Prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Polly mknęła w kierunku swojego domu. To właściwie nie bieg ani też chód, w którym zwykle widywało się pannę Carter. Nie przypominał on bowiem sposobu, w którym wymijała uczniów na szkolnych korytarzach. Nie był to też przyczajony marsz, który wykonywała, wybierając swe miejsce w szkolnej stołówce. To nie ciche kroki, których dokonywała po przekroczeniu progu swego domu. To zdecydowany marszobieg, który ma mówić: „mam coś do załatwienia, idę przed siebie”. Alan nie wyczuwał jednak tego przekazu. Podniósł się ze schodków werandy i pomachał w kierunku dziewczyny. Ona pragnęła się wycofać — lecz tego również nie zauważył. Chłopak postawił kilka kroków do przodu. Polly postawiła jeden krok do tyłu.

Nim oboje się obejrzeli, doszło do wymiany paru uśmiechów — jej tych mniej pewnych i jego tych bardziej odruchowych. Zasiedli na schodach werandy domu Alana. Chłopak wypuścił z płuc dym, gdy siedząca obok niego dziewczyna próbowała znaleźć temat do rozmowy. Pozornie od czasu, gdy ostatni raz zostali sam na sam, nie zmieniło się zbyt wiele rzeczy. Nadal nie byli blisko siebie. Żadne z nich nie miało powodów do tęsknoty. Najsilniej łączyły ich wspólna szkoła i wspólne uwielbienie, które żywili do Anny, choć o tym drugim nigdy nie mówili. Mogłoby ich to silnie związać, chociaż Polly wcześniej nie myślała o tym w ten sposób. Bała się silnego przywiązania. Stale ofiarowywała losowym ludziom dobroć, choć rzadko chciała przyjmować jej zwroty. Nie miała żalu do Anny, która wielokrotnie ją wystawiała. Współczuła Mike'owi, ponieważ nie potrafiła zrozumieć, co popchnęło go do czynu ważącym na jej samoocenie. Modliła się za swoich rodziców, doszukując się swojej winy w ich nieszczęściu. Bała się przed sobą przyznać, iż chciałaby, aby Emily była dla niej kimś ważnym.

Gdyby tamtego dnia ktokolwiek z nich poprosił ją o pomoc — nie zawahałaby się. Nawet krzycząc, nie była pewna swego gniewu. Podając komuś rękę, nie czuła się użyteczna. Miała wrażenie, że przepełniona jest sprzecznościami i niepewnościami, dlatego nie potrafiła odnaleźć się w żadnej relacji. Nie rozumiejąc siebie, nie była w stanie uwierzyć, iż jest w stanie zrozumieć kogokolwiek innego.

Ten dzień miał wszystko naprawić. Wyczekiwała go długimi tygodniami. Żegnała się. Sprzątała. Przygotowywała. Jej ostatnią przeszkodą miało być przebrnięcie przez rozmowę z Alanem Weyn'em.

— Dasz fajkę? — rzuciła, siląc się na ton, który miał wykazywać, iż nie sięga po papierosa po raz pierwszy.

— Byłem pewien, że nie palisz. Fajki to gówno — odpowiedział jej Alan. Przełykając ślinę, pomyślał o swojej matce, po czym spojrzał Polly prosto w oczy i podał jej paczkę. — Masz.

— Dzięki — powiedziała, biorąc papierosa, którego nie zamierzała palić jednak od razu. Obracała go w palcach. Nie ważył on w żaden sposób na jej życiu. Spojrzała na Alana — on również nie. Zapaliła, siadając okrakiem. — Gdyby naprawdę miało mnie to zabić, powstrzymałbyś mnie?

— To twoje życie. — Alan myślał o tym, co sam chciał usłyszeć.

— Muszę spadać — stwierdziła Polly, zrzucając z siebie bluzę i przekładając ją sobie przez ramię. Najodważniejsza poza, jaką przybrała przy chłopaku. Poczuła się wolna. — Cześć — dodała na koniec, depcząc niedopałek. Alan skinął jej głową. Szeroko się uśmiechnęła. On znał ten uśmiech — sam taki przybierał — widywał go aż za często, czy to u Anny, czy to u własnej matki spoglądającej na jego wyniki semestralne. Kłamstwo. Kłamstwo, które postanowił zignorować, gdyż w końcu codziennie odrzuca się takie detale.

***

Uwaga, może być ckliwie. 

Banda jest pierwszą książką którą udało mi się skończyć, trwało to jakieś dwa lata. Przez ten czas zdążyłam poznać kilku dobrych ludzi. Pamiętam jak płakałam z szczęścia w połowie pisania książki oraz z zdenerwowania. Bowiem muszę przyznać że w pewnych momentach (zwłaszcza pod koniec) zasiadanie do pliku Word było dla mnie udręką. Czasem wpatrywałam się tylko w monitor laptop po czym odwracałam swoją uwagę innymi czynnościami. Miałam mnóstwo momentów zwątpień - czy ciągnięcie tej książki ma w ogóle sens. Te wątpliwości objawiały się z początku za sprawą braku pewności siebie. Na końcu jednak była to poprostu niechęć do kończenia tego co zaczęłam. Przede wszystkim na przestrzeni dwóch lat dość mocno rozwinął się mój styl pisania. Więc pomiędzy tym jak działałam pisząc pierwsze pięć rozdziałów i ostatnie pięć to wielki rozstrzał. Te kontrasty sprawiły iż moja praca przestała wydawać mi się sensowna i spójna. Ale coś sobie obiecałam. Poza tym za każdym razem gdy chciałam się poddać, ktoś za mną stał.

Chciałabym uściskać każdego kto kiedykolwiek tu zajrzał. Dla młodego autora który nie miał braku pewności siebie - liczyło się każde ciepłe słowo.

Specjalne podziękowania należą się dla mojej pierwszej korektorki: @Shiawasena. Która była z mną od początku do dziesiątego rozdziału.

Pragnę wyróżnić również moją drugą pomocną dłoń @Sheneline.

@pannaNieobecna za wyczekiwanie na moją pierwszą publikacje, ekscytację którą okazywała i dobroć którą mi podarowała.

@WiQsia12 przede wszystkim za prywatne wsparcie i telefony.

@Roza394 za pierwszy komentarz pod pierwszym rozdziałem.

@WiktoriaPlichta za odczytywanie moich dwóch pierwszych rozdziałów przed publikacją.

Oraz za liczne komentarze dla @oceanlez i @Shiawasenax.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro