Rozdział 40.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rano obudził mnie głos wołającej mnie mamy. Nie zareagowałam, tylko jęcząc zakryłam głowę grubą poduchą. Drzwi od mojego pokoju się otworzyły i chwilę później mama zerwała mi poduszkę z głowy.

- Wstawaj kochanie. Chyba nie zapomniałaś, że obiecałaś mi pomóc w wyborze nowych blatów do kuchni. - poklepała mnie po plecach i ruszyła w stronę wyjścia.

-Czy Lea nie może z tobą pojechać? - zwinęłam się w kłębek. Naprawdę nie miałam ochoty jeszcze wstawać.

-Nie. Pomagała mi cały tydzień. Dzisiaj twoja kolej. - podniosłam się niechętnie z ciepłego łóżka spoglądając na miejsce, na którym jeszcze nie tak znowu dawno, leżał ze mną Pierre. Mimowolnie pogładziłam je dłonią. Mama widząc, że już opanowałam w dużej mierze senność, zamknęła za sobą drzwi. Jak na ścięcie głowy ruszyłam w stronę łazienki. Po obfitym śniadaniu wsiadłam do swojego wozu i prowadzona przez mamę zajechałam pod sklep poświęcony w całości tematyce domu i wystrojowi wnętrz. Mama zaczęła kogoś wołać i chwilę później moim oczom ukazała się mama Madlene i pani Sorel z synem. Zamarłam. Gdyby była z nami jeszcze Madlene! Ale znając prawdopodobnie plany matki i osoby biorące udział w wycieczce, najprędzej się wykręciła. Mama pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha.

- Tylko bądź grzeczna. Bardzo cenię sobie przyjaźń pani Sorel. Zresztą słyszałam że pogodziłaś się z Benem. - spiorunowałam ją spojrzeniem. No tak. Pewnie wiedziała o tym szybciej niż zdążyłam się z nim rzeczywiście pogodzić. Wszystkie zainteresowane ruszyły przodem. Powlokłam się za nimi powłóczywszy nogami, chowając kluczyki do spodni. Od prowadzenia samochodu szwy mnie ciągnęły zadając dotkliwy ból. Obciągnęłam bluzę by zakrył całkowicie zranioną rękę. Po mojej lewej pojawił się Sorel. Skinął na mnie głową na powitanie i bez słowa ruszył ze mną. Ukradkiem zmierzyłam go od stóp do głów. Dziś miał na sobie biały t-shirt z czarnym nadrukiem, czarną marynarkę i równie ciemne spodnie. Wyglądał na zmęczonego. W trakcie moich obserwacji ściągnął z nosa swoje okulary w czarnych oprawkach, przez które wyglądał tak poważnie i potarł sobie oczy. Zakładając je ponownie spojrzał na mnie uważnie, przeczesując równocześnie poczochrane włosy, oczywiście nic nie mówiąc i wskazał ręką bym poszła przodem. Już zdążyłam się odzwyczaić od jego małomówności. Od dłuższego czasu otaczały mnie osoby, które potrafiły mówić niemalże nieprzerwanie, towarzystwo Roberta było przyjemnie relaksujące. Nie musiałam zmuszać się do żadnej rozmowy. Przez całą wizytę w sklepie podążał za mną i resztą niczym cień, przyglądając się nam w milczeniu. Gdy dotarłyśmy do wystroju wnętrz, odłączyłam się od grupy i weszłam w alejkę pełną poduszek i koszyków. Zainteresowały mnie zwłaszcza 3 koszyki w odcieniu brudnej bieli z czarną wstążką przeplataną przez sploty. Pomyślałam, że idealnie nadadzą się do przechowywania książek, które walały się po całym moim pokoju. Rozejrzałam się wokół. Jedyne zapakowane koszyki znajdowały się na wysokiej półce. Oczywiście. W sam raz by sięgając je spaść na ziemię. Mimo to, nie miałam innego wyjścia, a w pobliżu nie dostrzegłam nikogo z obsługi ani nawet Roberta. Przysunęłam pod półkę okrągły stołek i stanęłam na nim. Wyciągnęłam jedną ręką koszyki zadowolona, że nie musiałam nadużywać szytego nadgarstka ale oczywiście w takiej chwili jak ta, musiało się coś stać. Stołek, na którym stanęłam, miał wmontowane kółka i gdy przeniosłam swój ciężar na jedną nogę stołek poruszył się pozbawiając mnie równowagi z krzykiem objęłam koszyki gotując się na twarde lądowanie, jednak nic takiego się nie spotkało. Moje ciało wylądowało miękko w mocnych, miękkich ramionach mojego wybawcy, w postaci Bena. Odepchnął nogą stołek na bok i postawił mnie na ziemi. Zaśmiał się pod nosem i mijając mnie poklepał mnie po głowie niczym małą dziewczynkę.

-Że też bardziej ceniłaś te koszyki od siebie. - wytknęłam mu język.

- Są ostatnie w tym odcieniu. - Zgrabnie wyjął mi z dłoni koszyki i wziął je pod pachę.

-Powinnaś bardziej uważać na ten nadgarstek. - zamrugałam zdezorientowana i spłonęłam głębokim rumieńcem. Zapomniałam jak dobrym Robert był obserwatorem. Miałam tylko nadzieję, że nie wiedział o wczorajszych wydarzeniach. Aż do końca wizyty w sklepie, nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Resztę dnia poświęciłam zaniechanym porządkom w pokoju i odrabianiem lekcji. Tej nocy musiałam zadowolić się pustym łóżkiem. Rano, gdy jak zawsze zasiadłam w fotelu pasażera w samochodzie mojego ukochanego, doznałam wyjątkowo nieprzyjemnego uczucia, że Pierre jest na mnie o coś zły. Cmoknął mnie w głowę na powitanie i bez słowa ruszył, niezaszczycając mnie nawet swoim spojrzeniem. Na początku uznałam, że najzwyczajniej w świecie nie ma dzisiaj humoru, ale moje przypuszczenia zostały bardzo prędko rozmyte przez gburowate monosylaby mojego chłopaka, którymi musiałam się zadowolić jako odpowiedziami. Wysiadając z samochodu obrzuciłam go spojrzeniem pełnym wyrzutu. Warknął coś pod nosem i pochwycił moją dłoń w swoją i żwawym ruchem ruszył w stronę szkoły. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć bym mu czymś podpadła. Poczułam się dotknięta jego niemal grubiańskim zachowaniem. Gdy weszliśmy na korytarz,, gdzie znajdowały się nasze szafki, wyrwałam swoją dłoń z jego uścisku i zastąpiłam mu drogę.

-Czy mógłbyś mi wyjaśnić swoje dzisiejsze zachowanie? - założyłam sobie ręce na piersi. Przeszyło mnie intensywne spojrzenie ukochanego.

-Nie za bardzo. - wzruszył ramionami. Zacisnęłam mocniej szczęki.

- Czy zrobiłam tobie coś, czy po prostu wyżywasz na mnie swoją złość.

-Nie wyżywam się na tobie. - minął mnie i poszedł przodem witając się z jednym ze swoich kolegów. Dogoniłam go i ścisnęłam jego ramię. Wyrwał mi się z głośnym sykiem. Odskoczyłam od niego zbita z pantałyku. Zachował się jakby mój dotyk sprawił mu ból. Widząc moją minę westchnął głęboko i położył mi dłoń na głowie i o poklepał ją w iście przyjacielski sposób. - Nie mam dzisiaj po prostu humoru, to wszystko. - przyglądałam się mu bez słowa zastygłam w tej samej pozie jak otworzył szafkę, wziął z niej potrzebne książki i odszedł zaszczycając mnie pomachaniem ręki. Gdy zniknął za zakrętem kopnęłam zamaszyście szafkę klnąc szpetnie pod nosem. Jak on mnie traktował!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro