Rozdział 1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pod sobą czułam jedynie miękkość świeżo upranej pościeli. Zacisnęłam mocniej powieki i wtuliłam twarz w kołdrę. Przez głowę przelatywały mi najróżniejsze obrazy, które nie miały dla mnie żadnego sensu. Twarz Pierra wykrzywiona agresją wydawała mi się dziwnie znajoma. Ale dlaczego miałby na mnie tak spojrzeć? Rozmyślałam tak dalej, gdy nagle dosłyszałam ciche szepty zaledwie parę metrów ode mnie. Poczułam przyjemnie ciepłą dłoń na twarzy. Ktoś właśnie odgarniał mi włosy z oczu. Wzięłam głęboki oddech i uchyliłam zaspane powieki. Doznałam niemałego szoku gdy z takiego bliska ujrzałam twarz Pani Sorel. Uśmiechnęła się do mnie dobrodusznie i wygładziła pościel na moich ramionach.

- Dzień dobry, kochanie. Jak się czujesz? - byłam całkowicie skołowana i co najważniejsze poważnie zawstydzona. Podniosłam siędo pozycji siedzącej i podrapałam się w tył głowy.

- Dobrze. Dziękuję - matka Bena nadal przyglądała mi się uważnie. - Czy mogę spytać co ja tutaj robię? - zarumieniłam się lekko. Nie miałam bladego pojęcia co się stało.

- Twój tata ciebie tutaj przyniósł - wstała i zaczęła nalewać mi jakiegoś gorącego napoju do kubka z przygotowanego wcześniej termosu. - Straciłaś przytomność wczoraj wieczorem. Dla większego bezpieczeństwa noc spędziłaś u nas - wzięłam łyk gorącej kawy i zastanowiłam się chwilę nad jej słowami. Straciłam przytomność i przeniesiono mnie tutaj dla większego bezpieczeństwa. Ale z jakiego powodu? Wczorajsze wydarzenia widziałam jak przez mgłę. Widząc moją minę Pani Sorel westchnęła zmęczona, po czym pośpieszyła z dalszymi wyjaśnieniami. - Bo widzisz Anaisse, wczoraj zostałaś niefortunnie zaatakowana przez Pana Pierra Marcelieu. Prawdopodobnie pod wpływem szoku lub strachu straciłaś przytomność. Lokaj rodziny Marcelieu zaniósł cię od razu do domu lecz twój tata zażądał sprowadzenia cię tutaj dla większego bezpieczeństwa - uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco. - Już to tak z wampirami bywa, że jak raz poczują jakąś woń nie mogą o niej zapomnieć . Z Robertem byłaś tutaj bezpieczna. Ale teraz uśmiechnij się. Już jest po wszystkim, jesteś bezpieczna - poklepała mnie po ramieniu po czym opuściła pokój. Czułam się jakby ktoś właśnie zamienił mnie w posąg. Słowa Pani Sorel boleśnie wbijały się w mój mózg. Zostałam zaatakowana przez Pierra. Mógł chcieć mnie dorwać więc przyniesiono mnie tutaj. Pilnował mnie Robert. Ciężar wczorajszych wydarzeń odebrał mi dech. Opadłam na pościel niczym szmaciana lalka. Nadal nie mogłam w to uwierzyć. Usłyszałam głośne odchrząknięcie. Udałam, że go nie usłyszałam.

- Nie powiem „A nie mówiłem" - głos Roberta mnie tylko rozdrażnił.

- Właśnie to powiedziałeś.

- Wiem ale powtórzę. A nie mówiłem? - zakopałam się głęboko pod kołdrę.

- Przed niczym mnie nie ostrzegałeś - to jego „A nie mówiłem" nie miało teraz dla mnie sensu.

- Oczywiście że ostrzegałem. Właśnie dla tego nie chciałem dać tobie tego antidotum. Gad by zginął a ja jeszcze go ocaliłem. Tylko po to w dodatku, by potem się na ciebie rzucał.

- Proszę daj mi z tym spokój.

- Widzę, że nie chcesz słyszeć o tym, że twój ukochany to potwór. Co ty sobie wyobrażałaś wiążąc się z wampirem? Pewnie myślałaś, że to się nigdy nie wydarzy? Bo on jest inny...- nagle mu przerwałam. Ten monolog widocznie sprawiał mu przyjemność. Swoimi słowami tylko bardziej pogarszał mój stan.

- Możesz się z łaski swojej uciszyć? Naprawdę nie mam ochoty tego teraz słuchać.

- Ale wysłuchasz - poczułam, że Robert próbował zerwać ze mnie pościel. Chwyciłam się jej kurczowo walcząc z nim. Po prawu sekundach szarpaniny ustąpiłam. Nad sobą ujrzałam wykrzywioną furią twarz Roberta. - Wampir zawsze będzie wampirem nie zważając na to jak ludzki się wydaje. To tylko maszyna do zabijania, która czasem ukazuje znane nam ludzkie uczucia. Możesz się ze mną kłócić, że nie mam racji, bo mają wolną wolę, sumienie i swój rozum. Ale musisz przyjąć do świadomości fakt, że gdy w grę wchodzi zaspokojenie ich podstawowych potrzeb jakimi jest żywienie się nie obchodzi ich kim jesteś, co dla nich znaczysz, bądź co nastąpi po tym gdy już cię zabiją. Dla nich istnieje tylko tu i teraz. Przebywając zbyt długo w ich towarzystwie łatwo zapomnieć jak są niebezpieczni. A wczoraj miałaś wprost idealną okazję, by przekonać się o tym na własnej skórze - wziął głęboki oddech. Nawet na niego nie patrzyłam tylko odwróciłam wzrok na ścianę, w którą wpatrywałam się tempo. - Czy muszę tobie wyliczać na palcach ile razy zostałaś ranna, lub twoje życie było zagrożone od kiedy się tu pojawili? Hej mówię do ciebie! - przełknęłam ślinkę i spojrzałam na niego. Był głęboko poruszony. - Czy istnieje jakikolwiek sposób byś nigdy więcej się do nich nie zbliżała? - pokręciłam przecząco głową.

- Sorel, to co się wczoraj zdarzyło było jednorazowe i to się więcej nie powtórzy - aż zadrżał z gniewu.

- To są potwory. Drapieżniki. Ludzie są ich ofiarami do jasnej cholery - ze złości kopnął w nogę łóżka tak, że aż całe zadrżało.

- Mogę w to wierzyć jeśli nigdy więcej nikt z nich nie będzie postrzelony i gdy ja nie znajdę się wtedy w ich pobliżu. Ty nie rozumiesz jak do tego doszło. Ja nie mam do nikogo żalu o to co się wczoraj wydarzyło. Przyznam nadal jestem w głębokim szoku - i jestem przerażona dodałam w duchu - ale to nie zmienia tego jak postrzegam rodzinę Marcelieu.

- Oj możesz być pewna, że będą. Jak tylko będę mógł to ich wszystkich pozabijam - uwierzyłam w jego słowa bez zastrzeżenia.

- Nie zasłużyli sobie na to - spojrzał na mnie jakbym była jednym z nich. - Niczego złego nie uczynili i nie tobie jest dane ich oceniać. A tym bardziej karać - usiadłam i wyciągnęłam w jego stronę dłoń. Odskoczył od niej jak oparzony. - Wczoraj gdy zaniosłam im antidotum Pierre był już na granicy życia i śmierci. Natychmiast podano mu lekarstwo, a mnie niezwłocznie starano się wyprowadzić z rezydencji jak najprędzej. To ja byłam głupia i nie chciałam ustąpić. Wszystko działo się tak szybko - upiłam łyk napoju. - Zanim ktokolwiek się obejrzał Pierre już był wyleczony. Zauważył mnie i rzeczywiście rzucił się na mnie ale nawet nie poruszył się w moim kierunku o milimetr, bo wszyscy zareagowali błyskawicznie, a ja już byłam wynoszona z rezydencji. Musisz zrozumieć, że to nie była wina Pierra. Jak powiedziałeś jest drapieżnikiem. Był bardzo osłabiony i po bardzo ciężkim postrzale. Stracił mnóstwo krwi. Byłam jedynym człowiekiem w jego otoczeniu. Nie mógł zareagować inaczej. I uwierz nie rozgrzeszam go od tak - Robert chciał coś odszczekać, lecz przerwałam mu błagalnie składając dłonie jak do modlitwy. - To była w dużej mierze moja wina. To ja nie chciałam dać się stamtąd wyprowadzić. Sama się naraziłam, gdy tamci chcieli temu zapobiec. Teraz nie tylko ja jestem winna i tak się czuję ale mam także na barkach prawdopodobne udręki Pierra. Pewnie teraz się oskarża i nienawidzi siebie za to do czego doszło, a jak już mówiłam to wszystko moja wina - wyczerpana monologiem położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy.

- Rzeczywiście jesteś bardzo winna tego, że ocaliłaś mu życie.

- Robercie nic co powiesz nie zmieni moich uczuć, ani mojego zdania na temat Rodziny Marcelieu oraz innych wampirów. Wiem co chcesz mi przekazać. Rozumiem ciebie doskonale. Proszę nie dręcz już mnie. Pamiętaj, że nadal czuję się strasznie słabo - doszło mnie tylko potwornie głośne trzaśnięcie drzwiami od pokoju. Nareszcie zostałam sama. Otworzyłam powoli oczy i patrzyłam na sufit. Z upływem czasu przyglądałam się bez słowa przesuwającym się po suficie cieniom oddając się całkowicie mijającemu czasowi. Z każdą minutą mój niepokój malał, a strach przechodził w niepamięć. Wszystko co powiedziałam Robertowi było szczerą prawdą. Nie miałam do Pierra żalu o to co się stało. Liczyło się dla mnie tylko to, że był cały i zdrowy. Martwiłam się jedynie tym co musiał teraz myśleć na temat wczorajszych wydarzeń i jaki miało mieć to wpływ na nasze przyszłe stosunki. Gdy cienie na ścianach i suficie zamieniły się w mrok wstałam i rozejrzałam się po zatopionym w mroku pokoju. Z tego co pamiętałam znajdowałam się właśnie w pokoju gościnnym. Pościeliłam łóżko które tak okropnie rozgrzebałam, po czym po cichu zeszłam na dół. W kuchni nikogo nie zastałam. Przeszłam przez ciche pomieszczenie wprost do salonu. Na kanapie siedział Robert i znudzony oglądał wieczorne wiadomości. Gdy weszłam do pokoju zwrócił swoją twarz w moją stronę i zmierzył mnie od stóp do głów. Odezwałam się jako pierwsza.

- Przepraszam jeśli cię zdenerwowałam. Jestem tobie bardzo wdzięczna za to że się mną zająłeś. Czy mogę teraz wrócić do domu?

- Dzisiaj jeszcze musisz tutaj zostać.

- Ale jutro przecież jest szkoła, a ja nie mam przy sobie ani książek ani ubrań ani...

- Jutro przecież jest wolne - spojrzał na mnie jak na kosmitkę.

- Jak to wolne?

- Mamy tydzień święta miasta - zrobiłam zaskoczoną minę.

- To już jutro? - czas tak szybko minął. Wspomniane powyżej święto było bardzo hucznie obchodzone co roku. Przez cały tydzień miasto szykowało się na niedzielną paradę, na której każdy mieszkaniec miasta wraz z rodziną miał za za danie przygotować jakieś stoisko, zabawę lub platformę na paradę. Typowymi wydarzeniami tygodnia były kolejno: święto smakołyków, dzień sportu, doroczny piknik charytatywny, noc historii, wielka maskarada, wybory miss miasta, wielka parada. Osobiście co roku brałam udział w każdym wydarzeniu. Całkowicie zapomniałam, że przecież mama od tygodnia szykowała swoje najsłynniejsze wypieki i przekąski. Opadłam na kanapę obok Roberta i spojrzałam na niego przerażona.

- Sorel ale ja przecież nie mam stroju na bal, ani na wybory miss ani nie przygotowałam platformy...- roześmiał się.

- Chyba zapomniałaś, że platformy robimy od jutra. A jako pomponiara będziesz robiła platformę sportowców, no chyba, że wygrasz wybory miss -puścił do mnie oko. Chyba puścił w niepamięć naszą ostatnią rozmowę. Odetchnęłam z ulgą. - Ubrania i kosmetyki są u ciebie w pokoju gościnnym. Madlene je podrzuciła wraz z listem - wykrzywił się trochę, a ja poderwałam się z miejsca i pobiegłam do swojego pokoju.

Rzeczywiście na fotelu zobaczyłam torbę podróżną z listem położonym na niej. Rozdarłam pośpiesznie kopertę i przeczytałam list. Usiadłam na łóżku. Dowiedziałam się, że Madlene jutro odbierze mnie z rana byśmy pomogły naszym mamom przy stoisku. Potem miałyśmy udać się do sklepu po sukienki na wybory Miss. Co roku zapisywałyśmy się na wybory licząc, że może uda nam się wygrać. Nie chodziło tylko o tytuł lecz o nagrody, które się z tym wiązały. Niejednokrotnie były to wycieczki zagraniczne lub sprzęty takie jak komputer itp. Madlene przypomniała mi tak samo jak Sorel o budowie platformy. Nadal zdziwiona, że nie zauważyłam, że święto miasta się zbliża umyłam się i przebrałam w piżamę i położyłam do łóżka zasypiając natychmiastowo jakbym cały dzień była na nogach.

Następny dzień był wyjątkowo męczący i przepełniony wydarzeniami. Z samego rana zostałam obudzona przez już w pełni ubranego Roberta. Brutalnie wyciągnął mnie z łóżka i zaczął natychmiast je ścielić rozkazując mi się ubrać. Zanim zdążyłam odszczekać, że nie zrobię tego przy nim zatrzasnął drzwi za sobą pozostawiając mnie samej sobie. Ubrałam się pośpiesznie w to co dla mnie przygotowała przyjaciółka. Okazała się to zabójczo krótka miniówka i bokserka. Zanim zdążyłam do końca założyć bluzkę do pokoju wparował Robert, który wepchnął do torby moje rzeczy i mnie samą ściągnął za ramię na dół. Po postawieniu mnie w kuchni wepchnął mi do ust grzankę i wyprowadził z domu, przed którym właśnie pojawiła się Madlene. Po przekazaniu mnie jej kolejno przez nią zostałam pociągnięta w stronę domu. Bardzo zirytował mnie ten nagły pośpiech.

- Mogłabyś przestać mnie tak szarpać? - wyrwałam się z uścisku przyjaciółki i sama ruszyłam przodem.

- Wybacz, mamy tyle do zrobienia, a tak mało czasu - dogoniła mnie i zaczęła układać mi nieuczesane włosy ręką. Nie dali mi nawet czasu na to, by się uczesać ani pomalować. Kilka ostatnich metrów do mojego domu przebiegłyśmy. Kiedy ja pośpiesznie wbiegłam do pokoju, by doprowadzić się do porządku. Madlene pakowała jedzenie raz z moją mamą do przenośnych lodówek. Zawczasu spakowałam do torebki pieniądze i wszystko co tylko może mi się przydać i zbiegłam na dół. Mama cmoknęła mnie na powitanie w policzek, spytała jak się czuję po czym bezceremonialnie wcisnęła mi w ręce dwie lodówki a Madlene trzy blachy ciast, a sama wzięła torbę z talerzami i obrusami. Udałyśmy się w stronę głównego deptaka co rusz zagadywane przez sąsiadów i pozdrawiane przez znajomych. Nasze stoisko znajdowało się w samym sercu zamieszania. Gdy podeszłyśmy do drewnianej budki z zadaszeniem chroniącym przed ostrym słońcem, tata właśnie wraz z Leną kończyli zbijanie lady. Co roku mieliśmy te samo stanowisko zrobione z desek z namalowanymi na nich słodkościami. Na szczycie budki było napisane dużymi różowymi literami nazwisko moje i Madlene. Weszłyśmy pod zadaszenie i zaczęłyśmy szykować jedzenie. Tata po krótkiej rozmowie udał się na obchód stoisk naszych sąsiadów, by skosztować różnych potraw wraz z moją siostrą. Mamy zaś ustawiły na ladzie wazon ze świeżymi różami w odcieniu pudrowego różu i nakryłyśmy ladę obrusem.

W niecałe pół godziny później nasze wspólne stoisko było gotowe. Na ladzie ustawiłyśmy pysznie pachnące i wyglądające ciasta owocowe, babeczki oraz dzbanki z kompotami owocowymi i sokami. Jak zawsze mama rozkazała nam założyć wyjątkowo falbaniaste fartuszki i sama udała się z mamą Madlene na obchód. Obsługiwanie znajomych i przyjaciół tak bardzo nas pochłonęło, że nawet nie zauważyłyśmy kiedy nadszedł czas na zmianę warty. U naszego boku zmaterializowały się roześmiane mamy i przejęły od nas pałeczkę. Pochwyciłyśmy nasze torby i ruszyłyśmy wzdłuż straganów. Poczułam się jakbym znalazła się w bajce. Wokół widziałam mnóstwo roześmianych zarumienionych twarzy. Zapachy i kolory mieszały mi w zmysłach. Zatrzymywałyśmy się przy każdym stoisku smakując specjałów z wyjątkową przyjemnością. Od tego wszystkiego strasznie zgłodniałyśmy. Po szybkiej ucieczce od naszego pana dozorcy ze szkoły, który chciał w nas wmusić kieliszeczek jego domowej nalewki stanęłam twarzą w twarz z Sophie Marcelieu i jej kolorowymi sałatami. Grzecznie nałożyłyśmy sobie z Madlene po trochu z każdej i zaczęłyśmy jeść mimo, iż nasze żołądki przepełnione były do granic możliwości. Pierwsza odezwała się Sophie nieśmiało spoglądając na mnie.

- I jak tam dziewczyny? Jak tam smakołyki konkurencji? - uśmiechnęłam się do niej łagodnie.

- Nijak się mają do twoich sałatek - aż zatarła ręce z radości. Nie zdążyłam niczego więcej dodać go od razu zagadała ją Madlene. Na odchodne jednak Sophie zdołała powiedzieć to co najwidoczniej planowała powiedzieć od dawna.

- Nie mam pojęcia jak cię przeprosić za to co wydarzyło się w sobotę. Nigdy nie powinnam była dopuścić do takiej sytuacji. Ja...- przerwałam jej niegrzecznie.

- Sophie chciałabym byś wiedziała, że nie mam do nikogo żalu o to co się stało. To był przypadek i w dużej mierze moja wina. Błagam nie zadręczaj się tym dobrze? Wszystko jest w porządku i nie masz za co mnie przepraszać.

- Mimo to chciałabym jednak to zrobić. Bardzo cię za to przepraszam. Chcę być wiedziała, że jest mi bardzo przykro. Zarówno mi jak i reszcie mojej rodziny - wiedziałam dokładnie kogo miała na myśli. Skinęłam jej głową w podzięce i machając ruszyłyśmy dalej. Spojrzałam na Madlene. Miała zaciętą minę.

- Wiedziałaś o tym wszystkim?

- Oczywiście - spojrzała na mnie po czym nieoczekiwanie uścisnęła mnie mocno zapierając mi tym dech. - Tak mi przykro.

- Naprawdę nie ma o czym gadać -jak szybko tylko mogłam uciekłam z uścisku przyjaciółki i poszłam przodem starając się za wszelką cenę nie myśleć o felernym wydarzeniu sprzed dwóch dni. Wtedy jak na złość wpadłyśmy na Roberta. Stał przed drewnianym. Prostym straganikiem i rozmawiał z sąsiadami polewając im słynną dla jego rodziny nalewkę wiśniową. Jako, że miałam wobec niego spory dług wdzięczności podeszłam do straganu i wyciągnęłam w jego stronę małą kryształową szklaneczkę. Madlene uczyniła to samo choć na pierwszy rzut oka było łatwo dostrzec, że najchętniej jak najszybciej by stąd uciekła. Pierwszy oczywiście odezwał się Sorel. Jak bardzo żałowałam, że nie wpadł w ten swój melancholijny nastrój i się nie zamknął.

- I jak tam podoba się święto smakołyków? - zwrócił się uprzejmie w moją stronę, totalnie ignorując moją znielubioną przez niego przyjaciółkę.

- Bardzo. Najadłam się chyba za wszystkie czasy.

- Uważaj bo nie zmieścisz się w sukienkę miss - wytknęłam mu w odpowiedzi język w bardzo dziecinny sposób.

- Tu też powinnaś na to uważać moja droga - nagle odezwała się Madlene upijając łyk alkoholu udając, że to co właśnie wypowiedziała nie było zwrócone do Sorela.

- Och zapomniałem. Przyprowadziłaś ze sobą młynek do odpadów - odwrócił się w stronę Madlene.- już zapomniałem jaki masz apatyt. Radził bym tobie odstawić szklaneczkę - pokręcił głową i cmoknął z dezaprobatą. Zaczęło się. Za parę sekund mieli się sobie rzucić do gardeł.

- Nie mam problemu ze swoim ciałem. Zawszę mogę schudnąć choć oczywiście nie mam z czego, lecz ty Robercie zawsze będziesz tak samo obrzydliwy - Robert zacisnął zęby ze złości. Zawiał ciepły wietrzyk i do moich nozdrzy dotarła piękna woń ciasta brzoskwiniowego. Podążyłam za wonią wzrokiem i zamarłam na moment. Przy stanowisku wypełnionym od stóp do głów ciastami brzoskwiniowymi stał nieznany mi chłopak. Właśnie nalewał sok brzoskwiniowy jednej z moich koleżanek z liceum. Uśmiechał się do niej serdecznie i z ożywieniem jej o czymś opowiadał. Dziewczyna zdawała się być w niebo wzięta. Przyglądałam się mu przez dłuższą chwilę gdy nagle jakby zawołany podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się ciepło. Moje policzki spłonęły rumieńcem.

Od dawna nie widziałam równie uroczego chłopaka. Może i nie dorównywał urodą Pierrowi lub nowemu adoratorowi Chelsei, lecz miał w sobie coś przyciągającego. Karcąc się w duchu znów na niego spojrzałam. Nadal się do mnie uśmiechał. Uniósł w górę dzbanek z sokiem w zapraszającym geście. Gdy się uśmiechał w kącikach jego oczu ukazały się urocze dołeczki. Zszokowała mnie odrobinę barwa jego oczu. Nie były one niebieskie lecz fiołkowe co dawało oszałamiający efekt z jego blond czupryną. Gdy uśmiechałam się do niego równie serdecznie, ponad jego ramieniem w tłumie za nim dostrzegłam sylwetkę mylnie przypominającą mi Pierra. Podniosłam nawet rękę chcąc do niego pomachać, lecz zanim to uczyniłam sylwetka rozmyła się w tłumie. Już chciałam o tym powiedzieć Madlene, lecz to ona nagle chwyciła mnie w pasie i pchnęła mnie do przodu. Najwidoczniej tym razem ostrą wymianę zdań wygrał Robert. Gdy się szybko od niego oddalałyśmy obejrzałam się do niego przez ramię i pomachałam mu energicznie na pożegnanie. Odmachał mi z triumfującym uśmiechem. Madlene przez resztę dnia psioczyła na Roberta, na ilości pochłoniętych ciast, mały wybór sukienek itp. Gdy nareszcie znalazłyśmy odpowiednie kreacje odrobinę się rozchmurzyła i z wesołym uśmiechem zaprosiła mnie na kawę do naszej ulubionej kawiarni. Gdy tylko kelner podał nam kawy zalała mnie całą falą pytań.

------------

Witajcie kochani! Prosiliście tak bardzo o kontynuację Bella Clariere, że postanowiłam ją przywrócić. Przepraszam z góry, jeśli kilka pierwszych rozdziałów powtórzy się z tym co kiedyś usunęłam. To opowiadanie jest już prawie w pełni napisane od bardzo długiego czasu. Wycofałam się z jego publikacji z powodu czasu, jaki musiałam poświęcać na wnoszenie poprawek i korekt. Ale kocham was na tyle mocno, że jakoś postaram się znaleźć parę chwil, by sprawić wam tą odrobinę przyjemności nowym rozdziałem.

All the love! S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro