Alan - 09

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alan wpatrywał się w końcówkę tlącego się papierosa.

Papierosy niemalże od zawsze kojarzyły mu się z Anną i to nie tylko dlatego, iż nierzadko widywał ją z paczką Camely czy Marlboro, lecz też dlatego, że to właśnie w towarzystwie dziewczyny pierwszy raz sięgnął po tytoniowy wyrób.

Mieli wtedy tylko czternaście lat, kiedy to jasnowłosa dziewczynka postanowiła zabrać z kieszeni płaszcza swej mamy paczkę papierosów. Był wtedy razem z Anną na dworze, kiedy ni stąd i ni zowąd wyciągnęła w jego stronę skradziony przedmiot. Co prawda rozmawiali wtedy wcześniej na ów temat, lecz chłopak posiadał jednak dość duże wątpliwości, czy aby na pewno jego przyjaciółka posunie się do kradzieży — na dodatek dokonanej na swojej mamie.

To wtedy Anna pierwszy raz pożyczyła mu papierosa oraz zapalniczkę. Byli bachorami, lecz na chwilę pragnęli poczuć się nieco bardziej dorośli. Już wtedy Alan zaczynał posiadać problem z wykrzywianiem kącików swoich ust, a jasnowłosa dziewczynka bywała coraz to częściej markotna — chłopak podejrzewał, że mocno wpływają na nią ostatnie kłótnie rodziców.

Alan, trzymając pierwszy raz papierosa w ustach, zastanawiał się nad tym, co poczuje, wypalając go oraz zbliżając się do śmierci — czy będzie szczęśliwy?

Anna natomiast zastanawiała się, czy jej matka zauważy zniknięcie paczki Marlboro i jaki rozzłoszczony wyraz twarzy mogłaby wtedy przybrać, co pomyśli jej tata, czemu teraz zapragnęła skracać swoje życie, skoro dwie noce wcześniej wtulając się w Jacka, obiecywała mu, że będą razem na dobre i na złe oraz że żadne z nich nie opuści drugiego — na pewno byłby zawiedziony, patrząc na nią w tamtym momencie, kiedy nieudolnie próbowała się zaciągnąć. Nadal bardzo dokładnie pamiętała uczucie przesiąkniętej łzami chłopaka koszulki, która zaczynała się nieco lepić do jej klatki piersiowej.

Czasem Alan chciał się cofnąć do czasów, gdy byli dziećmi, wtedy jej łatwiej było się uśmiechać — na dodatek tak często w jego towarzystwie — a on nie musiał się zastanawiać czemu kąciki ust znów są wykrzywione, wtedy nie mógł się w niej zakochać, ponieważ był zbyt młody, by dostrzec w niej to coś oraz zapragnąć jej codziennego widoku.

Chłopak wypalił papierosa do końca, przydeptując go butem, po czym sięgnął po kolejnego.

Ponownie nie czuł się zbyt dobrze, spał może cztery godziny, przewracał się z boku na bok, lecz w końcu się poddał i gdy tylko na dworze nieco się rozjaśniło, wyszedł z mieszkania, siadając na schodach, które prowadziły na ganek jego domu.

Dreszcze przeszły mu po plecach, gdy nagle usłyszał głos swojej mamy:

— Alan? Co ty tutaj robisz? Jest sobota, a na dodatek jeszcze tak wczesna pora. — Chłopak westchnął w duchu, zdobywając się na odpowiedź.

— Palę — zaczął, akcentując słowo "palę" — zapomniałem wyłączyć budzik, a po przebudzeniu nie byłem w stanie ponownie zasnąć — skłamał.

— Robisz nam to na złość? Nie rozumiem.

— Mamo, mam siedemnaście lat, nie możecie zabronić mi palić, to zupełnie bez sensu.

— Masz siedemnaście lat, ale to nie oznacza, że możesz robić to, co ci się żywnie podoba, nadal jesteśmy twoimi rodzicami — powiedziała z pretensją w głosie, lecz zaraz dodała łagodnym tonem: — martwimy się o ciebie. — Na co Alan odpowiedział ponownym westchnięciem w swej głowie.

— Idziesz do pracy? Nigdy nie pracujesz w soboty.

— Tak, wyjątkowo idę — odrzekła kobieta, ponownie nieco ozięble, po czym odeszła w kierunku auta.

Alan nie rozumiał dziwnych skrajności swoich rodziców. Na zmianę albo przejmowali się jego nałogiem czy ocenami, albo nie zwracali większej uwagi na jego osobę lub na to, czy chodził do szkoły.

Chłopak ponownie zaczął zanurzać się we wspomnieniach, próbując przypomnieć sobie, w którym momencie życia zaczęła pochłaniać go pustka — a przecież prawda była taka, że nie stało się to za sprawą uderzenia pioruna, lecz powoli sypiącego się w klepsydrze piasku — ziarenko po ziarenku, z każdą kolejną minioną zimą Alan czuł się coraz bardziej bezwartościowy.

Czasami pogrążały go takie szczegóły, jak zapominanie mamy o zostawieniu mu pieniędzy na lunch, gdy był młodszy, a teraz brak odpowiedzi na wiadomości, które wysyłał Annie. Jednak najgorzej było, gdy czuł wszechogarniającą ciemność, wtedy gdy powinien reagować, czuć cokolwiek, lecz niczego nie odczuwał.

Najczęściej, zamiast się cieszyć, Alan wymuszał na sobie uśmiech nawet wtedy, gdy wokół nie było nikogo — po prostu dla własnego złudzenia, aby oszukać siebie czy wszystkich wokół. A męczyło go to tak bardzo, iż czasem skrycie pragnął, aby ktoś odkrył jego maskę.

Tamtego dnia jego napływające myśli nie miały zamiaru dać mu wytchnienia, choćby na krótką chwilę.

***

Właściwie to w pewnym momencie zapragnął krzyczeć na całe gardło, nie zważając na to, czy obudzi rodziców oraz walić pięściami w ścianę, nie myśląc o bólu. Zamiast tego po raz kolejny z impetem zrzucił z siebie kołdrę, przysiadając na łóżku oraz łapiąc się za głowę. Kilka razy przeczesał palcami swoje włosy.

Czuł się sfrustrowany oraz zmęczony — i nawet jeśli w jego życiu praktycznie nic się nie działo, czuł się tak, jakby rozsypywało się ono powoli na miliony kawałków.

Aż nagle ogarnęła go okropna myśl, a w jego głowie zaczęło odbijać się echem jedno pytanie;

Czy Anna może w ogóle zechcieć pokochać kogoś tak bezbarwnego, jak ja?

Wydawało się, że odpowiedź jest, gdzieś z tyłu jego głowy, tak jakby w cichym echo, niosącym się z zakamarków jego umysłu rozbrzmiewało "Nie, nie, nie, Alan".

Pragnął, aby w jego głowie nareszcie nastała cisza.

Wstał, po czym pochwycił poduszkę i ze złością, cisnął nią w ścianę, krzycząc przy tym bezgłośnie, we własnych myślach.

Jego ręce drżały, chciał ściągnąć, chociażby przed samym sobą maskę, którą stale zakładał, lecz nie potrafił. Pragnął uronić choć jedną łzę, lecz chyba zapomniał, jak to jest płakać na zewnątrz, a nie tylko w środku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro