1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

20.02.2019

Powrót do kraju sprawiał, że chociaż na chwilę mógł złapać oddech. Norweskie powietrze i atmosfera umacniały go
w przekonaniu, że jest to jego ukochane miejsce na ziemi.

Rozwijający się transport umożliwiał mu znalezienie się nawet w najdalszym zakątku świata. Wystarczyło zarezerwować lot, przejazd bądź nawet rejs, który Robin uważał za szczególnie intrygujący, przelać pieniądze i czekać na dany termin. Właśnie teraz podróżował z miejscowości oddalonej
o ponad tysiąc kilometrów od Oslo, słuchając na słuchawkach kojącej dla jego uszu muzyki.

Lubił podróże. Umożliwiały mu one poznawać lepiej otaczający go świat. Pojawiał się w miejscach, o któryś niegdyś słyszał bądź tylko o nich czytał. Liczne fotografie z pięknych miejscowości wprawiały go w zadumę, jak interesujące byłoby znaleźć się tam samemu.

Podróżował dzięki swojej pasji, która stała się teraz jego pracą. Niewielu ludziom udaje się robić to, co sprawia przyjemność i frajdę. Daje upragnioną satysfakcję, radość płynącą
z wykonywanej czynności. Uważał się za szczęśliwca, do którego los się uśmiechnął. Wyciągnął w jego kierunku pomocną dłoń, za którą chłopak mocno złapał.

Podejście do lądowania nigdy nie było dla niego przyjemne. Samolotem delikatnie trzęsło, a on miał wrażenie, że zaraz się rozbiją. Nie mógł się skupić na słuchanym utworze, więc szybkim kliknięciem nacisnął dwie równoległe kreski, oznaczające pauzę. Melodia ucichła. Kurczowo zacisnął dłonie na przeciągniętym przez jego klatkę piersiową pasie. Paznokcie wbiły się
w śliski, czarny materiał, ale nie pozostawiły na nim śladu.

- Dotarliśmy - siedzący obok niego Halvor Egner Granerud przyjacielsko trącił go w ramię, szeroko się przy tym uśmiechając. Robił to zawsze po dotarciu do celu.

Robin mógłby się założyć, że jego kolega był pierwszym z pasażerów, którzy podnieśli się z miejsca fotelowego. Wciskając pospiesznie do kieszeni spodni telefon, z nieco już przerysowaną szybką Granerud podszedł do stuardess, żegnając się z nimi i ruszył do drzwi wejściowych samolotu. Mimo błyskawicznej reakcji i chęci wydostania się na zewnątrz, musiał poczekać, aż pasażerowie z przodu kadłuba opuszczą samolot. Norwegowie jak zwykle zajmowali tylnie miejsca, co tak naprawdę nigdy im nie przeszkadzało. Nie przepychali się i nie mieli zamiaru tego robić.

Po opuszczeniu samolotu powitały ich słoneczne promienie, mocno prażące
w oczy. Jak na lutniowe popołudnie pogoda była przepiękna. Mogła świadczyć o kończącej się zimie,
a zbliżającej wiośnie.

Z małym bagażem podręcznym oraz czarną walizką na kółkach, którą ściągnął z taśmy, Robin ruszył do wyjścia z lotniska. Nawet nie zdążył z nikim się pożegnać, podekscytowany zakończonym lotem. Wiedział jednak, że pozostali z kadry go rozumieją. Powrót do domu zawsze cieszył, po chwili rozłąki z rodziną. Wchodząc na parking obok lotniska, już z daleka zauważył dużą, kartonową tablice
z wymalowanymi na niej czerwonymi, drukowanymi literami alfabetu wyrazami. Coraz szerszy uśmiech pojawiał się na jego twarzy,
z każdym pokonywanym metrem, zbliżającym go do małej grupki osób.

- Robin! - rudowłosa dziewczynka trzymająca nad głową karton
z napisem ,,Witaj w domku" nie wytrzymała i wypuszczając rzecz, rzuciła się biegiem w kierunku przyjaznego.

Chłopak rozłożył szeroko ręce. Zamknął dziecko w swoich objęciach, unosząc do góry i obracając się z nim wokół własnej osi. Dziewczynka wydała z siebie cichy pisk, mocniej zaciskając ręce wokół szyi brata.

- Stęskniłam się! - padło z jej ust.

- Miło cię widzieć synu - po odstawieniu jej na ziemię, Robin przywitał się
z pozostałą dwójką, oczekującą na jego powrót.

Ojciec poklepał chłopaka przyjacielsko po plecach, natomiast matka mocno przytuliła do piersi. Cieszył się, że mógł się z nimi zobaczyć. Rozmowa
w rzeczywistości zdecydowanie sprawiała więcej radości niż poprzez wideo połączenia. Przez drobny ekran telefonu Robin nie mógłby dostrzec, jak Livia urosła, a na jej twarzy pojawiło się kilka nowych piegów.

- Gdzie zaparkowałeś? - Robin rozglądał się w poszukiwaniu niebieskiego Matiza. Nie mógł go nigdzie dostrzec.

Trond Jøran Pedersen kupił swoje pierwsze auto zupełnie przypadkowo. Można to podpiąć pod zrządzenie losu. Robin słyszał tą historię niejednokrotnie. Mężczyzna jadąc pożyczonym autem od ojca na spotkanie z jego matką, wówczas dziewczyną, przy drodze zauważył auto z kartką wewnątrz na szybie,
z napisem ,,Sprzedam". Zatrzymał się. Zapukał do drzwi domu, na którego mostku stał pojazd. Nie miał zamiaru długo czekać. Temperatura wynosiła kilka stopni na minusie, a on nie należał do osób, które lubiły chłód. Z domu wyszedł, jak się później okazało ówczesny właściciel auta. Ucięli ze sobą pogawędkę na temat obiektu zainteresowania. Trond zagadując
o cenę, myślał, że się przesłyszał, jaką kwotę zażyczył sobie mężczyzna. Ponowił pytanie i słysząc tą samą odpowiedź, postanowił, że to auto stanie się jego własnością. Chwilę później
w jego głowie pojawiła się myśl, że auto może być w kiepskim stanie, w wyniku czego cena jest tak niska. Przez to spotkanie spóźnił się, a jego ukochana nie była zbyt szczęśliwa, ale za to kilka dni później, po dokładnym przeglądzie
z ojcem, stał się posiadaczem niebieskiego Matiza. Jego wątpliwości zostały rozwiane. Jaka była dla niego wówczas satysfakcja, że w końcu ma swój pojazd i nie musi już pożyczać.

- Tutaj - mężczyzna wyciągnął z kieszeni plik kluczyków, do których również przyczepiony był mały breloczek, przedstawiający skoczka narciarskiego, po czym nakliknął na jeden z nich. Robin usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi. Przez ułamek sekundy mignął mu blask świateł.

- O proszę - z chłopaka ust wydobył się gwizd z wrażenia, widząc auto, przy którym stał jego ojciec.

Honda Civic 4d - wymarzone auto Tronda. Oparł się o drzwi od strony kierowcy i uśmiechnął do syna. Eleganckie, białe auto zrobiło wrażenie na młodym Norwegu. Ojciec wspominał niekiedy, że pasowałaby mu kupić nowszy model auta. Chodź przywiązany był do starego i niezawodnego Matiza, to kusiło go wprowadzienie zmiany.

Robin powtarzał sobie, że z zarobionych pieniędzy chce sprawić ojcu prezent,
w podziękowaniu za jego wsparcie. Jednak kwota, jaką dysponował wciąż była za mała. Odkładał pieniądze
z zawodów, ale osiągane przez niego lokaty nie przynosiły dużych zysków.

- Nie ma mnie chwilę i ty tak szalejesz
z zakupami - zażartował, wchodząc do środka auta. Zakup musiał być niedawny, bo Robin miał wrażenie, że we wnętrzu dalej czuć zapach nowości.

- Tylko nie ubrudź dywaniku! - cała czwórka wybuchnęła gromkim śmiechem. Ojciec włączył radio,
a z głośników poleciała melodia jednej
z norweskich ballad. W jej akompaniamencie wracali do domu.

Pierwszą osobą, która powitała Robina zaraz po przekroczeniu progu był Bravo. Siedmioletni kremowy labrador skoczył na niczego nie spodziewającego się chłopaka, omal go nie przewracając. Przednie łapy oparł na jego nogach. Tworzyszyło mu przy tym głośne szczekanie. Robin roześmiał się, widząc jak ogon psa chodzi na wszystkie strony, świadcząc o radości.

Miał wrażenie, że labrador od ostatniej jego wizyty dwukrotnie zwiększył swoją masę. Nic dziwnego, skoro Liv lubiła mu podrzucać pod stół resztki z obiadu.

– Hej Bravo – przykucnął, na co pies zareagował błyskawicznie, liżąc go po twarzy.

– Nawet na mój widok się tak nie cieszy – mruknęła stojąca z boku jedenastolatka. Z naburmuszoną miną przypatrywała się dwójce. 

Powszechnie znane jest powiedzenie, że pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Jak to bywa w przyjaźni, na początku trzeba zdobyć zaufanie drugiej osoby, jak i samemu jej zaufać. Tak też jest ze zwierzętami.

Robin nie był przekonany do adopcji psa. Wszystko za sprawą jednego z wydarzeń
z dzieciństwa. Podczas zabawy w domu
u przyjaciela, zaatakował go mały maltańczyk. Rzucali do szczeniaka piłeczkę. Biegał on za nią i przynosił
z powrotem. Kładł ją pod nogami chłopców i spoglądając w górę, ujadał, chcąc, aby ponownie mu ją rzucili. Robin pochylił się i zamierzał podnieść piłkę. Kątem oka zauważył dziwne spojrzenie zwierzęcia. Nie zdążył cofnąć dłoni, gdy ostre jak igiełki ząbki wbiły się w nią, rozcinając skórę.

Nie pomyślał wtedy, że piesek chciał się bawić i nie wiedział, że nie może tak robić. Jego przyjaciel szybko odciągnął suczkę, karcąc ją za to, co zrobiła. Robin ze łzami w oczach spoglądał na swoją dłoń, na której chwilę później spoczywał plaster. Właśnie wtedy obiecał sobie, że nie chce mieć nigdy psa.

Podczas głaskania po sierści Bravo, Norweg zerknął na swoją prawą dłoń. Po tym incydencie została mu pamiątka,
w postaci małej blizny.

Przez kilka następnych lat po wydarzeniu, Pedersen odrzucił chęć posiadania pupila. Co prawda było to kiedyś jego marzenie oraz matki, ale bał się zaufać zwierzęciu. Mama nie naciskała na niego, wiedząc, że niczego nie zmieni. Chłopiec uważał psy za potworki, które tylko czekają by zaatakować. W szczególności małe szczeniaki. Twierdził, że swoim niewinnym wyglądem odwracają uwagę od ich prawdziwego oblicza.

Po narodzinach Livii rozmowy na temat psa znowu zeszły na dalszy plan. Robin skoncentrował się na nauce oraz treningach w szkółce, do której zapisał go tata. Rodzice skupili się na wychowaniu dwójki dzieci, chcąc zapewnić im odpowiednie warunki i aby były szczęśliwe.

Skoro nikt nie poruszał tematu psa, to skąd wziął się u nich kremowy labradorek o brązowych oczach?

Któregoś dnia ojciec wrócił z pracy wnosząc do domu małe zawiniątko. Wzbudził tym zainteresowanie wszystkich domowników. Serce Robina zabiło szybciej, gdy mężczyzna delikatnie postawił na ziemi pakunek.
Z wnętrza dobiegało ciche skomlenie, 
a zaraz mały  szczeniaczek wystawił pyszczek. Było widać, że jest wystraszony. Trząsł się z zimna. Gdy matka położyła przed nim kilka plasterków kiełbasy, rzucił się na nią
i szybko zjadł. Postanowili, że zaopiekują się nim, dopóki nie wydobrzeje.

Sprawy nabrały jednak inny obrót. Przywiązali się do szczeniaka i stał się on ich członkiem rodziny. Czteroletnia wówczas Livia zyskała nowego przyjaciela, do którego uwielbiała się przytulać i z nim zasypiać.

Bravo był inny. Nigdy na nich nie zawarczał, nie pokazał zębów. Okazywał wdzięczność swoim nowym właścicielom, za dany mu dom, troskę
i miłość. Robin mimo obaw sprzed lat, najmocniej przywiązał się do psa. Ciężko mu było rozstawać się ze zwierzęciem. Wolny czas lubił spędzać zabierając labradora na spacery.

Wniósł swoją walizkę po schodach na górę. Przez jej ciężar zawadzał
o drewniane stopnie. Wchodząc do pokoju postawił ją obok łóżka. Sam rzucił się na nie, głośno wzdychając. Kolejne dni spędzi właśnie tu, nie w hotelowym pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro