Rozdział 39.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Kompletnie mi się to nie podoba - usłyszałam przed sobą. Już od dłuższego czasu podejrzliwie przyglądałam się siedzącej opodal na podłodze, młodej dziewczynie układającej zwierzęce kości i zioła w większe i mniejsze okręgi łączące się ze sobą na środku drewnianej podłogi. Obsypywała każdy z nich solą, kończąc na sobie. Jej długie, kręcone, rude włosy wyglądały oszałamiająco na tle jej czarnych szat. Była przepiękna, zwłaszcza w miękkim świetle rzucanym przez otaczające nas świece. Widok jej zręcznych gestów wykonywanych dłońmi i drżących płomieni wokół niej, wywoływał we mnie niepokój. Jak na razie miałam nieprzyjemność doświadczyć tylko dwóch rytuałów i żaden z nich nie skończył się dobrze. 

- Prawda? - wróciłam wzorkiem niepewnie do siedzącej naprzeciwko mnie Leny. Podobnie jak ja, dzierżyła w dłoniach wysoki kufel z podgrzaną zwierzęca krwią. Cuchnęła, i to potwornie, ale nie śmieliśmy wspomnieć o tym naszym gospodarzom. Zdążyła już zacząć się rozkładać. Przypominało to picie ciepłej śmierci. Na samą myśl o tym, aż się skrzywiłam. - Ostatnim razem gdy byłam świadkiem magii, skończyłam w piekle. 

Lena spojrzała na mnie zmieszana. Po chwili podążyła wzrokiem za punktem, który obserwowałam od dobrej godziny. Widząc młodą dziewczynę na podłodze, przewróciła oczami. Nadal nie mogłam uwierzyć, że znajoma z liceum siedziała przede mną w domu czarownic z dala od bezpiecznego Bella Clairiere. Jak zwykle wyglądała zachwycająco w swoich stylowych ubraniach i perfekcyjnym makijażu. Już zapomniałam jak to było mieć ją w swoim towarzystwie. Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie, gdy spiorunowała mnie wzrokiem. Przez ułamek sekundy poczułam się, jakbym wróciła do swojego dawnego życia gdzie przejmowałam się szkolnymi dramami.

- Nie mówię o tej gówniarze - wyrzuciła z siebie oburzona. Siedzący obok mnie Blaise zakrztusił się na chwilę swoim paskudnym napojem. Zmusiłam się do zachowania spokoju. - A ciebie - jej rozdrażnienie było doprawdy przezabawne. - Tylko o Tobie. Spójrz na siebie - nie miałam pewności, o co dokładnie jej chodziło. Patrząc na jej piękną twarz zastanawiałam się głęboko dlaczego ja ją kiedykolwiek lubiłam. Jej osobowość doprowadzała mnie do szału od kiedy dane było nam ponownie razem zasiąść za tym samym stołem. Nie widziałam jej od miesięcy, co w moim przypadku równie dobrze mogłoby być wiekami. Wiedziałam o Lenie jedynie jedno. Była lojalna. Było to jedyną cechą jej charakteru, dzięki, której wybaczaliśmy jej arogancję. - Jak ty wyglądasz. 

- Co dokładnie masz na myśli? - spytałam zrezygnowanym tonem, spijając mały łyk ciepłej cieszy z kufla. Krew z każdą chwilą smakowała coraz gorzej. - To, że jestem wampirem? 

- Słyszałam już o tym - machnęła dłonią rozdrażniona. Drobne bransoletki na jej nadgarstku rozdzwoniły się w ciszy przerywanej trzaskiem ognia w kominku i naszych rozmów. Przy niej wyglądałam doprawdy żałośnie w swojej za dużej koszuli i sprawnych spodniach. - Jesteś ładna - jej oskarżycielski ton był przezabawny. Westchnęłam głośno pod nosem. Blaise po raz kolejny zakrztusił się ze śmiechu swoim napojem. Tym razem musiałam poklepać go po plecach by się opanował. Łzy stanęły mu w oczach, gdy nasze spojrzenia się ze sobą spotkały. Uśmiechnęłam się do niego szeroko. Było cudem, że po wszystkich ostatnich wydarzeniach nadal potrafiliśmy się śmiać. 

- Nie gadaj głupot - zbyłam ją, przysuwając się odruchowo do swojego przyjaciela. - Nie dorastam ci do pięt. 

- Nieśmiertelność ci służy - wyrzuciła z siebie zbulwersowana. Jedynie westchnęłam. Ciężko było zadowolić ich wszystkich. Jedni byli zawiedzeni, że stałam się wampirem. Inni, że byłam człowiekiem. Gdybym tylko miała prawo wyboru w tej kwestii. 

- Wybacz, że przerywam wam tak ważną dyskusję, ale czy możemy wrócić do głównego punktu naszego zebrania?

- Nazywasz to spotkaniem? - Aurora nie zmieniła się o krztynę. Nadal była wyniosła i arogancka. Nie wiem czego innego się po niej spodziewałam. - Siedzimy w śmierdzącej piwnicy, otoczeni wiedźmami, pijąc jakieś pomyje. 

- Zważaj na słowa - syknął Chad z drugiego końca stołu. - Gdyby nie sabat, już dawno bylibyśmy martwi.

- Ja świetnie sama bym sobie poradziła - odpyskowała bratu brunetka i wróciła wzrokiem do  kamiennego sklepienia. 

- Nawet nie zaczynaj...- Chad aż rwał się do bójki. Jego własna (co prawda przyszywana) siostra zaatakowała jego ukochaną. Jak się okazało nic w tej kwestii się nie zmieniło. Chad nadal był zabójczo zakochany w Madlene, nawet po tym, jak się okazało, że jest wiedźmą. Ten fakt nadal mnie szokował. Jak mogła mi o tym nie powiedzieć? W jakiej na rzeczywistości żyłam przez większość swojego życia? Czy naprawdę nie mogli mi tego powiedzieć zanim prawie przez to oszalałam? Najwidoczniej wszyscy zdecydowali, że nie byłabym w stanie tego udźwignąć psychicznie. Zabawne. Bo zmusili mnie jednak do tego na raz. Już wolałam dawkowanie takich przyjemności. 

Z tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. 

- Mają Pierra - powiedziałam chowając twarz w dłoniach. Byłam taka zmęczona i obolała. Najgorsze jednak było czekanie. Myślenie. Zadręczanie. Powolne odtwarzanie w pamięci każdego swojego błędu. Każdego jego spojrzenia i gestu. Jak ja mogłam go tak porzucić. Jak mogłam go wtedy nie powstrzymać. Pobiec. Odruchowo zaczęłam rwać włosy z własnej głowy. Myśl, że mogli mu coś zrobić, zmusić do czegoś wbrew jego woli, powoli mnie zabijała. - Musimy go uratować. Nie rozumiem dlaczego jest to dla was takie skomplikowane - po raz kolejny tego dnia spojrzałam tęsknie w stronę wyjścia z tego przeklętego domu. Oczywiście próbowałam uciec dziesiątki razy ale zapieczętowane magią wejścia mi na to nie pozwalały. Już po przebudzeniu chciałam się wymknąć i jakby goniła mnie sama śmierć, oddać się Cesare w zamian za wolność dla Pierra. Przecież to mnie chciał od samego początku. Byłam w stanie znieść takie poświęcenie dla jedynego mężczyzny, którego kochałam. By go ocalić i dać mu wolność, o której śnił od stuleci. Do teraz pamiętałam nieprzyjemny syk mojej palonej skóry po zetknięciu z niewidoczną barierą postawioną  w każdym wejściu i wyjściu z domu. Trzymali nas jak w klatce. 

- Nie możemy od tak udać się pod granice Bella Clairiere, mając nadzieję, że nasi sąsiedzi nas nie pozabijają. 

- Jestem w stanie ponieść takie ryzyko. 

- Ale my nie - przerwał mi ostrzegawczo Chad. - Myślisz, że jak pojawisz się przed Cesare to przyjmie cię z Robertem z szeroko otwartymi ramionami i z przyjemnością odda ci Pierra? Nie jesteś głupia. Dobrze wiesz, tak samo jak i on, że dla niego zrobiłabyś wszystko. Dlaczego miałby oddawać lub wypuszczać z rąk tak ważną kartę przetargową. 

- Widzę, że niedelikatnie przekazujesz mi, że zarówno ja jak i on jesteśmy skazani na niepowodzenie i niewolę. 

- Nie - odparł cierpliwie, a jego wzrok wypalał mi niemalże dziury w czaszce. - Musimy być sprytniejsi niż oni. Tę rozgrywkę da się wygrać, pod warunkiem, że wykorzystamy każdą siłę i przewagę, którą posiadamy. Mamy ze sobą setkę wampirów tylko czekających na zemstę na klanie, który ich prześladował całe ich nieśmiertelne życie. Mamy także wsparcie jednego z największych sabatów czarownic. Nie nazwałbym tego niczym. 

- To tylko kilka istnień przeciwko setkom utalentowanych wampirów - głos Aurory docierał do mnie z daleka. Głosy otaczających mnie przyjaciół wydawały się docierać do mnie zza grubej warstwy szkła. Nie mogłam nabrać tchu, pomimo iż i tak nie musiałam tego robić. Poczułam jak oplatają mnie niewidoczne ramiona i ciągną w tylko sobie znaną stronę bez mojego pozwolenia. Trzask ognia stawał się coraz głośniejszy. Cichy śpiew młodej czarownicy siedzącej na drewnianej podłodze wybijał się ponad resztę rozmów.

- Znasz ich moce...sam Pierre jest w stanie stratować legiony...- chwyciłam dłońmi za blat stołu z desperacją. Ramion ciągnących mnie w dół przybierało. Ich szepty sprawiały, że moje ciało pokryło się gęsią skórką. Co się do cholery działo? Od mojego wybuchu na polanie czułam się kompletnie pusta. Wyczerpana. Powoli zbierająca swoją moc z okruszka w okruszek z powrotem do mojego ciała. Niczym cofanie wielkiego wybuchu. 

Teraz miałam wrażenie jakby cały ten proces dział się w przyspieszonym tempie. Nie wiedziałam czy byłam gotowa na ponowne dźwiganie tego brzemienia na swoich barkach w całych jego okazałościach. Gdy pierwsza fala nawoływań eksplodowała w mojej głowie, bezwiednie zerwałam się ze swojego miejsca i zatoczyłam się do tyłu, wpadając boleśnie na zimną powierzchnię kamiennej ściany. 

- Przestańcie - wyrzuciłam z siebie błagalnie, a moje dłonie z całej siły przykrywały moje uszy jakby mogło to pomóc w powstrzymaniu nawoływania samego piekła. Nie miałam nad tym żadnej kontroli. Palone w kominku drewno osiki osłabiało mnie na tyle, że nie stać mnie było nawet na postawienie symbolicznej bariery ochronnej w moim umyśle. Byłam jedynie rannym wampirem, ledwie trzymającym się na nogach. Osunęłam się po ścianie i skuliłam się, czekając na kolejną falę miotającą mną pomiędzy świadomością i strachem. Pomiędzy życiem a śmiercią. Widziałam w swoim umyśle wyrywające się miliony dłoni ku górze. Jedne były jedynie ubrudzone sadzą, inne jednak poranione do samej kości. Blokada założona przez Pierra niemalże trzeszczała pod naporem czegoś, czego jeszcze nie rozumiałam. 

- Isse...-usłyszałam, a zimne dłonie opadły na moje ramiona. Od razu je od siebie odepchnęłam. - Co się...

- Clarissa przywraca jej moce - powiedziała spokojnie Madlene, a ja poczułam, że po raz kolejny zapadam się w sobie. 

- Wszystkie na raz? - głos Blaise'a był równie lodowaty, co jego dłonie. - Ten proces odbywa się stopniowo. 

- Nie mamy na to czasu. 

- Nie masz litości? - przyciągnęłam mocniej kolana do piersi i zadrżałam z kolejną falą potwornej siły, która niemalże rozrywała mnie od środka. Bałam się, że więcej nie jestem w stanie przyjąć. Przypominało to nadmuchiwanie balonika powietrzem w sposób tak silny, że z każdym podmuchem mógł po prostu pęknąć.

- Wróci do niej wszystko, co do niej należy. Nie może jej to zrobić krzywdy. 

Pozwoliłam swojemu ciału opaść bezwładnie na zimną podłogę. Skuliłam się jeszcze mocniej odliczając sekundy pomiędzy oddechami. Czując jak moje mentalne bariery coraz boleśniej się naciągają. Jeszcze sekunda. Jeszcze tylko jedna sekunda, powtarzałam sobie w myślach. Pozwoliłam, by przez mój umysł przetaczała się burza.  By samo piekło pozwoliło sobie na swoją chwilę chwały. Już nie myślałam ani nie czułam. Byłam zarówno tam jak i tutaj. Już ich nie słyszałam. Nie widziałam powodu, dla którego miałoby to jeszcze znaczenie. 

W dużej sali jadalnej doszło do przepychanki. Blaise rzucił się na Clarissę, jednakże Chad zastąpił mu drogę. Głębokie warknięcie wyrwało się z gardła wampira, gdy jego przyjaciel niemalże rzucił się do jego gardła z zębami. Lena powstała gwałtownie ze swojego miejsca, niemalże przewracając krzesło, na którym siedziała. Jego stukot poczułam w drżeniu podłogi, na której nadal leżałam. Odgłosy bijatyki i narastającej szarpaniny utrzymywały mnie na powierzchni. Każda sekunda zdawała się coraz bardziej od siebie oddalać. Już nie liczyłam. Trwałam. 

Ktoś musnął moje rozsypane na podłodze włosy. Inna dłoń chwyciła mnie mocno za ramię. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że drżę. Cała kotłowałam się w środku. Miałam wrażenie, że moja własna dusza wiruje w moim wnętrzu niczym mleko w świeżo zaparzonej kawie. Zimna dłoń znalazła się pod moją pachą, a ja wyrwałam się z tą siłą od niechcianego dotyku, że aż sama się zaskoczyłam. Dłoń, którą odtrąciłam uspakajający dotyk, nie była tylko moja. Nie musiałam otwierać oczu, by wiedzieć co się ze mną działo. Nie panowałam nad tym. Nawet w otoczeniu wiedźm i ich czarów. Nie panowałam nad piekłem chcącym wyrwać się z mojej piersi. Czułam obce dłonie na własnym nadgarstku. Wychodzące z mojego wnętrza. Natychmiast otworzyłam oczy i ujrzałam dokładnie to, czego najbardziej się obawiałam. Siedziałam po kostki zatopiona w otwierającej się pode mną ziemi, a z moich ramion, dokładnie tak jak zakładałam, próbowały wyrwać się inne. Obce. Poranione. Agresywne.

Zmrożona najprawdziwszą trwogą odskoczyłam od wszystkich i uciekłam w sam kąt. Tam dopadło mnie więcej dłoni. Chciały mnie wciągnąć. Nie miałam siły, by z nimi walczyć. Wtedy właśnie zaczęłam krzyczeć. 

- Dość! - wrzask Magnusa zadrżał całym pomieszczeniem. Jak na zawołanie ciała nadal szarpiących się wampirów zostały od siebie oderwane i rzucone na przeciwległe ściany komnaty. Mocny, nagle pojawiający się podmuch wiatru, przetaczający się przez izbę, rozwiał otaczającą Clarissę sól i płonące wysoko świeczki. W momencie, w którym podmuch uderzył w moją twarz, wszystko ustało. Ramiona zniknęły, a ziemia pode mną na nowo się sklepiła. Ulga jaką odczułam niemalże zwaliła mnie z nóg. Niczym mała dziewczynka, zaniosłam się szlochem i odrzuciłam głowę do tyłu w uldze. To był koszmar. Nienawidziłam tego kim teraz byłam. Tych kilka dni bez mocy, choć sprawiały, że byłam kompletnie bezbronna, były dla mnie niczym oddech, którego desperacko potrzebowałam. Przez tych kilka dni czułam się normalna. Teraz po raz kolejny rozdzierające moją czaszkę krzyki zagłuszały wszystko wokół. Nawet moje własne myśli. Nie mogłam się od nich odciąć. Byłam na to zbyt słaba, zbyt głodna. Ta cholerna osika też w tym nie pomagała. 

- Wyraźnie zakazałem Tobie tego robić - głos Magnusa był przeraźliwie poważny. - wszyscy wokół wiemy, że nie jest w stanie tego teraz znieść. 

- Nie mamy czasu. 

- Masz rację, nie mamy - oparł jeszcze chłodniej, zmuszając mnie do spojrzenie na to, co się działo wokół mnie w tej małej, gorącej komnacie. - Ale zabijając ją przed czasem też niczego nie osiągniemy.

- Przed czasem? - głos Blaise'a zabrzmiał głucho w nagle zapadłej wokół czas ciszy. Poprzewracane meble i zakrwawiona trójka przyjaciół wyglądałyby nawet zabawnie gdyby nie toczona pomiędzy nimi rozmowa. - Powiedz mi, że żartujesz.

Lena spojrzała na Magnusa z najczystszym obrzydzeniem. Nawet rozczochrana z paskudnie krwawiącą wargą, wyglądała pięknie. Blaise stanął ramię w ramię z blondynką, nieświadomie wybierając stronę. A więc mieliśmy być my versus oni? Gdzie ja, w tym wszystkim, należałam? 

 - Do kiedy mam czas? - powiedziałam cicho, powoli zmuszając się do wstania. Osłabione ciało ślizgało się po kamiennej ścianie, jednak postanowiłam to zignorować. 

- Anaisse... - spojrzałam na Blaise'a przepraszająco. 

- Nie powinniśmy udawać, że jest inaczej. Całe to zamieszanie jest spowodowane przeze mnie. To mnie chce Cesare. To przeze mnie Bella Clairiere jest oblężone, nasi rodzice w niewoli, a Pierre porwany. 

- Nie bądź arogancka - Blaise niemalże splunął wyrzucając z siebie agresywnie słowa. W jego oczach poza agresją dostrzegałam coś więcej niż sam był w stanie przyznać. Strach. On się najprawdziwiej w świecie bał. O siebie. O mnie. O nas. - Od stuleci się na to zapowiadało. Byłaś jedynie potrzebną iskrą. Same twoje istnienie nie postawiłoby setek wampirów przeciwko sobie. 

- Wiem o tym - oparłam się ciężko o ścianę i uśmiechnęłam się do niego blado. - Co nie zmienia faktu, że to mnie chce Cesare. Nie was. 

- Sęk w tym - Madlene wychyliła się zza sylwetki Chada, który jak zawsze, ochraniał ją własnym ciałem. - że gdy zdobędzie ciebie, wszyscy zginiemy. Potrzebujemy twojej mocy by z nim walczyć, a nie by dodać mu sił. 

- To dlatego tak desperacko chciałaś wmusić jej całość we mnie za jednym zamachem? Nie potrafię jeszcze nad sobą panować. Nie rozumiem jeszcze tej mocy. Mogłam was skrzywdzić - na te słowa poczułam jak nogi po raz kolejny się pode mną załamują. Musiałam się pożywić i krew zwierzęca nie była w stanie mi pomóc. Patrząc na Madlene w tamtej chwili, miałam wrażenie jakbym spoglądała na zupełnie obcą mi osobę. Przede mną niestała już wieloletnia przyjaciółka, z którą się wychowałam. Która oddałaby za mnie życie, gdyby zaszła taka potrzeba. Ta obca mi kobieta kryła w sobie pokłady złości i smutku, o który nigdy jej nie podejrzewałam. Bez mrugnięcia okiem wysłała mnie do samych otchłani piekielnych, by coś osiągnąć. Nie wiedziałam tylko czym to było.

- Mają moją mamę - powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. - Zabrali moją matkę - ciężar tych słów spadł wprost na moje ramiona. Zabrali mamę Madlene. Kobietę, którą traktowałam jak własną rodzinę. Teraz rozumiałam. Była jedną, jedyną osobą, która zmieniała postać rzeczy. Jej jedyny rodzic. Osoba, którą kochała najbardziej na całym świecie. - Nie mamy czasu. Każda minuta zwłoki stawia ją w większym niebezpieczeństwie. 

- A moi rodzice...? - spytałam, choć po wypowiedzi Roberta doskonale znałam już odpowiedź. 

- Stanęli po stronie Cesare. Wierzą w Roberta i jego historię. 

Po raz kolejny przełknęłam tę nowinę z pokorą, choć czułam jak ostatnia, malutka iskierka nadziei bezpowrotnie gaśnie w mojej piersi. 

- Jaki w takim razie mamy plan? - spytałam, powoli idąc w ich stronę. Na prawdę desperacko potrzebowałam krwi. Ledwie potrafiłam skupić na nich swoją uwagę. Krzyki w mojej głowie były zbyt głośne i nachalne żeby się od nich odciąć, a zapach krwi Madlene i Clarissy wydawał się syrenim śpiewem.

- Musimy dostać się do Morty - Blaise, choć przejmujący inicjatywę w rozmowie, aż rwał się do bójki. Od dawna nie widziałam go tak wzburzonego. Spojrzenie jakim obdarzył Madlene mógłby zabijać. W tamtym momencie ciężko było zgadnąć, że kiedyś, niecałe miesiące temu, byli dobrymi przyjaciółmi. - Jej wspomnienia są dla nas niezbędne. 

- To nie będzie łatwe - w jego słowa wtrącił się Chad, przyglądając się nam wszystkim uważnie. - ich obóz jest w okolicach Dijon. Dotarcie tam, pozostając w ukryciu, zajmie nam kilka dni. 

- I tak nie mamy niczego lepszego do roboty - odparła znudzona Lena i opadła z gracją na swoje krzesło. Nawet jeśli miało ułamaną nogę i stało w pod bardzo dziwacznym kątem, w pokrętny sposób nadal wyglądała na nim dumnie. Zastanawiało mnie, co się stało ze złamaną nogą. Może lepiej było czasem nie wiedzieć. 

- W takim razie wymarsz o zmroku - Magnus odparł zmęczonym głosem i spojrzał na nas z góry. 

- Czyli kiedy? - Blaise rzucił w jego stronę. - Nie ma tutaj ani zegarów ani okien. 

- Za 5 godzin. 

- Musimy się najpierw pożywić. 

- Nie ma mowy. 

- Nie mamy wyjścia - powiedziałam i ruszyłam w stronę czarownika. - Nie przejdę nawet stu metrów jeżeli nie pozwolicie mi nabrać sił. Potrzebuję ich, by nas wszystkich nie zesłać do piekła. 

- To mocny argument - Lena potwierdziła moje słowa i stanęła za mną, dając mi mentalne jak i fizyczne wsparcie. - Nikogo nie skrzywdzimy. Spijemy tylko odrobinę bez uszczerbku na zdrowiu. 

- Gdybym nie wiedział czym jesteście, prawie bym wam uwierzył. 

- Magnusie - spojrzałam na niego twardo. - Musimy. 

Walczyliśmy na spojrzenia przez naprawdę długą minutę. Jego mocno zarysowane kości policzkowe drgnęły gdy westchnął głośno unosząc dłonie w poddańczym geście. 

- Macie godzinę. Jeśli nie wrócicie na czas, sam was pozabijam. 

****************************************

Wybaczcie za długą przerwę. Na swoją obronę mam fakt, że byłam w podróży przez prawie miesiąc i nie miałam chwili by zabrać się za pisanie :) 

S. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro