, lecz nawiązała się między nimi cienka nić porozumienia, którą Carol zdecydowała się uczynić osnową możliwej relacji. Nie miała czasu na nic takiego; najpierw ukradła ją wojna, potem Kree, a potem panował zbyt wielki chaos, gdy musiała zadbać sama o tysiące planet. Cóż, przynajmniej Midgard miał Avengers i wielokrotnie ubolewała nad brakiem takich organizacji na innych światach. Zdjęłyby jej ogromny ciężar z ramion.

- Nie ma sensu iść już spać, Thor.

- Wiem. Zjedzmy coś i zaczekajmy na resztę towarzystwa. - Bóg przeciągnął się, by ożywić stężałe od leżenia przez dwie godziny mięśnie, po czym leniwie się podniósł i ruszył do kuchni.

Odkąd wrócił na Ziemię, szperanie w lodówce stało się jednym z jego ulubionych zajęć, przez co kobiety straszyły go, że jeszcze trochę, a zostanie prawdziwym graczem; wystarczy nażreć się śmieciowego jedzenia i poświęcić rok na granie w głupie gry online. Plus idiotyczne okulary przeciwsłoneczne i używanie Stormbreakera jako otwieracza do butelek,  byłby szablonowym gamerem.

- Zaczekaj - powiedziała cicho, wydostając się powoli spod towarzyszki i podkładając w swoje miejsce trzy poduszki tak ostrożnie, żeby jej nie obudzić. - Może reszta zaraz wstanie. Umiesz coś zrobić? - spytała. Przez myśl przeleciały jej potrawy Marii. Właśnie, musi je kiedyś odwiedzić. Na pewno tęsknią. Poza tym jedzenie u nich jest fantastyczne.

Thor rozłożył bezradnie ramiona.

- Jeszcze nie opanowałem tej dziedziny życia.

- Dobra, prawdziwy mężczyzno, coś wymyślę. - Carol ruszyła w stronę kuchni. - Też słaba ze mnie kucharka, chociaż może lepsza od ciebie. Zabiorę was kiedyś do Marii na lunch, zobaczycie, co to znaczy dobra kuchnia - dodała uszczypliwie.

- Odważna jesteś, stawiając swą Marię na równi z demonem kulinarnym Steve'a.

- Nazywacie go kapitanem, a ledwo się nie zabił przy nędznej próbie zrobienia spaghetti. - Danvers wycelowała oskarżycielsko palcem w boga. - Nie widziałeś tego strachu w jego oczach.

- Nie każdy musi być dobry we wszystkim. Ja, na przykład, jestem beznadziejnie przystojny - Odinson z rezygnacją rozłożył ramiona.

- Wyjdź, narcyzie - szturchnęła go deską do krojenia. - Zorganizuj lepiej coś, czym można się najeść.

Kolejnej nocy sytuacja się powtórzyła, tym razem bez Odinsona w Klubie Złych Snów.

Dwie kobiety wpadły na siebie w hallu, zapewne schodząc do kuchni po coś ciepłego do picia lub jedzenia. Cokolwiek, byleby skupiło zmysły jak najdalej od koszmarów.

Brunhilda, zszokowana i pokryta potem, ubrana w przesiąknięty nim podkoszulek i krótkie dresowe spodenki bez słowa wyciągnęła ręce w stronę równie ledwo ubranej Danvers. Nie dbała o to, jak jej maska bezuczuciowej alkoholiczki spada i się roztrzaskuje o elegancki parkiet, jak bardzo słabo wygląda, ale potrzebowała otuchy.

Carol, milcząca identycznie jak brunetka objęła ją, pozwalając na ułożenie głowy na swojej piersi i ciche, spazmatyczne szlochanie w podkoszulek.

Czuła się słabo, wpadając w uścisk Asgardki, wiedząc jednocześnie, że żadna się nie załamie pod ciężarem strachu tej drugiej. Z ulgą padła w przyjazne ramiona, już poznane i otwarte.

Walkiria płakała, teraz już zupełnie bez skrępowania wciskając się w uścisk, kuląc się, by blondynce było łatwiej ją obejmować. Danvers wodziła palcami po rozgrzanych, zmęczonych plecach, głaskała skołtunione włosy, robiła wszystko, by Brunhilda poczuła się bardziej komfortowo.

Poruszenie się w splotach przytulasa było poziomem zdumienia porównywalne do porażenia prądem; niby wiadomo, że nastąpi, jeśli się jest nieostrożnym, ale zawsze dziwi.

Brun odsunęła się, wciąż pociągając nosem i ocierając łzy wierzchem dłoni, dopóki nie zapiekły ją oczy. Wtedy je zmrużyła, zaczerwienione, żeby obraz zyskał choć trochę ostrości. Dopiero wtedy stwierdziła subiektywnie, że jej nowa znajoma jest naprawdę fajna. Naprawdę ładna.

- Przepraszam - wykrztusiła, obejmując się błyszczącymi od potu ramionami.

- Zrobię ci czegoś ciepłego, zaczekaj. - Krótka fryzura blondynki rozpaczliwie domagała się zaprowadzenia porządku, jednak w tym momencie to było ostatnie, co ją obchodziło. Zaczęła się krzątać przy kuchni, wyciągając cicho kubek i talerze, co zdziwiło zwykle hałaśliwą Brun, której dyskrecja była ostatnim możliwym imieniem.

- Herbaty, kakao? - spytała, przejeżdżając dłonią po krótkich włosach.

- Alkoholu.

- Brunhilda... - Ostrzegawczy ton zapalił czerwoną lampkę w mózgu wywołanej, może tak rano i świeżo po koszmarze lepiej nie dyskutować.

- Okej, herbaty. Zwykłej - dodała niechętnie, widząc, jak Carol sięga po cukiernicę.

- Jasne. - Kapitan uśmiechnęła się lekko, po chwili podając parujący napój. - Zaraz nam zrobię jakieś zapiekanki czy coś.

- Też chcę, nie może mnie ciągle Nat uczyć gotować. Dosyć słaba ze mnie kucharka - mruknęła wstając.

- Dobra. To nie jest takie trudne.

Miała szczery zamiar nauczenia się sztuki kulinarnej, najtrudniejszej ze wszystkich, bo wystarczyło coś schrzanić na początku i już miało się duży problem (Tony porównał kiedyś gotowanie do matematyki - tam też, jak coś spieprzysz, to całe równanie jest do dupy), ale musiała umieć, jeśli nie chciała wiecznie polegać na kanapkach z masłem orzechowym, pizzie i chińskim jedzeniu z knajpy kilka kilometrów od bazy.

Od domu, poprawiła się, bo właśnie to miejsce mogła nazwać domem. Tam, gdzie miała rodzinę, alkohol i bezpieczeństwo. Długo obywała się bez rzeczy pierwszej i ostatniej, co poważnie się na niej odbiło, jednak teraz miała zapewnione pomocne dłonie reszty mieszkańców.

Na Sakaar była zupełnie sama. Nie miała nikogo, oprócz wiecznie zazdrosnej suki Topaz, która nagminnie wtykała paskudny nos w nie swoje sprawy, a i tak 'miała' było co do niej określeniem na wyrost jak z Midgardu do Helheimu, Arcymistrza, któremu coś jednak nie ufała - facet był wyjątkowo zajęty podrywaniem jakiegoś młodzieńca o fantastycznych włosach i całkiem zgrabnym tyłku, wspomniany młodzian lubił sztuczki oraz noże; potem okazał się bratem Thora - potem jakoś złapała kontakt z Hulkiem, o ile wyzywanie się od 'paskud' i 'tego-nie-zacytuję' niekoniecznie dodawało otuchy. Później pojawił się Thor, jego szczenięcy entuzjazm idący w parze z ratowaniem świata, z którego uciekła, a ona się zgodziła.

Nie żałowała ani trochę.

Oparła podbródek o ramię nieco wyższej od niej Carol, nie dbając o to, że zostawia na nim ślady potu, efektu nocnego strachu.

- Pieprzyć jedzenie, nic nie przełknę - rzuciła zirytowana, po raz pierwszy odmawiając potencjalnej nowej miłości. - Co najwyżej się napiję.

- Nie napijesz - Danvers stanowczo wsparła dłonie o biodra. Nie chciała jej nic zabraniać, brońcie bogowie, ale nie mogła pozwolić na ruinę zdrowia brunetki.

- Zakład? - odparła drwiąco walkiria, namierzając butelkę, którą ktoś zostawił po ostatniej libacji.

Błysk światła, huk i zwycięski uśmieszek kapitan nie pozostawiał wątpliwości; nie napije się, bo w miejscu butelki ziała dziura. Blat raczej też wymagał naprawy.

- Ups.

- Nie znoszę was czasami - mruknęła Brunhilda, zrezygnowawszy zawczasu z planu picia.

- Musisz się z nami przemęczyć.

- Z wami i z koszmarami. To dwie rzeczy. Zwłaszcza z tymi kretynami, Wilsonem i Barnesem.

- Klub Złych Snów jest otwarty codziennie w nocy, zapraszam - Blondynka rozłożyła ramiona w zapraszającym geście. - Chodź.

Pocałowała kobietę lekko w czoło, z mocno bijącym sercem i nadzieją, że nie przekroczyła żadnej linii, której nie powinna nawet dotknąć.

Zaraz potem sama otrzymała taki pocałunek, w nos. Później oddała ten w policzek, z czystej przyjemności ściskając Brun w objęciach.

W ciemnych oczach zabłyszczało wyzwanie, tak nieodparte jak chęć ucieczki przed lecącą w twarz piłką bądź czymś cięższym (bogom dzięki, że została w porę pchnięta na ziemię, gdy Thor przyzywał młot ostatnim razem). Uśmiechnęła się kącikiem ust, a jedyną rzeczą, jaką zrobiła w odpowiedzi na tak bezczelne zagranie, było pochylenie się i niby niechcący wcelowanie kolejnego pocałunku nie w nos czy czoło, ale prosto w pełne usta brunetki.

Irracjonalny - a może właśnie genialny w tym momencie umysł - zupełnie wbrew swojej właścicielce zaczął planować emigrację na drugi koniec galaktyki, byle tylko nie zostać odnalezionym przez walkirię.

Zostały tak kilkanaście sekund, nie poruszając się jak posągi, które kiedyś widziała w Asgardzie, posągi nieszczęśliwie zakochanych wojowniczek.

Brunhilda przemilczała fakt, że jedną z nich była właśnie ona. Żadna z przygód przeżytych później, głównie na Sakaar, żadna z osób nie dała jej miłości. Igraszki z nimi nic nie znaczyły, musiała czymś zapełnić czas i serce głodne uczuć po tak długim czasie.

Nie było nagłych ruchów, postękiwań i przesuwania dłońmi po ciałach, ciągnięcia kosmyków ani zatapiania w nich palców, wskakiwania na biodra i zatracaniu się w namiętnych pocałunkach. Zabrakło ocierania się o siebie, cichych jęków i tak romantycznych szeptów.

Cisza i one.

Puściły się dopiero po chwili, z lekkimi uśmiechami grającymi na twarzach i szybkimi oddechami.

Carol owinęła ramionami towarzyszkę, już nieco mniej roztrzęsioną i wyraźnie zadowoloną, jej klatka piersiowa unosiła się i opadała bardzo szybko; Danvers czuła to, gdy przytuliła do siebie mocniej kobietę i ułożyła dłoń na jej karku zupełnie tak, jakby nie chciała jej puścić. Pocałowała ją jeszcze raz, tym razem w czoło.

- Wszystko się ułoży, jest okej - mruknęła w brązowe włosy, pachnące szamponem i strachem. Ciepłe ciało nadal przylegało do niej z głodu za bliskością, ramiona zacisnęło za jej pasem, twarz wtuliło w pierś.

Obie wiedziały, że nie jest okej. Że jest dużo do naprawienia. Choć może uda im się kiedyś wyrwać z często posępnej posiadłości obrońców Ziemi, których obowiązki rozszerzyły się o ratowanie Wszechświata.

Przecież nikt nie chciałby stawać im na drodze.

____________________________________

ᴛʜᴇʏ ғᴏʀᴄᴇᴅ ᴘᴏɪsᴏɴ ᴜɴᴅᴇʀ ʏᴏᴜʀ sᴋɪɴ
ᴀɴᴅ ʏᴏᴜʀ ᴠᴇɪɴs sᴛᴀʀᴛᴇᴅ ɢʟᴏᴡɪɴɢ ᴡɪᴛʜ sᴛᴀʀʟɪɢʜᴛ
ᴛʜᴇʏ ʟᴇғᴛ ʙʀᴜɪsᴇs ᴏɴ ʏᴏᴜʀ ʜᴇᴀʀᴛ
ᴀɴᴅ ʏᴇᴛ ɪᴛ sᴛɪʟʟ ᴋᴇᴘᴛ ʙᴇᴀᴛɪɴɢ
ᴛʜᴇʏ ᴅʀᴀɢɢᴇᴅ ʏᴏᴜ ɪɴᴛᴏ ᴛʜᴇ ᴅᴀʀᴋɴᴇss
ᴀɴᴅ ʏᴏᴜ ᴄᴀᴍᴇ ᴏᴜᴛ sʜɪɴɪɴɢ

____________________________________



dla @

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro