Rozdział 24.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spojrzałam w stronę okna i zapatrzyłam się w czerń nocy na parę sekund, w tym samym momencie usłyszałam ciche uderzanie kamyczków o szybę. Przypomniało mi się jak ostatnio Pierre w ten sposób mnie obudził i prędko podbiegłam do okna. Otworzyłam je na oścież i wytknęłam głowę za okno.

-Pierre?- miałam deja wu. Nie odpowiedział tylko pomachał na mnie z dołu ponaglająco żebym zeszła. -Zaraz zejdę. - o niczym tak nie marzyłam jak o zatraceniu się w chłodnych ramionach mojego ukochanego. Jak dobrze że już od paru lat udawało mi się uciekać przez okno. Teraz nie miało mi to sprawić problemu. Jedyną rzeczą jaką się martwiłam to to, że może przyłapać nas mój ojciec który robił właśnie zwiady. Było to niebezpieczne ale dreszczyk emocji wydawał mi się w tej chwili mile zachęcający i podniecający. Ubrałam się pospiesznie i upewniając się uwcześniej, że moja mama śpi twardym snem (w pokoju było słychać jej chrapanie) wysunęłam pewnie nogę przez okno i zeszłam ostrożnie na dół po drewnianym płocie. Delikatnie poślizgnęłam się na zamrożonych listkach bluszczu ale mimo to wylądowałam zgrabnie na ziemi. W twarz uderzył mnie chłód nocy.

-Pierre tak bardzo cię przepraszam...-zwróciłam się w stronę ciemnej postaci. Ta jednak nawet nie drgnęła. Coś mi się nie zgadzało. - Pierre? -spytałam podchodząc do niewyraźnego ciemnego kształtu. Nie zdołałam powiedzieć niczego więcej. Zamarłam ze strachu. To nie był Pierre. Postać która ściągnęła mnie na ziemię była niczym bohater z moich najgorszych koszmarów. Ubrany był w płaszcz Pierra. Domyśliłam się dopiero teraz, że pewnie porzucił go na polu walki. Jakie to było oczywiste! Przecież przybył do mojego domu jedynie w t-shircie. Cofnęłam się nie mogąc złapać tchu. Twarz miał całą umazaną w krwi a oczy czarne niczym smoła. Przekrzywił głowę zaciekawiony w moją stronę. Zaczęły drżeć mi ręce. W ułamku sekundy obezwładnił mnie swoim uściskiem. Obie moje dłonie zakleszczył w swoją jedną rękę drugą ręką zaś zakrył mi usta gdyż, aż sama się zdziwiłam zaczęłam krzyczeć i się szamotać. Poczułam mrowienie w ciele. Adrenalina rozlała się po moim ciele. Zaczęłam walczyć. Od wampira śmierdziało mieszaniną krwi, potu i niemytego ciała. Zrobiło mi się niedobrze. Mój żołądek zacisnął się boleśnie. Do oczu nabiegły mi łzy.

-Nawet nie marzyłem że to będzie takie proste. - głos mężczyzny był szorstki i chrapliwy. - Ach ten Pierre nigdy się nie nauczy. - przygwoździł mnie swoim ciałem do ściany domu. Kopałam i rzucałam się jak głupia lecz mężczyzna nie reagował. Wydawał się nawet nie zauważać że próbuję się uwolnić. Wiedziałam, że nie miałam z nim szans. Nie gdy był wampirem. Mimo tej straszliwej wiedzy i tak postanowiłam się nie poddawać. - Oj niegrzeczna z ciebie dziewczynka. - westchnął przeciągle i owionął mnie swoim nieświeżym oddechem, aż mi się zakręciło w głowie z obrzydzenia. - Nikt nawet nie pomyślał, że to wszystko było czymś więcej niż atakiem od tak. Ach jakie to było genialne.- zaśmiał się pod nosem i zlustrował mnie wzrokiem. - Ci wasi strażnicy są mało uważni. Oczywiście sprawdzili lasy, ulice ale nie wpadli na to że mogłem schować się w waszym kościele w trakcie walk! Nikt nie wpadł na to by sprawdzić kościół. O ironio! - wzmocnił uścisk. - Ale może dość gadania czas się brać do roboty. - Przełknęłam głośno ślinę. Spodziewałam się najgorszego. Mężczyzna zwinnie przerzucił mnie sobie przez ramie nie zważając na moje kopanie i próby wyrwania się. Zanim zdążyłam choćby krzyknąć ujrzałam coś jeszcze straszniejszego. Niósł mnie wprost do rezydencji Mercelieu'ów. Po drodze natknęliśmy się na patrol. Wampir rzucił mnie bezceremonialnie na ziemię. Wydałam z siebie głośny jęk. Jeden ze strażników spojrzał w naszą stronę. Schowaliśmy się za jednym z samochodów. Strażnik zaczął się do nas zbliżać z podniesioną bronią. Miałam szansę uciec. Zaczęłam się szarpać. Wystarczył mój jeden krzyk i byłabym bezpieczna. Zanim jednak nabrałam wystarczającą ilość tlenu do płuc mężczyzna powstrzymał mnie mocnym ciosem w klatkę piersiową. Poczułam straszny ból. Bez wątpienia połamał mi żebra. Każdy oddech przypominał niekończącą się katorgę. Nabierałam powietrza łapczywie niczym wyrzucona na brzeg ryba. Już nie miałam siły ani krzyczeć ani się szarpać. Ból narastał. Strażnik myśląc, że to musiał to być spłoszony kot, schował broń i oddalił się wolnym krokiem rozglądając się na wszystkie strony. Wampir długo nie czekał. Przeskoczył przez płot i niczym pocisk pobiegł na sam środek placu rezydencji. Z ogromną siłą rzucił mnie na ziemię niczym worek z ziemniakami i bez większych ceregieli rozerwał mi bluzkę. Poczułam jak po twarzy spływa mi stróżka krwi. Uderzyłam głową o kamień. Zaczęłam tracić przytomność od potęgującego się bólu. Położył mi dłoń na karku i szarpnięciem odgarnął mi z szyi włosy. Zanim zdążyłam zareagować jego głowa zniknęła mi z pola widzenia. Za to poczułam niewyobrażalny ból na szyi. Poczułam się jakby ktoś dźgnął mnie rozżarzonym do czerwoności nożem i kręcił nim w miejscu. Wampir przyssał się do mojej szyi. Słyszałam jak przełykał moją krew. Zebrało mi się na wymioty. Krzyczałam z bólu i próbowałam się wyrwać ale trzymał mnie w tak szczelnym uścisku, że nie mogłam się poruszyć. Zakrył mi dłonią usta by zagłuszyć mój krzyk. Przestałam krzyczeć. Nie miałam już na to siły. Powietrze w okół zdawało się być gęste jak budyń a ja nie mogłam do wciągnąć. Opadłam z sił. Gdy skończył poczułam, że cała góra mojej bluzki przylgnęła do mnie. Opadłam jak kukła na ziemię nie wiedząc co zrobić. Walczyłam z miażdżącą ciemnością. Zastanawiałam się dlaczego jeszcze nikt mnie nie dostrzegł. Przecież tak krzyczałam, choć może tylko mi się tak wydawało. Słyszałam jak krople krwi upadają na śnieg. Kap kap kap. Coraz szybciej pozbawiając mnie siły. Było ciemno i cicho. Zadałam sobie sprawę, że zostałam sama skazana na śmierć. Jeśli ktoś mnie już szukał nie zdąży na czas żeby mnie uratować. Poczułam się samotnie jak nigdy. Uczucia zaczęły odpływać a ja sama jakbym tonęła w głębi. Wszystko zaczęło mi się rozmazywać a dźwięki cichnąć. Najwidoczniej taki koniec był mi pisany. Przestawałam oddychać gdy nagle miejsce w którym się znajdowałam oświetliło coś jasnego. W pierwszej chwili pomyślałam że jestem w raju. Z głębi w której nic mnie nie bolało i żadne uczucie nie dawały o sobie znać zaczął mnie ktoś wyciągać poczułam się jakbym wypływała na powierzchnię. Wszystko na powrót zaczęło mnie boleć. Nie chciałam wracać. Otaczający mrok zaczął jaśnieć. Usłyszałam niewyraźnie głosy. Nagle moich uszu dobiegł krzyk. Gdy poczułam na policzku zimną dłoń zapałam się w nicość.

Obudziłam się w szpitalu podłączona do ogromnej ilości rurek i woreczków. Wydawało mi się jakbym spała całą wieczność. Z krzesła obok poderwała się mama kładąc mi delikatnie rękę na ramię w razie jakbym chciała się poderwać.

-Kochanie leż spokojnie. Wszystko w porządku nic ci nie grozi.-powiedziała a w jej oczach zalśniły łzy.

-Nie płacz mamo.-wychrypiałam.-Gdzie jestem i jak długo spałam?-spytałam.

-Jesteśmy w Bella Clairière. Jest już środa kochanie.-powiedziała głaskając mnie po policzku.

-Mamo tak bardzo mi przykro. Ja nie chciałam. Nie wiedziałam. Ja...-telewizorek który zapisywał akcję mojego serca zaczął głośniej pikać.

-Nie martw się tym. Wiem, że to nie twoja wina.

-Ależ jest moja to było takie lekkomyślne i ....-odparłam lecz nie dokończyłam zdania ponieważ na salę weszła pielęgniarka witając mnie szerokim uśmiechem.

-Dzień Dobry. Obudziła się panienka wreszcie.-zaczęła sprawdzać wszystkie urządzenia i rurki. Odłączyła mnie od worka krwi.-to był już ostatni woreczek.-powiedziała do mnie uśmiechając się ciepło.-Miała panienka ogromne szczęście. Jeszcze chwila a było by po wszystkim.-pomachała nam na pożegnanie i wyszła zostawiając nas same. Tą wypowiedzią nie pomogła mi w udobruchaniu mamy. Załkała. Cholera!

-Mamo nic mi nie jest!-powiedziałam i pogłaskałam ją po głowie. Zobaczyłam swoją bladą dłoń i się przeraziłam.

-Myślałam że nie żyjesz. Wyglądałaś jakbyś była martwa. Byłaś cała we krwi. Gdyby nie Pierre z Cheleseą było by za późno.-powiedziała. Postanowiłam dać się jej wypłakać. A więc to mi się nie śniło? To Pierre dotknął mojego policzka. Byłam cała we krwi a on się na mnie nie rzucił. Zrobiło mi się nagle bardzo smutno.

-Mamo mogłabyś zawołać Pierra?-przypomniało mi się co powiedział do mnie mężczyzna. Zadrżałam na samą myśl o nim. Wspomnienia były przerażające. Miałam nadzieję że nie będę po tym wszystkim mieć jakiegoś urazu psychicznego. Mama spojrzała na mnie nieprzytomnie ale zrobiła to o co ją poprosiłam. Zostawiła nas same po paru minutach i cicho zamknęła za sobą drzwi od pokoju. Pierre siedział jak na dywaniku u dyrektora. Twarz miał wykrzywioną bólem. Musiał siedzieć tutaj długo gdyż nawet jak na wampira wyglądał marnie.

-Ja nie wiem jak mam cię przepraszać – zakrył dłońmi swoją piękną bladą twarz - To moja wina. Wykorzystał ciebie przeze mnie. Dopadł cię przeze mnie. Mogłaś umrzeć. To moja wina może lepiej by było gdybym zostawił cię w spokoju...dla twojego bezpieczeństwa.- powiedział i zacisnął pięści tak mocno że aż pobielały mu kłykcie. Na samą myśl o tym o mało nie dostałam palpitacji serca. Usłyszał to gdyż machina zapikała niespokojnie.

-Nawet tak nie mów?!-zawołałam słabo.-To była moja wina. Wiedziałam jak jest niebezpiecznie. Nie pomyślałam że to nie mogłeś być ty. On miał twój płaszcz. Wiedział jak ostatnio się do mnie zakradłeś . Zrobił wszystko identycznie. Zachowałam się jak idiotka. Nie masz co się obwiniać to tylko i wyłącznie moja wina.

-Nie była. Nie rozumiesz. Kiedyś zabiłem osobę bardzo dla niego ważną. Od lat chciał się zemścić. Pozbawiłem bo kobiety którą kochał teraz i on chciał bym doświadczył tego samego. To był pierwszy dzień od kiedy byliśmy razem a ty już omal nie umarłaś...

-Jak to ją zabiłeś?

- Jako nowonarodzony byłem na niesamowitym głodzie jedyne o czym myślałem to głód. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Szła ciemną uliczką. Szczerze mogła by wtedy iść pięciolatka nie miało to dla mnie znaczenia.-zrobił krótką pauzę.-Chciał ją pomścić. Nie mógł mnie zaatakować gdyż byłem starszy i bardziej doświadczony i posiadałem moc o której on mógł tylko marzyć. Wokół miałem nadzwyczaj silną rodzinę. Krótko po tym zdarzeniu dołączyłem do rodziny jako Pierre Marcelieu. Zresztą nawet gdyby mnie zaatakował, zadał ból, miało to być niczym przy tym czego on doświadczył przeze mnie.

-Pierre...-powiedziałam słabo. Bałam się, że zapomnę tego co ten mężczyzna mówił.- On coś o tobie mówił. Schował się w kościele. Powiedział że to było takie łatwe...-głos mi się załamał ze słabości. Nie potrafiłam porządnie posklejać zdań. Zlękłam się gdyż Pierre poderwał się z miejsca gwałtownie i zaczął wyrzucać z siebie stek przekleństw. Do pokoju wszedł Chad i widząc minę Pierra spojrzał na niego znacząco. Mój ukochany oparł się o ścianę i zamyślił się. Wyglądał jakby miał ochotę uciec z sali. Madlene nieśmiało wyjrzała do mnie zza pleców Chada.

-Oh tak się martwiłam!-zawołała i podbiegła do mnie. Pocałowała mnie po dwa razy w każdy policzek.-Obiecaj mi, że nigdy więcej tego nie zrobisz!Przez ciebie kiedyś osiwieję.-powiedziała i jeszcze raz mnie pocałowała. Szepnęła mi na odchodne do ucha.-Będzie dobrze. Nie martw się..-spojrzałam na nią ze strachem. Maszyna obok zapikała przeraźliwie. Z jej głosem było coś nie tak.

-Proszę.-powiedziałam obruszając się w łóżku.-Porozmawiaj ze mną.- Nie podobało mi się to, że jest taki rozeźlony i nieobecny za razem. Ściągnął z głowy czarny kaptur i zwinnym ruchem chwycił krzesło. Odwrócił je oparciem do przodu i usiadł na nim bezszelestnie. Drzwi od pokoju magicznie się zamknęły. Zostaliśmy sami.

-Jak się czujesz?-spytał od tak przyglądając mi się uważnie. Widziałam że lustrował każdy centymetr mojej twarzy.

-Bywało gorzej. Jestem trochę zmęczona ale nic poza tym.-powiedziałam nadal chrypiąc. Coś kuło mnie w klatce piersiowej .Choć raz mój głos przy nim nie był taki piskliwy.

 -To dobrze.-powiedział i oparł brodę o skrzyżowane na oparciu ręce. Wpatrywał się we mnie parę dobrych minut. Zaczęłam się irytować.

-Powiedz coś do cholery- powiedziałam poprawiając włosy ręką wolną od wenflonów .Zdziwił mnie fakt, że głowę miałam całą obwiązaną bandażami. Przypomniało mi się, że przecież uderzyłam głową o kamień. Mimowolnie się skrzywiłam.

-A więc?-pytałam dalej udając że cisza aż tak mi nie ciąży. Obawiałam się teraz najgorszego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro