Rozdział 2 - A śnieg za oknem hula cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ciało Leonarda zareagowało szybciej niż głowa. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, zrobił krok do przodu, wyciągnął rękę i zacisnął palce na swetrze Wandy. To był impuls, nie kontrolował tego, po prostu poczuł, że nie wytrzyma po raz trzeci sam w ciemnościach, a jedyną osobą, która mogłaby go z nich wyprowadzić była właśnie ona. Usłyszał, jak wciąga ustami powietrze — najwyraźniej też nie spodziewała się takiego posunięcia.

— Wiesz, jak stąd wyjść? — zapytał półszeptem. Ciemność z niewiadomych powodów sprawiała, że mówił ciszej niż zazwyczaj. — Tylko błagam, powiedz, że ta podejrzanie wyglądająca uliczka za drzwiami nie jest jedyną drogą.

Wanda nie odpowiedziała, ale Leonard poczuł, że wełniany materiał pod jego palcami się naciąga. Uchwycił go mocniej i ruszył za dziewczyną. Dla równowagi wystawił drugą rękę, która tym razem dotknęła ściany. Przesuwał dłoń po jej śliskiej powierzchni, podążając za milczącą mimowolną przewodniczką.

Nadal nie mógł zrozumieć, co w nią wstąpiło. Jeszcze chwilę temu rozmawiali jak gdyby nigdy nic. Jakby Leonard wcale nie spotkał jej po raz pierwszy w życiu, ani nie wywrócił w ciemnym korytarzu ewakuacyjnym. A teraz milczała jak zaklęta.

Czy powiedział coś nie tak? Może nie powinien był po raz drugi pytać o jej imię? Może dziewczyny miały na tym punkcie takiego samego kręćka, co na pytanie o wagę? Albo wiek w starszych rocznikach... Ale przecież chciał się tylko upewnić.

Dlaczego zawsze musiał robić coś nie tak?

Sweter Wandy nagle przestał pociągać go do przodu. Zamiast tego zawiesił się na jego palcach, jakby były uchwytem na ręcznik i zanim Leonard zdążył uświadomić sobie, co to oznacza, jego stopa przy kolejnym kroku natrafiła na pustkę. Żołądek podjechał mu do gardła, jak przy gwałtownym starcie windą, kiedy jego noga poleciała w dół. Przez sekundę miał wrażenie, że spada w przepaść. Noga stojąca wyżej ugięła się, palce zapiszczały przeraźliwie, bezskutecznie starając się znaleźć punkt zaczepienia na gładkiej ścianie, druga ręka zaczęła szukać oparcia za plecami, po czym nagle przestał spadać. Stopa wylądowała koślawo na pierwszym stopniu schodów, a ręka, za plecami, cudem zapobiegając ponownemu wyłożeniu się na wznak. Leonard odetchnął z ulgą w pozycji, w której śmiało mógłby reklamować twistera i prawie w tym samym momencie serce w nim zamarło.

Zdał sobie sprawę, że puścił sweter Wandy.

Z trudem wyprostował się i stanął obiema nogami na stopniu.

— Wanda! — rzucił w ciemność pogłosem.

Odczekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi.

— Cholera... — wymamrotał.

Jakby na tę komendę, niczym otwierający się baśniowy Sezam, rozległo się skrzypienie starych zawiasów, podobne do kwiknięcia świni i kilka stopni niżej ukazał się jaśniejszy prostokąt wyjścia. Schody przy świetle okazały się naprawdę krótkie i Leonard mógłby pokonać je w dwóch dużych krokach, ale dla pewności wolał zejść ostrożnie schodek, po schodku, nadal trzymając rękę na ścianie.

Przekraczając próg, zatrzymał na chwilę wzrok na zardzewiałych zawiasach zniszczonych drzwi, które wydały z siebie ten okropny jęk. Minął je, obdarzając krytycznym spojrzeniem pełnym wyrzutu, po czym wyszedł na jeszcze węższy niż poprzedni korytarz i momentalnie zastygł. W jednej chwili uderzyły go dwie rzeczy.

Po pierwsze zrozumiał, że nieustające dudnienie wcale nie było skutkiem uderzenia w głowę. Teraz, gdy do rytmicznych uderzeń dołączyła zniekształcona, ale jednak wyraźnie melodia, rozpoznał muzykę. I to nie byle jaką muzykę — techno. A techno w szkole oznaczało dokładnie to, co powiedziała Wanda.

Imprezę.

Zaś drugą rzeczą, która zatrzymała go w miejscu był rozpościerający się przed nim widok.

Po obu stronach długiego korytarza, ciągnęły się metalowe klatki z szerokimi, okratowanymi drzwiami, uchylonymi nierównomiernie aż do odległego zakrętu, majaczącego gdzieś w oddali.

Wzdrygnął się.

O pomyłce nie mogło być już teraz mowy. Patrzył na najmroczniejsze miejsce na kuli ziemskiej, włączając w listę biegun północny podczas astronomicznej zimy — szkolne szatnie. Ich forma tylko potwierdzała, czym tak naprawdę była szkoła.

— Wanda? — szepnął pytająco w nieokreślonym kierunku z rozpaczliwą nadzieją, że dziewczyna odpowie. — Jesteś tu?... — dodał jeszcze ciszej po chwili milczenia.

Odpowiedział mu jedynie bas dudniącej piosenki.

Leonard przełknął głośno ślinę. Ostatnim, czego chwilowo sobie życzył, była wycieczka krajoznawcza po pustej, a przynajmniej miał nadzieję, że pustej szatni szkoły, w której odbywała się dyskoteka w poszukiwaniu najwyraźniej obrażonej na niego dziewczyny. Zdecydowanie musiał wybrać wyjątkowo perfidny typ szczęśliwej gwiazdy, bo po Wandzie nie było ani śladu, zupełnie jakby po otworzeniu skrzypiących drzwi rozpłynęła się w powietrzu.
Bo przecież same nie mogły się otworzyć.

Prawda?

Leonard z trudem odsunął od siebie irytująco często powracające skojarzenie z horrorem i czując się, jakby ktoś zakładał mu na szyję węzeł szubieniczny, ruszył korytarzem na poszukiwanie Wandy.

Przejście zaopatrzono wspaniałomyślnie w oświetlenie nieco lepszego sortu niż naga, zwisająca na kablu żarówka, ale i tak zasięg światła obejmował tylko drogę pomiędzy klatkami. Ich wnętrza pozostawały zupełnie ciemne, jakby mrok skrywał niebezpieczne zwierzęta, takie, jakie wypuszcza się w cyrku, a ludzie o słabych nerwach zaczynają mdleć.

Leonard wcale im się nie dziwił. Sam miał ochotę w tej chwili zemdleć, zamiast błądzić po szatni szkoły, która powinna zdecydowanie zainwestować w wymianę oświetlenia. I szatni.

Zawsze zazdrościł księżniczkom z bajek czytanych siostrze przez mamę wrodzonej zdolności tracenia przytomności na zawołanie. Łapane przez księcia na białym rumaku, nie musiały nawet kiwnąć palcem przy pokonaniu smoka, złej macochy, czy armii nadopiekuńczych krasnoludków.

Muzyka, którą słyszał nie gorzej niż w słuchawkach ze wzmocnionymi basami, jedynie dodawała grozy sytuacji.

— Wanda, błagam cię, pokaż się... — wyszeptał z nieśmiertelną nadzieją.

I ponownie nie usłyszał niczego poza narastającym tempem i wysokością świdrującej muzyki.

Nachylił się i zerknął w mrok kolejnej klatki. Miał wrażenie, że jego żołądek zamienił się w windę. Kiedy zaglądał do wnętrza szatni, podjeżdżał powoli do gardła, dopóki Leonard nie upewnił się, że nie ma w niej nikogo. Wtedy opadał na swoje miejsce wraz z wyprostowaniem się i ponownie wznosił, gdy Leonard podchodził do przeciwległej strony korytarza.

Odwracanie się plecami do już sprawdzonych boksów również nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Leonard nie potrafił wyzbyć się irracjonalnego wrażenia, że, mimo wszystko ktoś mógł tam siedzieć i tylko czekać, aż odwróci się, nieświadomy nadchodzącego ataku. Czuł nieznośne mrowienie na plecach, oczekując w każdej chwili gwałtownego dotyku.

Żeby odwrócić uwagę od makabrycznych wizji, podsuwanych mu przez wyobraźnię, Leonard zaczął analizować zachowanie Wandy. Nawet jeżeli uda mu się znaleźć ją w tym potwornym miejscu, nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć.

Odkąd zaczęli rozmawiać, zachowywała się dziwnie, nawet jak na uczennicę szkoły, znajdującej się w sypialni Staruszka. Leonard wolał odsunąć chwilowo na bok kwestię tego, co owa szkoła tam robiła i skupić się na wydostaniu z niej. Takimi rozważaniami będzie mógł zająć się w domu, w bezpiecznym łóżku i pod ciepłym kocem.

Po pierwsze wpadł na nią, pomijając fakt, że niewiele brakowało, a musiałby sprawdzić w praktyce swoją wiedzę wyniesioną z lekcji EDB, w zupełnie ciemnym korytarzu. I to ewakuacyjnym. Co ona tam robiła? I to czasie dyskoteki! Którą zresztą nazwała przyjęciem urodzinowym — Leonard dopisał ten szczegół do długiej jak wykaz prezentów świętego Mikołaja listy pytań.

Dlaczego więc ukrywała się w jakimś ciemnym korytarzu? Nie powinna bawić się jak wszyscy? Albo chociaż skorzystać z darmowych przekąsek?

Po drugie wyraźnie unikała rozmowy. Najpierw bezceremonialnie go ignorowała, a później nagle zamilkła w środku konwersacji. Czy tak zachowuje się uczestnik imprezy?

Leonard zajrzał do następnej klatki i aż zachłysnął się w nagłym olśnieniu.

A co jeśli Wanda wcale nie chodziła do tej szkoły? Przypomniał sobie ulewę na zewnątrz i zadziwiająco lekko chodzące drzwi. Może... Zaskoczył ją deszcz i postanowiła przeczekać go w najbliższym suchym miejscu? Może wiedziała o tym korytarzu, albo widziała, jak ktoś z niego wychodził? To wyjaśniałoby, dlaczego nie zapaliła światła i dlaczego wyglądała na taką przerażoną jego widokiem. I czemu unikała pytań — bała się nakrycia.

W takim razie musiała zmyślić historyjkę z przyjęciem. Tłumaczyło ono muzykę. Jak Leonard mógł wcześniej jej nie usłyszeć? Powoli zaczynała boleć go głowa, a przecież nadal nie doświadczał rzeczywistej głośności. Zarówno jak i obecność dziewczyny, dodatkowo poręczoną rzekomym zaproszeniem.

Wyskoczyła z tą bajeczką tak panicznie, że od razu wydała się Leonardowi podejrzana — ostatecznie powszechnie wiadomo, że tłumaczy się tylko winny.

Ale jak mogła zmyślić coś tak idiotycznego? Przyjęcie urodzinowe w szkole? Nawet on znalazłby lepszą wymówkę. Tyle że w takim razie Wanda nie powinna była znajdować się w korytarzu.

W miarę jak to do niego docierało, stopniowo zwalniał kroku.

Kiedy zgasło światło, Wanda celowo nie powiedziała mu o schodach. Chciała zyskać czas, potrzebny jej, by opuścić budynek, do którego nigdy nie powinna była wchodzić.

Zatrzymał się tuż przed ostatnią klatką. Opuścił zrezygnowany ręce. Zaglądanie do tych wszystkich ciemnych, powodujących u niego sensacje żołądkowe, okratowanych boksów okazało się bezcelowe. Został sam w nieznanej, dudniącej techno szkole zdany wyłącznie na siebie, bez kogokolwiek, kto mógłby wyjaśnić mu, co tam robił. Zagapił się w ciemność pomiędzy kratami.

Skoro Wanda go zostawiła, chyba najrozsądniej byłoby samemu znaleźć wyjście. Westchnął i już miał wejść po schodach na końcu niepoważnie długiego korytarza, kiedy usłyszał kroki.

Więc Wanda jednak wróciła! Może nie udało jej się wydostać niezauważenie i chciała wyjść przez korytarz ewakuacyjny? Leonard już otworzył usta, żeby ją zawołać, kiedy z góry dobiegł go nieznany i zdecydowanie męski głos.

— Tędy, tutaj nie ma tylu kamer.

Leonard zamarł. Czyżby ktoś zauważył Wandę i zaalarmował nauczycieli, którzy teraz szukali intruza? Ale dziewczyna prawdopodobnie już dawno opuściła szkołę...

Więc zamiast niej, znajdą jego. I do tego w miejscu, w którym nie zarejestrują go kamery. A co wtedy zrobią? Czy uznają go za włamywacza? Zadzwonią na policję?

Poziom adrenaliny Leonarda gwałtownie podskoczył. Zerknął za siebie. Jeśli nauczyciele nie skierują się od razu do szatni, miałby jeszcze szansę wrócić do korytarza ewakuacyjnego i wyjść z budynku. Chyba że...

— Co to za miejsce? — Dołączył się nowy, głębszy niż poprzedni głos.

— Szatnia — odpowiedział niedbale pierwszy.

Leonardowi zrobiło się gorąco, kiedy na pierwszym stopniu tupnęły ciężkie, sznurowane buty. Obiegł wzrokiem ciemne klatki, słabe światło, nęcąco otwarte drzwi na końcu korytarza i błyskawicznie podjął decyzję, przez którą już miał ochotę cofnąć się w czasie. Niestety, najwyraźniej dane mu było podróżować tylko w przestrzeni.

Wślizgnął się przez uchylone drzwi do klatki, przed którą się zatrzymał.

Jego brzuch otarł się o metalową kratę i gdyby miał na sobie kamizelkę, jej guziki z pewnością zostałyby na zewnątrz. Albo po prostu drzwi otworzyłyby się szerzej, ale jeśli zostały równie dobrze naoliwione co te w korytarzu ewakuacyjnym, nauczyciele nie musieliby w ogóle trudzić się szukaniem go.

Leonard zdążył tylko zrobić jeszcze kilka kroków głębiej w cień boksu, zanim w nikłym świetle korytarza pojawił się pulchny chłopak, mogący być jego rówieśnikiem. Rozejrzał się on czujnie wokoło, przez dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na klatce Leonarda, przy czym ten wstrzymał oddech, przejechał ręką po krótko przyciętych, jasnych, szczeciniastych włosach, nadających jego głowie lekko kwadratowy kształt i pomachał do kogoś za sobą.

— Czysto — oznajmił, a Leonard rozpoznał głos, który usłyszał jako pierwszy.

Czyżby to on zawiadomił nauczycieli? Leonard zerknął w prawo, żeby sprawdzić, czy uda mu się zobaczyć, do kogo machał chłopak, ale zamiast tego rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, widząc Wandę, wciśniętą bezdźwięcznie w róg boksu, zaledwie kilka centymetrów od niego.

Tylko szok uratował go od wydania zaskoczonego okrzyku. Był tak pewny swojej teorii, że nawet nie przyszło mu do głowy uwzględnić innej możliwości. A tymczasem Wanda została w szkole i, o ironio, przez cały ten czas siedziała w jedynej klatce, której nie sprawdził.

Chyba nawet go nie zauważyła, bo, o ile dobrze widział w półmroku, miała zamknięte oczy. Rozsadzało go od środka, żeby zasypać ją pytaniami, cisnącymi mu się na usta, ale powstrzymał się ze względu na niezbyt sprzyjające zasypywaniu pytaniami okoliczności. Zamiast tego cofnął się jeszcze o krok, spoglądając z uznaniem na miejsce, w którym ustawiła się Wanda — niewidoczne, jeśli ktoś zajrzałby wprost do środka klatki, a nawet przez chwilę, gdyby zdecydowałby się wejść.

— Jesteś pewien? — odezwał się nadal niewidoczny towarzysz chłopaka. — Dlaczego w takim razie pali się światło? Miało tu nikogo nie być. — Głos był niski i nieco zachrypnięty. Leonard odnosił wrażenie, że jeszcze go nie słyszał.

— Pewnie ktoś nie zgasił — odpowiedział blondyn niecierpliwie, potrząsając głową. — Coś taki ekolog? Ludzie mają w nosie zużycie prądu, dopóki za niego nie płacą. A poza tym to nie jest tak, że nikt tu nie wchodzi, tylko chwilowo nikogo nie powinno być.

— Nie powinno? — Głos miał inną barwę niż dwa poprzednie. Bardziej ostrą i niższą. To ten Leonard słyszał na początku.

Blondyn zamachał agresywnie rękami.

— Halo, wszyscy są na imprezie! Komu chciałoby się teraz szwendać po pustych szatniach? Może wam, hę? — Ostatnie pytanie, mimo zaczepnego wydźwięku, nie brzmiało wcale wrogo. Chłopak śmiechnął się porozumiewawczo, nieprzyjemnie wykrzywiając obfite wargi.

— Może nam... — odezwał się pierwszy chytrze.

Leonard nabierał coraz silniejszego przekonania, że nie byli to nauczyciele.

— No. — Blondyn zatarł masywne ręce. — To teraz wybierzemy sobie którąś szatnię i możecie, panowie, pokazać, co tam macie.

Przebiegł wzrokiem rząd klatek.

— Ta się nada — Machnął niedbale ręką w stronę Leonarda. — Te ofiary nie pisną słówka, nawet jeśli zaczną coś podejrzewać.

Żołądek podjechał mu do gardła, a Wanda otworzyła gwałtownie oczy.

Blondyn pewnym siebie krokiem ruszył w stronę wejścia. Leonard zaczął odmawiać Zdrowaśkę, a Wanda, o ile to było możliwe, jeszcze ciaśniej przywarła do ściany z niezdrowo wytrzeszczonymi oczami.

Blondyn wyciągnął rękę z grubymi palcami w stronę uchwytu drzwi.

— Czekaj — powstrzymał go zachrypły głos, a Leonard urwał na „teraz i w godzinę".

Blondyn odwrócił się, przewracając oczami.

— Co znowu? — warknął.

— Tam są otwarte drzwi.

Blondyn zerknął przez ramię z wyraźnym zniecierpliwieniem i zastygł.

— Cholera jasna — mruknął i zniknął z pola widzenia Leonarda.

Za nim, jak cienie, podążyły dwie postaci. Leonard wreszcie mógł zobaczyć właścicieli dwóch głosów oraz w pewnym sensie swoich wybawców. I agresorów w jednym.

Mężczyźni wyglądali podobnie do siebie, chociaż nie z powodu rysów twarzy. Obaj nienaturalnie chudzi, lekko przygarbieni, szli leniwym, posuwistym krokiem, jakby poruszali się w smole. Pociągłe twarze, niezdrowo blada cera i cienie pod oczami pogłębiane przez żółte świetlówki, nadawały im wręcz upiornego wyglądu. Rozglądali się nieufnie po ciemnych boksach, i gdyby Leonard nie sprawdził wcześniej ich wszystkich, zacząłby się zastanawiać, czy coś z nich nie wyskoczy. Zdecydowanie nie byli to goście, których chciałby spotkać na ulicy. Albo na przykład w szkole w środku nocy... Już dawno porzucił pomysł, że byli nauczycielami. Prawdopodobnie tak jak chwilowo Leonard, skrzętnie ich unikali.

Minęli jego klatkę i poszli dalej, najpewniej do korytarza ewakuacyjnego.

Leonard powoli wypuścił powietrze z ust, chociaż ucisk w brzuchu nie ustąpił. Pobłogosławił przepaloną świetlówkę, która właśnie kupiła mu czas na to, by wziąć nogi za pas.

Niezbyt długie, ale obfitujące w doświadczenia, których nie powstydziłby się zaprawiony w boju weteran życie w szkole, nauczyło go złotego środka czasu potrzebnego na równoczesne porzucenie podejrzeń przez napastników i skuteczną ucieczkę. Odczekał dokładnie pięć sekund. Kolejną wyniesioną z tego mrocznego okresu jego edukacji umiejętnością było dokładne odmierzanie czasu, kiedy serce zdawało się zamieniać w kolibra z Parkinsonem.

Stabilizując oddech i wyobrażając sobie zwalniającą wskazówkę zegara odliczył od dziesięciu w dół, po czym chwycił nadal nieruchomą Wandę za przedramię i zrobił stanowczy krok w stronę drzwi. Miał zamiar zrobić ich znacznie więcej i to w trybie przyspieszonym, ale Wanda nie ruszyła się z miejsca. Zaparła się, wykorzystując do tego ścianę i z szeroko otwartymi oczami pokręciła gwałtownie głową.

— Wanda, musimy iść, oni tu zaraz wrócą — wyszeptał gorączkowo. Może mu się wydawało, ale słyszał przybliżające się kroki, chociaż mogło to być równie dobrze nieprzerwane dudnienie basu. — I, błagam cię, wyjdźmy wreszcie z tej ciemnicy. Do Wielkanocy jeszcze daleko.

Wanda przywarła jeszcze szczelniej do ściany, jak ślimak, chowający się w swojej skorupie.

— Wanda, nie chcesz, żeby oni tu weszli, uwierz mi.

Teraz był już pewny, że słyszy kroki, a nawet coraz bliższy, wściekły głos Blondyna. Kompletnie nie mógł zrozumieć braku instynktu samozachowawczego u dziewczyny.

— Błagam... — wyszeptał płaczliwie.

Wanda popatrzyła mu w oczy ze ściągniętymi boleśnie brwiami i wyrazem, którego nie potrafił jednoznacznie określić.

— Przepraszam — szepnęła. Zamknęła oczy i wtuliła głowę w róg ściany.

— Czy ten idiota nie potrafi nawet wymienić żarówki? Za co ta szkoła mu płaci?!

Bliskość drapieżnika podziałała na Leonarda jak kopnięcie prądem. Uchwycił rękę Wandy tak, żeby mu się nie wyrwała i uwiesił na niej całym swoim ciężarem, przez co dziewczyna mimowolnie zrobiła krok naprzód. Leonardowi to wystarczyło. Zanim zdążyła cofnąć się i z powrotem przykleić do ściany, pociągnął ją do drzwi. Przecisnął się w szparze, wciągając brzuch i Wandę tuż za sobą. O mało się nie uchyliły, ale jakoś udało mu się przeprowadzić przez szerokość ucha igielnego zapierającą się jak uparty wielbłąd dziewczynę.

Wytoczyli się na korytarz, omal nie przewracając. Leonard usłyszał znajome skrzypienie drzwi do korytarza ewakuacyjnego i natychmiast odzyskał równowagę. Wandę chyba również to otrzeźwiło, bo przestała się wyrywać i, nadal trzymana dla pewności przez Leonarda, wbiegła za nim po schodach.

Wypadli prosto na jasny szkolny hol, dokładnie naprzeciwko masywnych drzwi wejściowych. Jedno ich skrzydło było uchylone a przed nim ktoś siedział, na szczęście odwrócony do nich plecami. Leonard kątem oka dostrzegł po swojej lewej schody z chudą barierką, pnące się w górę, więc rzucił tylko tęskne spojrzenie w kierunku wyjścia z budynku i wciągnął Wandę za róg ściany po przeciwnej stronie.

Dopiero tam puścił jej rękę i ostrożnie wychylił głowę zza równie żółtej co w szatni ściany. Muzyka znacznie przybrała na sile, a z miejsca, w którym stali, słychać nawet było odgłosy niedalekiej zabawy. Leonard wbił wzrok w zejście do szatni, gotowy w każdej chwili do dalszej ucieczki, ale ani Blondyn, ani żaden z jego dwóch towarzyszy nie pojawili się. Odetchnął z ulgą. Najwyraźniej nie zauważyli biegnącej w popłochu dwójki nietypowo ubranych nastolatków, potykających się o własne nogi.

Leonard, nieco uspokojony, na tyle, na ile to możliwe, przebywając w szkole, a tym bardziej nieznanej, z wejściem wiodącym przez sypialnię Staruszka i w środku nocy, zwrócił spojrzenie ku upragnionemu wyjściu oraz jego strażnikowi. Wcześniej jedynie pobieżnie rzucił okiem na otoczenie, ale teraz miał szansę przyjrzeć się dziewczynie.

A przynajmniej uznał, że to dziewczyna, sugerując się długim warkoczem na jej plecach. Siedziała zgarbiona na ziemi i wygląda na naprawdę zmarnowaną. Otaczały ją porozrzucane kartki, tworząc coś w rodzaju pierścienia, niczym skały wokół Saturna, a jej żółty sweter tylko potęgował to skojarzenie. Ten, w przeciwieństwie do Wandy, nie budził wątpliwości, czy aby na pewno swetrem jest.

Za nią, a przynajmniej z perspektywy Leonarda za nią, znajdowały się przeszklone drzwi frontowe, w których dopiero teraz zauważył ławkę, zajmującą prawie całe przejście, jakby dziewczyna nie była wystarczającym utrudnieniem. Schował się z powrotem za ścianę i westchnął. ODTĄD Wątpił, żeby szkoła posiadała trzecie wyjście, a jeżeli nie chciał spotkać się ponownie z Blondynem w szatni — była to zaś jedna z niewielu rzeczy na świecie, co do których miał w tej chwili niezachwianą pewność — pozostawało mu jedynie to po drugiej stronie holu.

Wanda stała spokojnie obok jak gdyby nigdy nic, wpatrując się w podłogę. Leonard zzezował na nią ukradkiem, próbując ocenić, czy uda mu się nawiązać jakąś rozmowę. Jej twarz przedstawiała ucieleśnienie neutralności, więc nie miał pojęcia, czy jest na niego obrażona, spokojna, czy po prostu go ignoruje. A jeżeli, mimo wszystko, chodziła do tej szkoły, mogła wiedzieć coś o Saturnie przy drzwiach. I może nawet udałoby się jej przekonać, by przepuściła Leonarda... Tym razem postanowił nie owijać w bawełnę i zapytać od razu wprost, kto, gdzie i jak.

— Wiesz, kim jest?... — zaczął Leonard, ale nie usłyszał własnego głosu, zagłuszonego przez muzykę.

Sapnął z irytacją i przybliżył się do Wandy, praktycznie wsadzając głowę w jej włosy. Pachniały jak stary, zakurzony koc.

— Wiesz, kim jest ta dziewczyna przed wejściem? — zapytał tuż przy jej uchu.

Nawet nie podniosła głowy, żeby zobaczyć, o kogo chodzi.

Jej usta otworzyły się i zaczęły poruszać, jakby coś mówiła. Leonard zmarszczył w skupieniu brwi, ale równie dobrze mógłby słuchać mima. Podobnie jak w starym filmie do jego uszu docierała jedynie muzyka. Z tą subtelną różnicą, że było to techno, a nie zręczna improwizacja fortepianu.

— Cooo? — szepnął najgłośniej jak potrafił w jej włosy.

Wanda zagryzła krzywo swoją bladą, wąską wargę i ścisnęła w kościstych palcach kilka frędzli. Jej ramiona uniosły się, gdy wzięła głębszy wdech, przymykając oczy. Zwróciła się w jego stronę, uniosła na palcach i wbrew przypuszczeń Leonarda nie zionęła ogniem, spalając go na popiół, na którą to ewentualność nie był ubezpieczony, tylko wyrecytowała na jednym wydechu:

— Nora Tatnik, klasa 2 A, zapisuje każdego, kto wchodzi i wychodzi, godzinę, o której wchodzi i wychodzi... — Leonard zmrużył oczy i nachylił się do Wandy ze zmarszczonymi w skupieniu brwiami, starając się wychwycić jej cichy głos spośród świdrującej melodii. Było to równie trudne zadanie, co wyłapanie pokuty przy Spowiedzi, a nie ułatwiał go fakt, że Wanda klepała kolejne wyliczenia w tempie rozpędzającej się lokomotywy Tuwima. — Z kim wchodzi i wychodzi, jak wygląda kiedy wchodzi i wychodzi, co ma przy sobie kiedy wchodzi i wychodzi — Wanda zakończyła monolog wdechem i znów przykleiła się plecami do ściany, wracając do obserwacji podłogi.

Leonard zamrugał kilkakrotnie, nieco oszołomiony natłokiem informacji. Dopiero po chwili jego mózg zdołał je przetworzyć i dotarł do niego sens słów.

Jego zrezygnowany jęk zagłuszyło dudnienie basu. Dziewczyna odnotowująca każdą osobę? Serio? Czy w ogóle dało się trafić gorzej?

Śladem Wandy oparł się ciężko o ścianę i przymknął oczy. Ból głowy zsynchronizował się z tempem muzyki i Leonard czuł, jakby ktoś rytmicznie uderzał w nią młotkiem. I to tą zaostrzoną stroną.

Kto jak kto, ale Leonard wiedział, że wydostanie się ze szkolnej placówki potrafi być nierzadko bardziej niebezpieczne niż przekradanie się obok śpiącego smoka. I to bez magicznego pierścienia. Jednak zawsze, ale to zawsze ostatecznie udawało mu się znaleźć choćby nisko usytuowane okno, schowek, którego woźna zapomniała zamknąć, niezajętą kabinę, kółko polonistyczne albo naprawdę zatłoczony korytarz. Tyle że tym razem okno pozostawało poza jego zasięgiem, do toalety ani schowka nie zmieściłby się z Wandą, na jakiekolwiek kółko było stanowczo za późno, a tłum? Jak miałby znaleźć tłum w środku nocy, w dudniącej techno szkole, w której trwa przyję-

Leonard otworzył gwałtownie oczy, doznawszy olśnienia. Odepchnął się od ściany z tak szerokim uśmiechem jak przy przekroczeniu progu szkoły w piątek po południu.

— Wiem! Wmieszamy się w tłum! — szepnął rezolutnie do ucha Wandy.

Ta wytrzeszczyła oczy i bardzo ostrożnie pokręciła głową, krzywiąc się, jakby Leonard ją uszczypnął, a nie zaproponował właśnie idealne wyjście.

— Właśnie że tak. — Chłopak zaczął się już przyzwyczajać do niewerbalnej komunikacji dziewczyny. — Nikt nie będzie na nas zwracać uwagi, a w odpowiednim momencie... — Zatoczył ręką łagodny łuk przed oczami Wandy. — Wypłyniemy z tłumem.

Z niezrozumiałych powodów dziewczyna nie podzielała jego entuzjazmu. Chłopak czuł, że musi przekonać ją jak najszybciej, by zapobiec ponownemu przyklejeniu się do ściany. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że nie nabierze się drugi raz na tę samą sztuczkę, a Leonardowi mogłoby nie starczyć sił, by ciągnąć ją tak długą drogę.

— Chcesz się stąd wydostać cało, czy nie? — Stanął tak, by móc spojrzeć jej w twarz, przez co musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć muzykę.

Wanda unikała kontaktu wzrokowego, wbijając wzrok w podłogę z taką intensywnością, jakby chciała samym spojrzeniem zrobić w niej dziurę, a później się w niej schować.

— No nie mów mi, że masz ochotę na powrót do szatni... — Jego ton stał się bardziej natarczywy i nerwowy.

Przecież nie mógł tak zostawić Wandy na pastwę tamtych podejrzanych typków, a już tym bardziej prowadzącej skrupulatną dokumentację dziewczyny. Puls przyspieszał mu równo z melodią, wyczuwając granicę bezpiecznej ilości czasu, jaką zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku mieli prawo spędzić na skrzyżowaniu co najmniej trzech uczęszczanych przez znajdujące się w budynku osoby tras. Coś huknęło w oddali, wybijając się nawet ponad przelewającą się przez jego kanał słuchowy muzykę. Leonard zignorował to, skupiając się całkowicie na Wandzie, która skuliła się jeszcze bardziej, tak że ramiona niemal dotykały jej policzków. — Nie możemy tam wrócić.

W głowie huczało mu i szumiało, bardziej nawet niż przez muzykę, skutkiem gorączkowego przetrząsania najbardziej przekonujących argumentów, które ostatecznie sprawiłyby, że dziewczyna pójdzie — najpierw po rozum do głowy, a potem z nim do buzującej tłumną obecnością sali gimnastycznej, gdzie mieli realną szansę pozostać niezauważeni. Coś huknęło po raz drugi, niby wrota piekieł zatrzaskuje się za plecami Orfeusza, skłaniając Leonarda do mówienia coraz szybciej i coraz głośniej, jakby w obawie, że Wanda lada chwila podzieli los nieszczęsnej Eurydyki.

— Jedyne wyjście jest obstawione, a nawet zastawione, więc pozostaje nam tylko wmieszać się w tłum, tak żeby nikt nie zauważył, że nie powinno nas tu być!

Ostatnie słowa praktycznie wykrzyczał wraz z finalnym hukiem, po którym zapadła niemalże całkowita cisza, podkreślając echem sens wypowiedzianego zdania.

Zastygł w miejscu, gdy jego uszy stopniowo odtajały od nieustannego ostrzału kilohercami, a do świadomości powoli docierało, co też właśnie najlepszego zrobił. Jedno spojrzenie na przerażoną minę Wandy pozwoliło mu utwierdzić się w przekonaniu, że nawet przy postępującej głuchocie, Nora nie miała szans go nie usłyszeć.

Trzymając się blisko ściany, zaczął wycofywać się w głąb korytarza, bezskutecznie dając rozpaczliwe znaki zastygłej dziewczynie, by za nim podążyła i, zgodnie z przypuszczeniami, trzy uderzenia serca później usłyszał pierwszy zwiastun nieszczęścia — charakterystyczny stukot obcasów. Wymienił z Wandą gorączkowe spojrzenia.

Wstrzymał oddech i odwrócił się przodem do strony, z której nadciągała strażniczka drzwi, by, podobnie jak przy grze w zbijaka, zagrożenie nie zaskoczyło go od tyłu.

Kroki przybliżały się, z każdą chwilą przyspieszając, podobnie jak jego serce. Tuż obok niego Wanda skuliła się i zakryła głowę rękami, jakby miało to uchronić ją przed nakryciem albo uderzeniem piłki. Leonard wypróbował tę metodę w obu przypadkach.

W żadnym nie okazała się skuteczna.

Wreszcie kroki stały się tak wyraźne, jakby dziewczyna znajdowała się tuż za nim i wtedy zza zakrętu wyłoniła się Nora.

Zrobiła to niepewnie, z wyraźnym ociąganiem, jakby bała się, co może zobaczyć. Jej sylwetki nie okrążały fruwające kartki, za to w ręce dzierżyła wypchany notes, gotowa zapisać wszystkie informacje wymienione przez Wandę. Przystanęła zaskoczona, wpatrując się w Leonarda, który stał bezradnie po środku korytarza z winą wypisaną na czole i doskonale rozumiałby jej reakcję, gdyby nie to, że odgłos kroków wcale nie umilkł.

A o ile Nora nie specjalizowała się w brzuchomówstwie wyrazów dźwiękonaśladowczych, oznaczało to, że uporczywy stukot pochodzi z innego źródła.

Chłopak otworzył usta symultanicznie z dotychczasową strażniczką drzwi, co w innych okolicznościach uznałby za imponujące zgranie choreograficzne, ale chwilowo zamieniło się w milisekundowy wyścig o dojście do głosu, który oboje przegrali, zmieceni z planszy przez nowego zawodnika.

— Hej, ty! — ostry, nieznoszący sprzeciwu głos zaatakował Leonarda od strony pleców i podziałał niczym lodowata dłoń na karku, wymuszając gwałtowny w tył zwrot, i ostatecznie grzebiąc resztki nadziei na pokojowe wymknięcie się z budynku.

A podobno umierała ostatnia.

Obróciwszy się na pięcie, przełknął głośno ślinę, czując, jak serce w nim zamiera, gdy w mroku przyciemnionego przejścia wypatrzył ludzką sylwetkę. O pomyłce nie mogło być mowy — sunęła samym środkiem pustego korytarza prosto w jego stronę, od stóp do głów odziana w czerń. Ramiona okryte ciasno ciemnym materiałem kołysały się przy bokach niczym dwa wahadła, szerokie nogawki spodni podrygiwały przy każdym stanowczo postawionym kroku, zaś błyszczące szpilki wybijały nieubłagany rytm, ochoczo podchwytywany przez obecny w holu pogłos. Ciemne włosy upięte w ciasny kok stapiały się z mrokiem, tworząc swoisty welon, ciągnący się za nią szeroką, długą wstęgą, niknącą w spowitym jeszcze czarniejszą czernią jądrze ciemności, jakie zostawiała za sobą, nadciągając w ich stronę z cienistej czeluści.

Leonard zaczął dostrzegać niezaprzeczalne zalety strategii Wandy, trwającej przy ścianie w doskonałym wręcz bezruchu, z głową ściągniętą ku dołowi przez splecione na potylicy dłonie i przedramiona przyciśnięte ciasno do skroni na kształt nieco krzywej przyłbicy, zwieńczonej dodatkowo zasłoną z ciemnych włosów, podczas gdy on sam stał między opuszczającym się ze stukotem obcasów młotem a wiercącym niespokojnie po prawej za jego plecami kowadłem. Zanosiło się na to, że będzie musiał tłumaczyć się nie jednej, a dwóm przedstawicielkom płci pięknej, i to prawdopodobnie za nich oboje.

— Tak jest, właśnie ty — nie tyle rzuciła, co cisnęła postać przez długość korytarza niczym slogan z jakiejś niskobudżetowej reklamy. Jak gdyby Leonard mógł mieć jeszcze wątpliwości, że, tak jest, chodzi właśnie o niego. — Stój tam, gdzie stoisz — zażądała surowo, wkraczając na jako-tako oświetlone terytorium, dzięki czemu chłopak mógł wreszcie wyróżnić spośród plam cieni rysy twarzy.

Uniesiona dumnie broda drgnęła, kiedy w dłoni postaci znikąd pojawił się podłużny i równie czarny co reszta stroju przedmiot, po czym owa dłoń wystrzeliła do przodu i zastygła wyciągnięta w powietrzu, celując oskarżycielsko w pierś Leonarda. Przymrużone oczy z upiornie czarnymi powiekami taksowały go surowo, sprawiając wrażenie, jakby przewiercały jego duszę.

Leonard wziął głęboki oddech. Jego organizm zwietrzył zbliżającą się konfrontację i chociaż nadciągającej postaci daleko było do mamuta czy nawet tygrysa szablozębnego, wiedziony zaprogramowanym przez ewolucję instynktem postanowił na swój pokrętny sposób uzbroić Leonarda na tę okazję w dokładnie taką samą taktykę jak i jego przodka sprzed milionów lat. Układ nie aż tak sympatyczny, jak by się mogło wydawać, wprawił w ruch nerwową machinę, nie pozostawiając młodzieńcowi odwrotu.

Postać zmierzała prosto na niego. Niemalże widział tor jej ruchu w postaci przerywanej linii, kończącej się trójkątną strzałką przy jego skarpetkach w zielone paski. W trzymanym przez nią przedmiocie dopiero teraz rozpoznał bezprzewodowy mikrofon, którego czubkiem mierzyła w jego stronę niczym agresywna reporterka. Nogi zmiękły mu na samą myśl, na jakie pytania przyjdzie mu odpowiadać w jej wywiadzie.

Wanda skuliła się jeszcze bardziej, choć Leonard wątpił, że to w ogóle możliwe. Długi cień postaci padł na nich oboje, kiedy znalazła się tak blisko, że mógłby policzyć piegi na jej policzkach. To znaczy gdyby jakieś miała.

Zamiast tego spojrzał śmierci prosto w oczy, przygotowując się na najgorsze, kiedy to postać wykonała ni stąd, ni zowąd gwałtowny zwrot tuż przed jego nosem, skręcając wektor nieistniejącej strzałki dokładnie o dziewięćdziesiąt stopni, po czym nie tracąc ani trochę na animuszu ani intensywności stukania przeszła tuż obok, jakby był niewidzialny. Jakby zamiast nastolatka w puchowej kurtce wymijała stojący na jej drodze słup. Jakby Leonard w ogóle nie istniał.

Patrzył w osłupieniu, wywołanym przedostatnim skojarzeniem, jak ciemna postać zostawia za plecami jego i Wandę, celując teraz w ich stronę sterczącym kokiem dla równowagi do niesionego przed sobą mikrofonu. Wanda wychynęła niepewnie zza zasłony włosów jeszcze ciemniejszych niż strój postaci, która minęła ją równie obojętnie co Leonarda i zerknęła pytająco na zdębiałego chłopaka. Nawet niezawodne systemy, od tysiącleci utrzymujące gatunek homo sapiens przy życiu nie potrafiły zdecydować się, jak zachować się w takiej sytuacji.

Czarna postać zdawała się za to odnajdywać w niej doskonale, bo, nadal stukając z werwą, pokonała kilka kolejnych kroków.

— Co. Ty — zaczęła władczo, podpierając jedną rękę ze zwiniętą pięścią na boku i akcentując każdy wyraz osobnym stuknięciem, jednak zamiast dokończyć co on, zatrzymała się w miejscu.

Zmrużyła oczy jeszcze bardziej, tak że długie, gęste, jakby sklejone ciemnością rzęsy zwarły się niemal w jedną linię, rzucającą cień na wypukłe policzki. Opuściła wyprężoną rękę, wyprostowała raptownie wypinając pierś i uniosła nie przystające szerokością do reszty twarzy brwi.

— Tatnik? — W jej ekspresywny głosie tylko na chwilę pobrzmiało zaskoczenie. — Co ty tu robisz, miałaś pilnować drzwi! — wyrzuciła zaraz oskarżycielsko, zakreślając w powietrzu pętlę czymś, co wyglądało jak czarne berło. Leonard wcale nie zdziwiłby się, gdyby w ten sposób rzucała zaklęcie niezręcznego milczenia na wszystkich wokół, bo nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby teraz powiedzieć. Pomijając dylemat, czy w ogóle powinien się wobec takie obrotu spraw odzywać. Pomyłka była tak oczywista, że aż nierealna.

Norę najwyraźniej również czar objął swoim wpływem, bo tylko zająknęła się, przytulając plik kartek na metalowej spirali do piersi niczym swoistą tarczę, zamiast wskazać od razu na oczywistego winowajcę, stojącego zaledwie pięć kroków przed nią.

— Ja...

— No już, bo wszystko popsujesz, a tak dobrze idzie! — dziewczyna przerwała jej kolejnym rozemocjonowanym wykrzyknikiem. Skupiona na swojej tyradzie zdawała się w ogóle nie zauważać niezbyt przekonujących prób dojścia do głosu Nory, choć po tym, jak przegapiła stojącego dokładnie na jej drodze Leonarda, nie było to aż tak zaskakujące.

— Ale...

— Żadnych „ale". — Nawet na nią nie patrząc, zamachała w stronę Nory wolną ręką z połyskującymi czernią paznokciami, jakby sprawdzała konsystencję powietrza w holu. — Hop, hop do drzwi i pod żadnym pozorem nie pozwól a b s o l u t n i e nikomu wyjść.

Nawet totalna dezorientacja nie mogła sprawić, by Leonard nie jęknął w duchu. Choćby matka i ojciec zapomnieli, chłopak nie mógłby nie przybrać cierpiętniczej miny, podejrzanie podobnej do ignorowanej niemalże w równym stopnio, co on i Wanda Nory.

Strażniczka drzwi ściągnęła boleśnie wąskie brwi i ścisnęła usta na zagryzionych w napięciu zębach, spoglądając prosząco na górującą nad nią dziewczynę, jakby samym tym spojrzeniem chciała odżegnać ją od nieugiętej decyzji. Jednak Czarna i to puściła mimo uszu, a właściwie oczu, błyszczących z wyraźną ekscytacją.

— Gdyby ktoś jeszcze się przypałętał — Serce w Leonardzie na chwilę mimowolnie zamarło, kiedy przy energicznym wymachu ręki Czarna niemalże zaszorowała o wierzch jego puchowej kurtki. — kieruj go natychmiast do sali gimnastycznej. A ja... — Tu przerwała, by westchnąć głęboko i nad wyraz dramatycznie, widocznie upajając wypowiadanymi słowami. — idę zawołać Andżelikę — dokończyła, z trzepotem rzęs zwracając rozanielone oczy ku niebu, a dokładniej pierwszemu piętru i splatając ręce z niemal nabożnym uwielbieniem. Trwała tak przez krótką, jak każda jej przerwa w mówieniu chwilę, po czym otrząsnęła się i zwróciła się do Nory, potrząsając groźnie mikrofonem. — Nawet nie waż mi się stąd ruszać, Tatnik, uczciwie ostrzegam. Co?

Nora, która od dłuższego czasu próbowała dojść do słowa, spojrzała dziewczynie prosto w świdrujece oczy i jakby to jedno spojrzenie starczyło jej za odpowiedź, wypuściła z cicha nabrany oddech.

— Ślicznie wyglądasz — wydusiła grobowym głosem ze ściągniętą twarzą i wzrokiem wyrażającymi całkowitą rezygnację.

Czarna wzruszyła niedbale ramionami, prostując się jednak dumnie jak paw z zadowolonym uśmiechem cisnącym na czarne jak węgiel usta.

— Dzięki — odpowiedziała niedbale z wyraźnym zadowoleniem, po czym, nie oglądając się na nikogo, zakręciła w stronę prowadzących ma górę schodów.

— Pilnuj wyjścia! — rzuciła jeszcze przez ramię, stukając nieco chwiejnie na kamiennych stopniach, po czym zniknęła za zakręcającą barierką obitą śliskim, butelkowozielonym plastikiem.

Leonard patrzył zupełnie skołowany, jak odchodzi, nie obdarzając ani jego, ani Wandy bodaj jednym spojrzeniem. Przeniósł wzrok na Norę, która wpatrywała się z zaciśniętymi ustami w miejsce, gdzie zniknęła Czarna. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać, wystawiając na poważną próbę instynkt samozachowawczy chłopaka. Odetchnęła z wyraźnym trudem, po czym opuściła notatnik, którego kartki nie wytrzymały presji grawitacji i przekoziołkowały na drucianej spirali, by zawisnąć smętnie z rogami spuszczonymi podobnie jak głowa Nory ku ziemi. Bujały się jeszcze delikatnie, gdy dziewczyna powlekła się ku swojemu posterunkowi, nawet drgnięciem powieki nie zdradzając świadomość obecności Leonarda i Wandy.

Choć przecież musiała ich widzieć! Stała najwyżej metr od niego, patrzyła dokładnie w ich stronę, zanim nadeszła dziewczyna w czerni.

Leonard nie przypominał sobie, żeby jego kurtka nabierała cech peleryny niewidki w krytycznych sytuacjach, bo owe zdolności ujawniłyby się już dawno temu, zaś jeszcze bardziej wątpliwą czapkę siostry również należało wykluczyć, bo chociaż to ona narobiła jak na razie najwięcej zamieszania, sterczała mu teraz bezużytecznie z wypchanej kieszeni, dyndając puchatym pomponem.

Nie mógł być zresztą niewidzialny, bo przecież Wandą odniosła się w rozmowie do jego wyglądu. A może znikał, gdy stawał bez ruchu? Nie, przecież żadna z dziewczyn nie wyglądała na T. Rexa w przebraniu. Choć niewątpliwie każda z nich bez trudu wpasowałaby się ze swoim strojem w wigilię Wszystkich Świętych.

Ku jemu zdziwieniu Wanda, która zdążyła odjąć ręce od głowy i pogrążyć się w układaniu frędzli swojego swetra nie wydawała się ani trochę zaskoczona, jakby codziennie zdarzało jej się znikać z oczu patrzących prosto na nią osób.

Leonard podszedł do niej nieco bliżej. Nawet jeśli był niewidzialny, to wolał nie nadwyrężać wspaniałomyślności losu i nie testować niesłyszalności.

— Czy ty to widziałaś? — wypalił zduszonym szeptem. — Ominęła nas. Obie nas ominęły. Tak po prostu!

Wanda zwróciła na niego swoje ogromne oczy, minimalnie unosząc głowę i spojrzała z pewną rezerwą, jakby oceniała, czy z niej nie żartuje. Ulżyło mu, że przynajmniej ona zwraca na niego uwagę, kiedy stanie tuż przed jej nosem. Rozłożył ręce w wyrazie i tak znacznie mniejszej niż czuł dezorientacji, i dopiero wtedy kiwnęła głową, tak ostrożnie, jakby od bardziej stanowczego ruchu mogła ześlizgnąć się jej z ramion i rozbić na nakrapianym w kreski o mdłym, niebieskopodobnym kolorze parkiecie.

— Ale... — Leonard zaprotestował półgłosem, wznosząc ręce wyżej niż ksiądz przy Modlitwie Pańskiej. — Jak to jest w ogóle możliwe?

Wanda spojrzała na niego bezradnie i odsunęła się bojaźliwie o kilka milimetrów. Chłopak opuścił ręce, zdając sobie sprawę, że musi wyglądać jak realistyczna wersja Y U no guy.

— Czy to... Normalne? — podjął szeptem nieco, starając się gestykulować nieco spokojniej. Z marnym skutkiem.

Leonard zmarszczył brwi, myśląc intensywnie, kiedy znowu otrzymał niewerbalne potwierdzenie.

— To znaczy, że... nie widzą nas? — upewnił się, a Wanda pokręciła głową w ten sam, oszczędny sposób. Chłopak zrobił prawie tak wielkie jak ona oczy. — Nie słyszą? Nie czują? — Znowu i znowu zaprzeczyła. — W ogóle nie wiedzą, że tu jesteśmy?! — narastające niedowierzanie Leonarda osiągnęło apogeum razem z wznoszącą intonacją kolejnych pytań.

Tutaj Wanda zawahała się i powiodła niespokojnie oczami po ziemi. Otworzyła usta, biorąc płytki wdech i zerkając na niego, ale zaraz znowu je zamknęła, spuszczając wzrok.

— Wiedzą — wyszeptała wreszcie wyjątkowo pewnie w porównaniu do jej wcześniejszych odpowiedzi.

Leonard złapał się za głowę.

— Ale jak to... — Zawiesił głos, rozpaczliwie szukając w myślach logicznego wyjaśnienia. Wróć, jakiegokolwiek wyjaśnienia.

Nic tutaj nie trzymało się kupy, jakby na teren dziwacznej placówki miało wstęp wszystko — z Leonardem bez butów na czele — tylko nie logika.

— Jesteśmy duchami? — podsunął nagle, w swojej desperacji chwytając się tego pomysłu niemalże na poważnie. — Możemy przenikać przez ściany?

Z rezerwą przytknął powoli rękę do śliskiej powierzchni i skupiając z pełną powagą całą siłę potencjalnie przenikalnego umysłu, nacisnął, ale zamiast znaleźć się po drugiej stronie, jedynie wywinął sobie palce.

Wolał nie sprawdzać tej teorii całym ciałem, by nie skończyć jak pewien ciemnowłosy delikwent, który i tak miał szczęście, że skończyło się tylko blizną na czole. Nie, wbieganie we fragmenty murowanych konstrukcji nie mogło skończyć się dobrze, nawet bez niebezpieczeństwa rozbicia okularów.

Wanda obserwowała jego poczynania nienaturalnie szeroko otwartymi oczami bez żadnego konkretnego wyrazu.

Leonard odchrząknął.

— Nie jesteśmy — poinformował ją rzeczowo.

Z jednej strony nie groziło im dzięki temu przynajmniej niebezpieczeństwo wciągnięcia do metalowej skrzynki przy pomocy odkurzaczopodobnego urządzenia przez grupkę ekscentryków ze stanowczo zbyt chwytliwą piosenką, ale nie przybliżało za to ani o krok do dojścia, co też się wokoło wyrabiało.

Jedno nie ulegało wątpliwości — niewidzialni czy nie, nie mieli szans niezauważeni najpierw ominąć zrezygnowaną strażniczkę głównego wejścia, potem przedrzeć się przez kartkowe pole minowe, przeczołgać pod szkolną ławką, a potem jeszcze bezdźwięcznie uchylić trzaskające wściekle frontowe drzwi. Zaś zejścia do szatni, gdzie rezydował Blondyn z podejrzanymi typkami, Leonard nie ryzykowałby, mając na sobie choćby i dziesięć warstw peleryn niewidek.

Pozostawała im więc pierwsza opcja, do której próbował przekonać Wandę przed pojawieniem się Czarnej i całą akcją ze znikaniem.

Co prawda mogliby spróbować wydostać się przez okno, ale w razie przyłapania, nawet przy podwójnym bonusie do charyzmy, nie mieli szans przekonać potencjalnych przyłapywaczy o swojej niewinności. Mogliby też poczekać na korytarzu. Ale jeżeli po szkole kręciło się więcej podejrzanych typków czy jednokolorowych postaci, Leonard, nawet niewidzialny, wolał nie wchodzić im więcej w drogę.

— Słyszałaś, co mówiła tamta dziewczyna — zaczął cicho chłopak, bo mimo rzekomego bycia niewyczuwalnym, jakoś nie potrafił zdobyć się, by mówić pełnym głosem. Wanda spuściła oczy na swoje frędzle. — Wszyscy są na sali gimnastycznej, więc tam będziemy niewidzialni jeszcze bardziej.

Wanda stała zupełnie nieruchomo, jakby nieumyślnie wcisnął pauzę, do tego stopnia, że Leonard nie był wcale pewny, czy w tej chwili w ogóle oddycha.

— Wiem, że to wydaje się szaleństwem, ale najciemniej jest pod latarnią.

Nawet nie mrugała. Musiała być mistrzynią w Baba Jaga patrzy. Szczególnie jeśli prowadzący też przechodził obok niej tak obojętnie jak Czarna, podczas wyłapywania graczy.

Leonard wyciągnął w jej stronę rękę z dyndającą na sznurku rękawiczką.

— To jak, Wanda?

Gdyby był Babą Jagą, natychmiast kazałby jej wrócić na linię startu. Podniosła na niego nie tylko oczy, ale całą głowę i to ruchem szybszym niż kiedykolwiek u niej widział, choć przy ekspresywności dziewczyny w czerni wyglądał jak wyścig żółwia z zającem. Spojrzała mu głęboko w oczy, wzięła solidny wdech, aż frędzle przy jej swetrze uniosły się nieco, po czym, niepewnie i cofając ją jeszcze kilka razy po drodze, na którą składało się zaledwie kilka centymetrów, ale podała mu dłoń, kładąc same opuszki na jego małym palcu.

Leonard odetchnął z ulgą, chwytając ostrożnie jej wąskie, zimne palce własnymi, nieco szerszymi i równie lodowatymi, uśmiechnął się krzepiąco niczym ogień przy Bożym Narodzeniu i pociągnął ich oboje w latarnianą ciemność.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

STOP! Zatrzymaj się i teraz napisz w komentarzu, czy tekst wywołał u Ciebie jakieś emocje. I jakie.

Tylko szybko, zanim ulecą!

Zauważyłeś błąd?

Powiadom mnie o tym natychmiast!

Przeczytałeś?

Zostaw komentarz.

Pytania pomocnicze

1. Jak Ci się czytało? Czy rozdział nie był za długi?

2. Jak oceniasz spójność stylu tej części z poprzednimi rozdziałami? Czy czuć jakąś różnicę, czy też ton pozostał raczej taki sam?

3. Poznaliśmy trochę więcej postaci. Czy któraś szczególnie zapadła Ci w pamięć? Wywarła szczególne wrażenie lub wywołała szczególne skojarzenia?

4. Jak oceniasz logikę podejmowania decyzji przez Leonarda? Czy któraś wydała Ci się zupełnie od czapy, nie mając równocześnie nic wspólnego z jego charakterem? Czy któraś Cię zaskoczyła?

5. Co sądzisz o "niewidzialności" głównych bohaterów? Czy masz dla niej jakieś wytłumaczenie? Jak myślisz, dlaczego widzą siebie nawzajem?

6. Poznaliśmy nieco więcej informacji o nowym otoczeniu. Czy masz może dokładniejszą wizję niż poprzednio, co też się odjaniepawla? Sam Leonard zdążył wysnuć mnóstwo teorii. Czy do którejś się przychylasz?

7. Które nawiązania do innych tekstów kultury wyłapałeś? Które rozbawiły Cię lub po prostu rzuciły się w oczy?

8. Podsumowując, podobał Ci się rozdział? Czy masz ochotę sięgnąć po więcej?

9. Jakieś inne zastrzeżenia? Słowa krytyki? Groźby karalne?

To tyle. Oczywiście, jeśli sam się rozpiszesz, będę przeszczęśliwa, to tylko taka mała pomoc dla mnie i dla Ciebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro