16. Dym

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tkwiła w nicości. Mogła kroczyć po ziemi albo się unosić – to nie miało już znaczenia. Świat wokół wydawał się równie ulotny i niestały, co i dym albo ona sama.

Maggie ze spokojem przyjęła taki stan rzeczy do świadomości. W porządku, już tego doświadczyła. Miała wrażenie, że nawet więcej niż raz. I choć początkowo ta myśl wydała jej się przerażająca, kiedy w pełni się na niej skupiła, w końcu wszystko nabrało sensu.

Zrozumienie pojawiło się zaraz po tym, niosąc ze sobą wyłącznie smutek.

Nie udało się...

Tym razem nie zobaczyła ani kobiecej postaci, ani wieży. Dookoła nie było niczego, ale już nie potrzebowała kształtów i obrazów, by wyciągać wnioski. Te były aż nazbyt jasne i pod każdym względem bezużyteczne. Kolejny raz przychodziły za późno, a ona mogła jedynie przyjąć do wiadomości kolejną porażkę i załamać ręce.

Kiedy się nauczy? Za którym razem nauczy się czytać znaki?

Wcale nie szukała reinkarnacji Veroniki, która potrzebowała pomocy, by uniknąć nieuniknionego losu. No, niezupełnie.

To ona od samego początku była Veroniką.

Zacisnęła powieki, choć w ciemnościach nie czyniło to żadnej różnicy. Przez chwilę znów miała przed oczami to, co zobaczyła na samym końcu – uciekającą postać, światła reflektorów i... księżyc. Zaledwie przez ułamek sekundy, ten zresztą mógł być wyłącznie wytworem jej wyobraźni, ale to nie było ważne. Liczyło się, że jak zawsze czuwał. I że znów wszystko się zgadzało.

Pierwsza kwadra. Jakżeby inaczej?

Tym razem zginęła pod kołami nadjeżdżającego samochodu. Gdzieś w pamięci wciąż czaiły się szczegóły tego momentu – pisk opon, jej własne przerażenie, może również ból i zalewająca płuca krew – ale z uporem trzymała je z daleka od świadomości. Na to jeszcze miał przyjść odpowiedni moment.

Może gdyby była mądrzejsza. Gdyby zorientowała się wcześniej...

Potrząsnęła głową, próbując odrzucić niechciane myśli. Zadawała sobie te same pytania raz za razem, ilekroć wracała do punktu wyjścia. Ile to już razy? Zbyt wiele, by mogła zliczyć. Wielu wciąż nie pamiętała, choć była pewna, że świadomość wkrótce wróci, jedynie podsycając poczucie winy. Pod wieloma względami była sama sobie winna. Również temu, że nie podołała, choć los podarował jej idealne warunki – ciało medium, które od dziecka obracało się wokół magii. Skoro tak, jak mogła kolejny raz zawieść?

Znów jej nie ocaliła. Nie potrafiła ochronić nawet samej siebie.

Z westchnieniem przycisnęła obie dłonie do piersi. Już przynajmniej pamiętała, co oznaczał sztylet. Tak skończyło się za pierwszym razem... I cóż, jeśli miała być ze sobą szczera, najechanie przez samochód i połamane żebra nie różniły się aż tak bardzo od ostrza, które zagłębiało się w piersi.

Mimochodem pomyślała, że to przerażające.

Co ja zrobiłam?, pomyślała, spuszczając wzrok Co ja zrobiłam...?

Ale nieważne jak wiele razy powtarzała w myślach to pytanie, wciąż nie potrafiła na nie odpowiedzieć. Już od dawna nie rozumiała własnych pobudek – tego, co za pierwszym razem popchnęło ją do popełnienia najgorszego z możliwych grzechów. Zapoczątkowała szaleństwo, którego nie potrafiła opanować. Zło, które powracało do niej raz za razem, z każdym kolejnym wcieleniem.

I to mogłaby zaakceptować.

Ale to wciąż pozostawało zaledwie początkiem.

Veronika zadrżała, ledwo to do niej dotarło. Swojej śmierci nie potrafiła uniknąć, ale... wciąż istniało coś gorszego od niej. Gdyby teraz Lena miała być wolna, mogłaby to znieść. Przyjęłaby karę w spokoju, jak i za każdym razem. Trwanie w nieskończonej spirali cierpienia było jej pisane.

Problem polegał na tym, że nie tylko jej.

– Tak mi przykro – szepnęła w ciemność.

Jednak doskonale wiedziała, że to nie wystarczy.

Nigdy nie wystarczyło. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro