Rozdział dwunasty (1/2)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Trzy koperty leżały na środku stołu, każda z nich podpisana innym imieniem. Erica, Darren i Yanso. Napisanie tych krótkich listów kosztowało mnie cenne minuty, których nie miałam. Czułam, że to i tak za mało. Nie mogłam jednak zniknąć bez słowa. Nie chciałam, żeby mnie szukali, a poza tym... Cóż, byli pierwszymi przyjaciółmi, jakich miałam od wielu, wielu lat.

Poklepałam się po zgrubieniach w poszewce płaszcza, w których zaszyłam swoje skarby - parę srebrnych monet i ostatnią pamiątkę dawnego życia, która mi jeszcze pozostała. Zapięłam guziki po samą szyję, dodatkowo otulając się szalem. Jeszcze tylko grube rękawiczki i byłam gotowa do drogi.

Przekroczyłam próg i rzuciłam ostatnie spojrzenie na zawilgocony i ciasny pokoik. Fala smutku wezbrała gdzieś w moim wnętrzu, uderzając z całą mocą w ściany klatki piersiowej.

Gdzie powinnam się udać? Co zrobić z resztą swojego życia? Czy było ono w ogóle warte tej walki? Nigdzie nie czułam się bezpieczna, nigdy nie mogłam stracić czujności. Wszystko, co mi pozostało to długie miesiące strachu i ucieczki, poprzetykane krótkimi chwilami spokoju. Czy to nie było za mało?

Potrząsnęłam głową. Nie wolno było mi się nad sobą użalać. Do zmierzchu pozostało zaledwie kilka godzin, a ja musiałam do tego czasu zostawić Yxis daleko w tyle. Obróciłam się na pięcie i zbiegłam po schodach. Drzwi zatrzasnęły się za mną z głuchym łoskotem.

Kolejne kroki miałam dobrze wyćwiczone, nawet jeśli minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz musiałam je zastosować. Iść szybko, ale niezbyt szybko. Wyglądać na zajętą, ale znudzoną. Nie wpaść na nikogo znajomego. Wypatrywać pierwszego lepszego pozostawionego bez nadzoru konia. Wsiąść na jego grzbiet i odjechać w stronę granic miasta. Nie oglądać się za siebie.

Nigdy, przenigdy nie wracać.

Jak mogłam być tak nieostrożna i wypowiedzieć na głos imię Yasmin? Na samą myśl przygryzłam policzek tak mocno, że poczułam metaliczny smak krwi.

Oficjalny królewski dekret głosił, że księżniczka Aliya od dawna nie żyła. Po kilku latach bezowocnych poszukiwań i oferowania bajecznych sum za jakąkolwiek informację o moim losie, pałac w końcu wymyślił wygodną dla siebie historyjkę - podobno sama odebrałam sobie życie, nękana wyrzutami sumienia. Moje ciało odnaleziono w górach rozciągających się zaledwie kilkanaście kilometrów od Kaharu.

Oczywiście prawda nie była jednak taka prosta do ukrycia, a po królestwie krążyły różne plotki. Niektóre zupełnie szalone, jakobym dotarła do zamorskich krain i tam zasiadała na tronie u boku bajecznie przystojnego królewicza albo skryła się w górach Alar, na dalekiej północy, wśród obłąkanych i buntowników. Najrozsądniejsi przypuszczali jednak, że nigdy nie udało się odnaleźć moich szczątek, ale że prawdopodobnie faktycznie nie żyłam. W końcu byłam okrutną, ale jednak rozpieszczoną księżniczką, która nie przetrwałaby w dziczy nawet tygodnia. Szczególnie, gdy polowało na nią pół królestwa.

Tymczasem ja, jak karaluch, kurczowo trzymałam się życia, nawet jeśli sama nie wiedziałam dlaczego.

Minęła niecała godzina, gdy opuszczałam Yxis przez jego zachodnią bramę. Skradziony kasztanek niósł mnie ze stoickim spokojem zwierzęcia przyzwyczajonego do ciężkiej pracy. Nie pośpieszałam go, nie chcąc wzbudzać podejrzeń. Trakt prowadzący z miasta był pełen wozów, pieszych i jeźdźców, którzy zmierzali do okolicznych wiosek. Przed zapadnięciem nocy wszyscy oprócz mnie zasiądą w swoich ciepłych izbach nad miską jedzenia, dziękując Teistusowi, że mogą skryć się przed zimą.

Wpatrywałam się w drogę przed sobą, licząc w myślach kroki zwierzęcia i starając się nic nie czuć. Nie myśleć o niczym. Ani o Samirze i Yasmin, których twarze widziałam pod powiekami, za każdym razem, gdy zamykałam oczy, ani o Erice, Darrenie i Yanso, których rysy prawdopodobnie zaczną zacierać się w mojej pamięci już za kilka miesięcy. Gdybym pozwoliła sobie na chwilę refleksji, gdybym wypuściła uczucia z ich ciasnego więzienia gdzieś w głębi mojej klatki piersiowej, rozpadłabym się na tysiąc kawałków. Jedyne, co mogłam w tej chwili zrobić, to brnąć dalej przed siebie.

Zimowe popołudnie jakby kpiło sobie ze mnie swoim pięknem - niebo było tak błękitne, jakby ktoś wylał na nie dzban farby, a blask słońca odbijał się w śniegu tysiącem kolorów. Droga wiła się wśród ośnieżonych pagórków, niknąc w oddali. Krajobraz zmieniał się niepostrzeżenie. Stopniowo trakt pustoszał, a zabudowania stawały się coraz mniej liczne. Pośpieszyłam konia, starając się zwiększyć jeszcze dystans pomiędzy mną a Yxis, zanim słońce na dobre zniknie za horyzontem. Nie zatrzymywałam się, dopóki ja i koń nie byliśmy jedynymi żywymi stworzeniami w zasięgu wzroku.

Noc spędziłam w opuszczonej stodole. Jej dziurawe ściany stanowiły marne schronienie przed wiatrem, który wdzierał się do środka z lodowatym świstem. Wprowadziłam konia do wewnątrz, nie zadając sobie trudu, żeby go przywiązać. Jeśli zostanie, to dobrze. Jeśli nie - trudno. Zwinęłam się w kłębek, wpatrując się w granatowy skrawek nieba widoczny w szparze dachu. Mroźne powietrze było boleśnie przejrzyste, gwiazdy jakby przeszywały mnie na wylot. Jak drogocenne i bajecznie ostre szpilki. Gdy zapadałam w sen, nękana koszmarami przeszłości, pomyśłałam, że mogłabym zamarznąć przez noc i już nigdy się nie obudzić. Być może tak byłoby lepiej.

Promienie wschodzącego słońca zastały mnie jednak żywą, choć przemarzniętą do szpiku kości. Kasztanek tkwił na posterunku tam, gdzie go zostawiłam.

Odchrząknęłam, niepewna, czy będę w stanie wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.

- A więc zostałeś - powiedziałam, mój głos zachrypnięty od wielu godzin nieużywania - Cieszę się. Postaram się być dla ciebie dobra.

Dalej podążaliśmy obraną wczoraj ścieżką, na rozdrożach wybierając losowe kierunki. Ostatecznie, wszędzie czekało mnie to samo. Kiedy w drugiej połowie dnia w oddali zamajaczyła gospoda, od razu skierowałam konia w jej stronę. Nawet jeśli mój los mnie nie obchodził, nie zamierzałam głodzić biednego zwierzęcia.

Karczma był niewielka, a ścieżka prowadząca w jej stronę zasypana śniegiem. W okolicy nie było widać żywego ducha, a ciszę przerywało jedynie skrzypienie śniegu pod końskimi kopytami. Budynek mógłby wydawać się opuszczony, gdyby nie kłęby szarego dymu unoszące się z komina.

Zbliżaliśmy się nieśpiesznie, a moje oczy skanowały okolicę. Gdy tylko zatrzymałam kasztanka przed gospodą, jej ciężkie drzwi otworzyły się, a ze środka wyłoniła się niska i tęga kobieta w trudnym do określenia wieku. Na materiale jej brązowej sukienki widniały ślady mąki, a włosy ukryła pod białym czepkiem.

- Witaj - powiedziała - Jestem Hilde, właścicielka. A to mój syn Hurre.

Zza jej szerokich pleców przyglądał mi się nastoletni wyrostek, tak wysoki i szczupły, jakby matka właśnie rozwałkowała go na stolnicy. Zupełnie jej nie przypominał.

Skinęłam uprzejmie głową, moja twarz skryta w cieniu kaptura.

- Nastia - przedstawiłam się, zeskakując na ziemię - Czy znajdzie się coś do zjedzenia dla mnie i mojego konia?

Kobieta obrzuciła mnie przenikliwym, oceniającym spojrzeniem. Musiałam wyglądać wystarczająco nieszkodliwie, bo po chwili uśmiechnęła się.

- Oczywiście. Hurre, zaprowadź konia do stajni - powiedziała, popychając syna w moją stronę, a następnie przywołując mnie dłonią.

Chwyciłam torbę z moim skromnym dobytkiem i podałam lejce chłopakowi. Koń parsknął nerwowo, przestępując z nogi na nogę. Hurre położył dłoń na jego pysku, głaszcząc go i szepcząc łagodnie.

- Jak się nazywa? - zapytał.

Odchrząknęłam. Takiego pytania się nie spodziewałam.

- Daktyl - odpowiedziałam bez większego zastanowienia.

- Dak-tyl? - powtórzył chłopak, smakując egzotyczne słowo na języku - Czy to coś znaczy?

Zacisnęłam zęby, wściekła na samą siebie. Dobra robota, Nastio. Twoja nowa tożsamość rozpada się, zanim w ogóle zaczęłaś ją budować.

- To taki owoc - powiedziałam - Bardzo słodki.

Tak samo nazywał się mój pierwszy koń. Dobre i łagodne stworzenie, które sprawiało, że spędzałam w królewskich stajniach znacznie więcej czasu niż wypadało księżniczce.

Hurre uśmiechnął się i delikatnym ruchem pociągnął zwierzaka w stronę stajni.

- Bardzo słodki, słyszałeś? Tak, jak ty... - mamrotał do niego.

Gdy tylko drzwi gospody zatrzasnęły się za mną i Hilde, rozkoszne ciepło rozlało się po moim zmarzniętym ciele. O mało nie jęknęłam z zachwytu.

W niewielkiej izbie było czysto, schludnie i przytulnie. Na drewnianych stołach ktoś porozkładał kolorowe serwety, w wazonach stały bukiety suszonych traw i kwiatów. W kominku wesoło płonął ogień.

Przy jednym ze stołów stała dziewczyna w identycznej brązowej sukni i białym czepcu. Wycierała blat mokrą ścierką z taką werwą, jakby od tego zależało jej życie. Skinęła mi głową na powitanie.

- Widzę, że macie tu porządną gospodę - powiedziałam, podążając za Hilde.

- Dziękuję. Staramy się. To rodzinny interes - Kobieta wskazała ręką wieszak przeznaczony na płaszcze i peleryny.

Pokręciłam głową.

- Wolałabym pozostać w płaszczu. Paskudnie zmarzłam.

Hilde wzruszyła ramionami.

- Zima to fatalna pora na podróże - powiedziała - Usiądź, gdzie chcesz. Przyniosę miskę gulaszu, chyba, że życzysz sobie coś szczególnego?

- Nie, nie. Gulasz wystarczy.

Wybrałam miejsce w rogu - wystarczająco bliskie kominka, żeby czuć buchające z niego ciepło, a jednocześnie zapewniające widok na całą izbę. Wolałam mieć wszystko pod kontrolą, chociaż gospoda wydawała się opustoszała.

Po chwili Hilde stanęła przede mną z miską parującej potrawki w dłoniach.

- Płatność z góry, jeśli można - powiedziała uprzejmym tonem. Wiedziałam jednak, że jeśli monety nie znajdą drogi z mojej kieszeni do fartucha Hilde, będę mogła odprowadzić gulasz wzrokiem z powrotem do kuchni.

- Czy zamierzasz u nas nocować? - zapytała.

Wzruszyłam ramionami.

- Jeszcze nie wiem.

Zostało mi kilka dobrych godzin światła słonecznego, ale mróz nie ustępował. Mogłabym zostać tutaj i spędzić noc w cieple. Jakie były szanse, że z Yxis ruszył za mną jakikolwiek pościg? Yanso i Darren zapewne nawet nie domyślili się prawdy. Zresztą, kto bym im uwierzył? Była księżniczka, która od dawna powinna być martwa, mieszkała sobie w Yxis i pracowała w klinice dla biedaków?

Z drugiej jednak strony, ostrożności nigdy za wiele. To dzięki niej udało mi się przeżyć w ukryciu tak długo. A gospody to pierwsze miejsca przeszukiwane w razie polowania na zbiega.

- Możesz zostać, oczywiście. Nikogo nie odsyłalibyśmy w taki mróz. Musisz wiedzieć jednak, że wolnych pokoi nie mamy. Pozostałoby ci spanie tutaj albo w kuchni, na sienniku - powiedziała Hilde.

Zatrzymałam się z łyżką gulaszu w połowie drogi do ust.

- Nie wygląda, jakby było tu zbyt tłoczno - zauważyłam.

Kobieta westchnęła, zarzucając sobie ścierkę na ramię.

- Jeszcze nie, ale kilka godzin temu przybył posłaniec. Jakaś szlachcianka w drodze do Yxis będzie się u nas dzisiaj zatrzymywać. Zażyczyła sobie całe piętro i przepiórkę na kolację.

A więc tak. To wiele wyjaśniało. Powinnam była się domyślić, że na tak opustoszałym trakcie, w samym środku zimy, suszone kwiaty i główna izba rozgrzana prawie do upału zwiastują tylko kłopoty. Ktokolwiek wysyłał przodem gońca, żeby wynająć sobie całe piętro gospody, musiał znajdować się wysoko na społecznej drabince Yxis, a może nawet całego królestwa. Na tyle wysoko, że być może jadał kiedyś przy jednym stole z rodziną królewską. Nie zamierzałam ryzykować, że dostrzeże coś znajomego w mojej twarzy. Decyzja w zasadzie podjęła się sama.

- W takim razie nie zostanę na noc.

Gospodyni zmarszczyła brwi.

- Jesteś pewna? Do zachodu niedaleko, a noc zapowiada się jeszcze zimniejsza niż poprzednia.

Pokiwałam głową, dmuchając na łyżkę gorącego gulaszu. Pachniał niebiańsko. Mój żołądek aż skręcał się z niecierpliwości.

- Macie w ogóle przepiórki? - zapytałam.

Hilde wywróciła oczami i ruszyła w stronę kuchni.

- Oczywiście, że nie. Kazałam zabić najmniejsze z naszych kurczaków.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro